Po wybuchu wojny w Donbasie Ałewtyna Kachidze zaczęła prowadzić dziennik Kłubniki Andriejewny. To pseudonim, jaki Kachidze nadała swojej 70-letniej matce. Proste rysunki i zapisy rozmów telefonicznych są świadectwem trudnego losu Ukraińców, którzy znaleźli się po drugiej stronie „linii rozgraniczenia”
Jednym z charakterystycznych elementów konfliktu w Donbasie są długie kolejki. Część to łańcuchy ludzi, pozostałe to sznury samochodów. Niezależnie od pogody każdego dnia dziesiątki tysięcy ludzi przekraczają linię rozgraniczenia. Wczesnym rankiem wyjeżdżają z terytoriów kontrolowanych przez separatystów wspieranych przez Rosję na tereny, na których rozciąga się władza Kijowa. Po południu znowu ustawiają się w kolejkach, by wrócić do domów.
To droga, którą pokonują przede wszystkim starsi ludzie, by otrzymać emerytury. Ukraina wypłaca je tylko osobom zarejestrowanym jako uchodźcy wewnętrzni, które co dwa miesiące stawiają się w banku. „Emerytalną turystykę” – jak określa się ją często pogardliwie na Ukrainie – uprawia spora część z 600 tys. zarejestrowanych osób.
„System jest tak zbudowany, że nie możesz otrzymać ukraińskiej emerytury, jeśli jesteś z niekontrolowanego terytorium. Albo z niej rezygnujesz, albo jesteś uchodźcą wewnętrznym” – mówi Ałewtyna Kachidze. „Nie wiem, do jakiej sytuacji musiałoby doprowadzić mnie państwo, bym podawała się za kogoś, kim nie jestem” – dodaje.
Zna problem dobrze, bo jedną z „turystek” była Kłubnika Andriejewna. To zmyślone imię, które Kachidze nadała swojej 70-letniej matce Ludmile. Jej historię opowiadała za pomocą rysunków i zapisanych rozmów telefonicznych.
„Żdaniwka. Search!”
Kachidze urodziła się w 1972 r. w Żdaniwce w obwodzie donieckim na wschodniej Ukrainie. Liczące 12 tys. mieszkańców miasto znajduje się w odległości ok. 40 km na północny wschód od Doniecka. 13 lat temu, w trakcie studiów w Holandii, napisała postmodernistyczną książkę Żdaniwka poświęconą swojemu miastu. Kachidze podkreśla, że była to przede wszystkim książka dla niej samej – chciała zrozumieć, kim jest i dlaczego wyjechała z domu. Książka zaczyna się od słów: „O moim mieście nigdy nie było żadnej książki. Żdaniwka. Search!”.
Kachidze przedstawia ją jako przygnębiające miejsce, z którego najlepiej byłoby wyjechać. Nie ma tu nic poza węglem. Zresztą gdyby nie kopalnie, nie byłoby samego miasta. „Żdaniwkę tylko bardzo upierając się, można nazwać miastem. Zdezelowane domy, popsute drogi, upadła komunikacja, brud, pijaństwo, grubiaństwo. Typowa górnicza miejscowość zbudowana jakby w pośpiechu, tymczasowo, by wydobyć węgiel (…). Nie ma tam pomników, muzeów, teatrów, hoteli, galerii sztuki, parków, rzeki” – podkreśla.
W wieku 18 lat Kachidze wyjechała na studia do Kijowa, gdzie zaczęła rysować, tworzyć instalacje, pracowała też jako kuratorka. Jak pisze w książce, uznanie, które zdobyła w świecie sztuki, wynika z tego, że jest „ze Żdaniwki”, a nie „w Żdaniwce”. „Zanim wybuchła wojna, każdy, kto był ze Lwowa, z chęcią to przyznawał. Jeśli jednak pochodziło się z Donbasu i nikt nie zapytał, to w sumie można było o tym nie wspominać. Była wokół ciebie jakaś aura dziwności” – przyznaje.
Kachidze, choć przywiązana do swojego miasta i regionu, nie czyniła z tego faktu przedmiotu publicznej dyskusji. O Donbasie zaczęto mówić szerzej dopiero po wybuchu wojny w 2014 r., tuż po protestach na kijowskim Majdanie i aneksji Krymu przez Rosję. Do dziś w wyniku konfliktu śmierć poniosło co najmniej 13 tys. osób, a 30 tys. odniosło rany.
Rok przemian
Kachidze po raz ostatni Żdaniwkę odwiedziła 1 grudnia 2013 r. W Kijowie Majdan stał wtedy od półtora tygodnia. Właśnie tego dnia doszło do pierwszych dużych zamieszek i starć z milicją. Kachidze przyjechała odwiedzić mamę i zajrzeć do miejscowej biblioteki. Bibliotekarki znały ją bardzo dobrze, dostała nawet dyplom za wypożyczenie największej liczby książek spośród wszystkich czytelników. Kobiety pracujące w bibliotece traktowały ją niemal jak córkę.
W grudniu coś się jednak zmieniło. Obskoczyły Kachidze, gdy tylko pojawiła się w bibliotece. Pytały z wyrzutem, czy można rzucać kamieniami w milicjantów. „Powiedziałam im, że nie można. To je zdziwiło i uspokoiło. Dodałam, że jeśli mam im wytłumaczyć, dlaczego te kamienie poleciały, potrzebuję na to trzech godzin, ale co do zasady takie postępowanie jest niedopuszczalne” – wspomina.
Wtedy po raz pierwszy zapaliła się lampka. Według Kachidze mieszkańcy Donbasu nie rozumieli, czym był Majdan. Sceptycznie podchodzili do wszelkich demonstracji ulicznych, także do tych prorosyjskich, które na wschodniej Ukrainie rozpoczęły się tuż po starciach w Kijowie. Dotyczyło to także osób nastawionych proukraińsko, jak jej matka.
„Mama była konsekwentna. Jak wielu ludzi na Donbasie, była przeciwna wszelkim protestom” – twierdzi Kachidze. „Ona, mimo wszystko, była sowieckim człowiekiem” – dodaje.
Telefony z cmentarza
Jak w wielu miastach Donbasu, w Żdaniwce w kwietniu 2014 r. pojawiły się posterunki prorosyjskich bojowników. Ukraińska armia, milicja czy nowo powołana gwardia narodowa nie były w stanie poradzić sobie z narastającą rebelią inspirowaną przez Rosję. Wojna wkrótce rozpętała się na dobre, a miasta i wsie w toku walk przechodziły z rąk do rąk. W sierpniu do Żdaniwki weszła ukraińska armia, ale żołnierze wycofali się po miesiącu. Miasto znalazło się na terytorium nieuznawanej Donieckiej Republiki Ludowej.
To właśnie w tym czasie Kachidze zaczęła tworzyć dziennik Kłubniki Andriejewny. Proste rysunki, zapisy rozmów telefonicznych z matką i sąsiadami o życiu w ogarniętym konfliktem Donbasie. Losy Kłubniki stały się ważnym źródłem informacji dla Ukraińców o tym, jak żyją ludzie po drugiej stronie frontu. „Kłubnika” to po rosyjsku „truskawka”. Tak nazywały Ludmiłę Kachidze dzieci w przedszkolu, w którym pracowała.
Ałewtyna Kachidze projekt nazywała też Telefonami z cmentarza. W mieście przez długi czas nie było zasięgu, więc jej matka chodziła na cmentarz, bo tylko stamtąd można było zadzwonić – pod warunkiem, że nie trzeba było akurat siedzieć w ukryciu.
Fragment dialogu z dziennika z 29 sierpnia 2014 r.:
„Ja: Porozmawiajmy o twojej piwnicy. Co tam masz?
K.A.: Już od dawna wszystko mam w piwnicy – otwieracz do konserw, widelec, łyżkę, dokumenty… i pościel…”.
Nie wszyscy wyjechali
Linia rozgraniczenia między terytoriami kontrolowanymi przez Kijów a tymi zajmowanymi przez separatystów zaczynała stygnąć w 2015 r. Strona ukraińska otworzyła pierwsze Punkty Kontrolne Wjazdu-Wyjazdu, pojawiły się przepustki, które musiał uzyskać każdy, kto chciał przejechać z jednej strony na drugą.
„Wstałam o trzeciej z hakiem, by dojechać na wpół do piątej do Majorska. Posterunek jest jeszcze zamknięty, a ludzi tłum… W innym razie można nie zdążyć. Jeśli się ściemni, zamkną posterunek. Udało mi się przejść gdzieś za trzecim razem. Jakoś po jedenastej… A posterunek działa od ósmej” – to zapis z dziennika z 22 listopada 2017 r. o tym, jak Kłubnika Andriejewna przekracza posterunek separatystów w Majorsku, by dotrzeć na znajdujący się w pobliżu ukraiński punkt kontrolny.
Tak jak dziesiątki tysięcy ludzi Kłubnika regularnie pokonywała tę długą i wyczerpującą drogę, by pobrać emeryturę, a czasami spotkać się z córką. Ukraińskie władze nie robią zbyt wiele, by rozwiązać ten problem. Poprzedni minister polityki społecznej Andrij Rewa zasłynął wypowiedzią dla BBC, w której dowodził, że „wszyscy, którzy byli proukraińscy, wyjechali” z terytoriów kontrolowanych przez separatystów, a ci, którzy zdecydowali się pozostać, powinni „pocierpieć”. Rewa tłumaczył później, że jego słowa były wyrwane z kontekstu.
„Teraz jest nowa minister polityki społecznej, ale ona ma dokładnie takie samo podejście” – twierdzi Kachidze.
Artystka wielokrotnie proponowała matce, by przeprowadziła się do jej domu w pobliżu Kijowa. Ludmiła chciała jednak pozostać w Żdaniwce. Uważała, że ma prawo do ukraińskiej emerytury niezależnie od tego, gdzie mieszka.
Po raz ostatni
Historia Kłubniki Andriejewny skończyła się niemal rok temu. W styczniu 2018 r. zadzwonił telefon. Ałewtyna Kachidze zobaczyła na wyświetlaczu, że to matka. Odebrała, ale zamiast niej odezwał się męski głos. Powiedział, że właścicielka telefonu nie żyje. „Nie wierzyłam w to, co mówił. Przez dwa dni było fifty-fifty, że moja mama umarła” – wspomina.
Mężczyzna pracujący na posterunku separatystów dzwonił do niej regularnie i mówił, że trzeba jakoś rozwiązać sprawę. Kachidze nie chciała opuszczać terytoriów pozostających pod kontrolą Kijowa. Ciało Ludmiły musieli rozpoznać krewni mieszkający na tych terenach.
Serce Kłubniki Andriejewny zatrzymało się w trakcie kolejnej próby przejścia przez posterunek. Co roku w ten sposób umiera kilkadziesiąt osób, w większości emerytów. W 2018 r. na punktach kontrolnych zmarło ponad 50 osób.
W domu w Żdaniwce mieszkają teraz sąsiedzi, opiekują się psem. Kachidze ma nadzieję, że gdy kiedyś wróci, z domu nic już nie zostanie. Tak będzie łatwiej.
Tekst powstał przy wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.