Problem rozprzestrzeniania się wirusa eboli wcześniej był wewnętrzną sprawą Demokratycznej Republiki Konga. Dziś to zagrożenie dla zdrowia publicznego o zasięgu międzynarodowym. Niebezpieczeństwo wystąpienia gorączki krwotocznej bezpośrednio dotyczy kolejnych dziewięciu państw w Afryce, zamieszkiwanych przez 191 mln ludzi. Dodając do tego 81 mln w samej Demokratycznej Republice Konga, można wyobrazić sobie skalę problemu
Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) dopiero po piąty raz w historii użyła stwierdzenia, że epidemia stanowi „zagrożenie dla zdrowia publicznego o zasięgu międzynarodowym”. O powadze sytuacji świadczą dane dotyczące tempa rozprzestrzeniania się wirusa. W ciągu 224 dni zachorowało tysiąc osób. Kolejnych 1671 osób w zaledwie 71 dni. Sytuacja jest naprawdę poważna. W Demokratycznej Republice Konga epidemia eboli trwa od początku sierpnia 2018 r. i do tej pory zabiła 1790 osób. Śmiertelność jest wysoka – dwie trzecie zarażonych pacjentów zmarło.
„Gdy wyjeżdżałem z północno-wschodniej części kraju, było 12 nowych potwierdzonych przypadków eboli. Pięć osób miało szansę na wyleczenie, ale siedem zmarło. To oznacza, że nie wyprzedzamy epidemii” – powiedział we wtorek Jerome Pfaffmann, specjalista ds. zdrowia UNICEF. Najbardziej przerażające jest to, że w gronie 2671 osób zarażonych wirusem aż 700 stanowią dzieci, w tym 400, które mają mniej niż pięć lat.
Epidemia „na skrzyżowaniu Afryki”
Do tej pory rozprzestrzenianie się wirusa eboli było kontrolowane z uwagi na występowanie w małych skupiskach ludzkich lub po prostu na terenach wiejskich. Niestety, w niedzielę pierwszy przypadek eboli wykryto w mieście Goma zamieszkałym przez dwa miliony osób. W poniedziałek w tym samym mieście wykryto drugi przypadek. Dzień później zarażony mężczyzna zmarł. Goma to „drogowe skrzyżowanie Afryki”. Miasto nad jeziorem Kiwu jest głównym węzłem komunikacyjnym prowadzącym we wszystkich kierunkach kontynentu. Tu krzyżują się drogi prowadzące do Rwandy, Burundi, Tanzanii, Ugandy, a dalej do Sudanu Południowego, Kenii i Etiopii.
Wśród mieszkańców Gomy, stolicy prowincji Kiwu Północnego, dominuje frustracja i rozpacz. „Stosujemy się do wytycznych, przestrzegamy zasad dotyczących codziennego mycia rąk i sprawdzania temperatury ciała, ale chcemy, by epidemia szybko się skończyła” – mówi Jonas Shukuru, właściciel motocyklowej taksówki. „Nie chcemy umrzeć zarówno z powodu braku bezpieczeństwa, jak i epidemii” – dodaje John Banyene, lokalny polityk.
Tymczasem obawy, że wirus przekroczył już granice Konga, są uzasadnione, a zdaniem wirusologów już do tego doszło. „Wymiana gospodarcza i ludzka jest bardzo intensywna. Nasi hodowcy sprzedają swoje bydło w Demokratycznej Republice Konga, ale grupy rebeliantów i kłusownicy przemierzają granicę” – ostrzegał w ubiegłym tygodniu minister zdrowia Republiki Środkowoafrykańskiej Pierre Somse.
Działania zbrojne utrudniają walkę z wirusem
Gdy 17 lipca WHO ogłosiła, że epidemia wymknęła się spod kontroli, Bank Światowy przekazał 300 mln dolarów na walkę z wirusem (wcześniej przeznaczył na ten cel 100 mln dolarów). Zadanie to utrudniają lokalne konflikty, ataki na szpitale polowe i lekarzy. Od stycznia odnotowano 198 ataków na pracowników służby zdrowia. W ich następstwie zginęło siedmiu lekarzy, a 58 zostało rannych. Zdarzają się przypadki porwań dla okupu oraz wymuszeń. Cena za głowę lekarza wynosi 2 tys. dolarów.
Miejscowa ludność nie ufa pracownikom służby zdrowia i nie szuka ich pomocy. W niewykształconych społecznościach wiejskich dominują zabobony, na iniekcje nie pozwala także religia, a lekarze nie są wzywani do nagłych przypadków. Z tego powodu około jedna trzecia zgonów na ebolę ma miejsce poza specjalistycznymi centrami leczenia.
Stwarza to ryzyko rozprzestrzenienia się choroby na sąsiadów i krewnych. Mimo trudności lekarze z całego świata w specjalistycznych strojach ochronnych robią zastrzyki, dbają o chorych, udzielają porad i szukają osób, które miały kontakt z osobami zarażonymi. Grzebią także zmarłych.
Na wirus eboli jest lek. To szczepionka niemieckiej firmy farmaceutycznej Merck. Do tej pory w samej tylko Demokratycznej Republice Konga zaszczepiono 170 tys. osób, jednak i tak śmiertelność dochodzi do 75 proc. WHO zaleciła używanie dodatkowej szczepionki firmy Johnson & Johnson, ale pojawiło się ryzyko wprowadzenia nowego leku w społecznościach, w których nieufność wobec służb medycznych jest i tak spora, a niechęć do zastrzyków wysoka. Ponadto ze strony miejscowej ludności padają oskarżenia o „sprawdzanie nowych preparatów na ludziach”, gdyż szczepionka Merck nie posiada licencji, a lek firmy Johnson & Johnson jest nadal na etapie testów.
Czym jest ebola?
To wirus, który najpierw powoduje nagłą gorączkę, znaczne osłabienie, bóle mięśni i gardła. Później pojawiają się wymioty, biegunka, a wreszcie krwawienia – wewnętrzne i zewnętrzne. Pacjenci umierają z powodu odwodnienia i niewydolności wielonarządowej.
Ebola szerzy się poprzez bezpośredni kontakt z krwią lub innymi płynami ustrojowymi zarażonych ludzi i zwierząt. Wirus jest w stanie przetrwać w organizmie nosiciela do roku i może zostać przeniesiony drogą płciową.
Największa dotychczas epidemia eboli w Afryce miała miejsce w latach 2014–2016. Dotknęła prawie 29 tys. osób, głównie w Gwinei, Liberii i Sierra Leone. Zmarło wówczas ponad 11 tys. osób.
Źródła: „Egypt Independent”, All Africa, Middle East Monitor