Wśród części zachodnich społeczeństw widać sympatie dla „klimatycznego przywództwa” Xi Jinpinga w Chinach. Czy na świecie pojawią się ekodyktatury? Bez wątpienia. Być może również na Zachodzie – z Davidem Wallace’em-Wellsem, autorem bestsellerowej książki Ziemia nie do życia. Nasza planeta po globalnym ociepleniu, rozmawia Paweł Pieniążek
„Jest znacznie gorzej, niż myślisz” – brzmi pierwsze zdanie książki Davida Wallace’a-Wellsa. Wydany w 2019 r. esej szybko stał się bestsellerem. Wallace-Wells podkreśla, że nigdy nie był ekologiem i dalej się za niego nie uważa. Całe życie mieszkał w Nowym Jorku i nie czuł bliskości z przyrodą. Interesowała go jednak bliska przyszłość. Okazało się, że jest ona nierozerwalnie połączona ze zmianami klimatu. Wallace-Wells, opierając się na licznych prognozach i badaniach, opisuje nadchodzącą ponurą przyszłość w świecie u progu katastrofy klimatycznej.
PAWEŁ PIENIĄŻEK: Pisał pan, że w ciągu 30 lat doprowadziliśmy planetę na skraj katastrofy klimatycznej, a teraz mamy kolejne 30 lat, by jej uniknąć. Co jeśli nie podejmiemy tych wysiłków?
DAVID WALLACE-WELLS*: Najprostsza odpowiedź brzmi: temperatura będzie dalej rosnąć. Jej wzrost może nawet przyspieszyć. Już teraz żyjemy w świecie cieplejszym o 1,1 stopnia Celsjusza niż na początku rewolucji przemysłowej. Średnia temperatura na planecie jest najwyższa, odkąd pojawili się na niej ludzie. Żyjemy w sytuacji klimatycznej zupełnie bez precedensu.
Jeśli nie zmienimy naszego kursu do 2040–2050 r., temperatura może wzrosnąć do 2 stopni Celsjusza. Wówczas wiele dużych miast we wschodniej Azji i na Bliskim Wschodzie stanie się w trakcie lata tak gorących, że wyjście na ulice będzie się wiązało z ryzykiem szoku termicznego lub śmierci.
Jeśli wzrost osiągnie 2,1 stopnia Celsjusza, prawdopodobnie nieodwracalnie znikną pokrywy lodowe. Trudno byłoby je odzyskać, powstają przez setki lat. Z czasem doprowadzi to do wzrostu poziomu mórz o przynajmniej 80–85 metrów. To wystarczy, by zatopić dwie trzecie kluczowych miast na świecie.
ONZ spodziewa się przynajmniej 200 mln uchodźców klimatycznych, ale może być ich nawet miliard, czyli tyle, ile ludzi dzisiaj mieszka łącznie w Ameryce Północnej i Południowej.
Rozumiem, że to nie jest najgorszy scenariusz?
Obecnie zmierzamy do wzrostu temperatury pod koniec stulecia przynajmniej o 3, ale prawdopodobnie o 4 czy 5 stopni Celsjusza. Według niektórych ekonomistów ocieplenie na poziomie 4 stopni spowodowuje, że globalny PKB może być niższy o 30 proc. To byłby dwa razy większy spadek niż w wyniku Wielkiego Kryzysu w latach 30. XX w.
A do tego efekt będzie stały.
Otóż to. W niektóre miejsca na Ziemi będzie uderzało jednocześnie sześć katastrof naturalnych. Będzie przynajmniej dwa razy więcej wojen. I tak dalej. Niemal każdy aspekt naszego obecnego życia zostanie w pewnym stopniu dotknięty przez wzrost temperatury i niemal w każdym przypadku będą to negatywne skutki. Niebawem możemy się obudzić w świecie, który będzie dla nas nie tylko nie do poznania, lecz także nie do przyjęcia – będzie w nim więcej cierpienia, niż ludzkość kiedykolwiek doświadczyła w swojej historii.
Jest jakaś czerwona linia, której nie możemy przekroczyć?
Prawdziwe czerwone linie są na tyle daleko, że na razie nie ma sensu o nich myśleć. Jedynie utrata pokryw lodowych może stać się realnym zagrożeniem – w ciągu 20-30 lat.
Są inne dramatyczne procesy, które możemy rozpocząć, radykalnie przyspieszając w ten sposób ocieplenie. Według szacunków, jeśli koncentracja dwutlenku węgla w atmosferze będzie dwa razy wyższa niż dzisiaj, planeta może stracić możliwość formowania chmur. To z kolei mogłoby sprawić, że temperatura klimatu ocieplonego już o 5 stopni, wzrosłaby o kolejne 8.
Jest wiele prawdopodobnych scenariuszy, ale niemal wszystkie mogą się ziścić nie wcześniej niż w drugiej połowie stulecia. Wciąż mamy wiele czasu, by zacząć działać i ich uniknąć.
Czy da się przystosować do życia w takich warunkach?
Zależy, co przez to rozumiemy. Wątpię, by w tym nowym świecie dało się żyć tak jak dzisiaj. Możemy podjąć kroki, które uczynią świat ukształtowany przez straszne zmiany klimatyczne stosunkowo przyjaznym. Ale możemy podjąć też takie, które uczynią go dość ponurym. Co zrobimy? To pozostaje otwartym pytaniem, na które odpowiedzi udzieli człowiek.
Jakie działania adaptacyjne może podjąć ludzkość?
Wielkość plonów spada równomiernie do wzrostu temperatury. Jeśli do końca stulecia temperatura wzrośnie o 4 stopnie, zachowamy połowę obecnych plonów. W teorii więc możemy stworzyć uprawy odporne na upały i radzące sobie w takich warunkach. Do dzisiaj się to nie udało, mimo że poświęcono tej kwestii wiele uwagi. Ale nie można wykluczyć, że w końcu się uda.
Możemy zbudować wielkie betonowe zapory w miejscach, które wiemy, że będą zalewane wodą. Z powodu wysokiej ceny tego przedsięwzięcia może być tak, że niektóre części świata zostaną uznane za warte zachowania, a inne nie.
To znaczy, że jesteśmy w stanie się uchronić.
Jeśli masz do czynienia z czymś takim jak pożary w Kalifornii, susze i klęski głodowe, to ludzie nie mają wielu środków zapobiegawczych. Możemy się przenieść w miejsce, które nie jest w zasięgu pożaru, a uprawy przenieść tam, gdzie susze zdarzają się rzadziej. Trudno jednak dokonać tak olbrzymiej relokacji. Prawdopodobnie zachowają się też miejsca, w których pewne formy przystosowania będą możliwe, choć – powtórzę – będzie wiązało się to z większym cierpieniem niż to, które Zachód zna dziś.
Czyli nie możemy czekać biernie, aż nowe nauka i technologie rozwiążą za nas problem?
Nauka jest w tej walce bardzo ważna. Pewnie pojawią się wynalazki, które z dzisiejszego punktu widzenia wydają się magiczne. Sprawa wygląda tak, że mamy już magiczne technologie. Czymś takim jest energia odnawialna. W zasadzie tworzymy energię z niczego, a do tego dzieje się to tanio i skutecznie. Posiadamy maszyny, które są w stanie na dużą skalę pobierać dwutlenek węgla z atmosfery. To wciąż dosyć droga technologia, więc jest używana na skalę laboratoryjną. Ale ona istnieje.
To w czym tkwi problem?
We wdrożeniu tych technologii. Weźmy maszyny do pobierania dwutlenku węgla. Miały rozwiązać nasze problemy. Tylko że ONZ oświadcza, że musielibyśmy je wybudować do 2030 r. Na to potrzebne są środki porównywalne z tymi, które wydano na II wojną światową. To znaczy, że miałby to być biznes dwa czy nawet cztery razy większy niż przemysł paliwowy i gazowy, a ten powstawał przez 150 lat. To gigantyczne przedsięwzięcie konstrukcyjne wymagające wielkich i skoordynowanych wysiłków, a także inwestycji. Do tego ta technologia nie wystarczy, by rozwiązać problem dekarbonizacji.
Podobnie jest z technologiami codziennego użytku. W Stanach Zjednoczonych sieć energetyczna traci dwie trzecie energii. Jeśli chcielibyśmy wybudować nową sieć, która skuteczniej przekazywałaby energię do domów i fabryk, to nie da się tego zrobić za pomocą pstryknięcia palców.
Skąd więc tak powszechna wiara, że nauka nas zbawi?
To pewne złudzenie związane z naszym doświadczeniem z iPhone’em i tzw. gospodarką aplikacji. Te technologie rzeczywiście niemal natychmiast zaczęły funkcjonować w skali światowej, ale nie da się tego powtórzyć we wspominanych wcześniej przypadkach. Wprost przeciwnie – potrzebne są na to dekady.
Zresztą terminarz ONZ w sprawie dekarbonizacji zakłada nie czekanie na nowe technologie, a spieszenie się z jak najszybszym wprowadzaniem w życie tych, którymi już dysponujemy.
Mówi pan o rozwiązaniach systemowych, a nie jednostkowych. To znaczy, że nie ma większego znaczenia, jeśli znowu na wakacje polecę samolotem?
Ustabilizowanie klimatu na jakimś konkretnym poziomie, nawet z dosyć wysoką temperaturą, wymaga nie tylko zredukowania emisji dwutlenku węgla, ale jej całkowitego wyzerowania. Jeśli bowiem uda nam się zatrzymać do końca stulecia na 4 stopniach ocieplenia, to emitując nawet nieznaczną część dwutlenku węgla, wciąż będziemy ogrzewać planetę.
Może pan latać mniej, ja też mogę. Ale trudno się spodziewać, że 8 miliardów ludzi na całej planecie całkowicie porzuci latanie i nigdy więcej nie wejdzie na pokład żadnego samolotu. Szczególnie że setki milionów osób w krajach rozwijających się dopiero teraz stają się wystarczająco bogate, by pozwolić sobie na takie podróże.
Odpowiedzią na to wyzwanie musi być nowy rodzaj technologii, która może zastąpić podróże powietrzne w obecnej formie. To wymaga badań, rozwoju, wydatków, regulacji, które mogą zostać osiągnięte w skali krajów za sprawą polityki publicznej. Problem jest zbyt duży i zbyt szybko postępuje, by marzyć o jego rozwiązaniu poprzez indywidualne działania. Działanie polityczne jest najskuteczniejszym, jakie może podjąć jednostka.
Czyli nawyki konsumpcyjne nie mają znaczenia?
Jeśli chcesz ograniczyć swój ślad węglowy, jest to wartościowe, bo daje sygnał ludziom dookoła, że ta kwestia cię zajmuje. Jest to też sygnał dla polityków, że oczekujesz zmian. Ale przede wszystkim jest to ważne, bo stanowi kolejny krok do zmiany polityki, czyli tego, czego potrzebujemy.
Zbyt często w miejscach takich jak Stany Zjednoczone oczekujemy, że wpłyniemy na świat poprzez to, co kupujemy lub zjadamy, a jednocześnie totalnie ignorujemy dziedzinę polityki, która właśnie do takich zadań jest stworzona. To ona pozwala nam się organizować i zmieniać priorytety w skali całego społeczeństwa. Potrzebujemy poważnej transformacji w wielu sferach.
I rządy są zdolne, by przeprowadzić taką transformację?
Obecnie nie dają nam one wielu powodów do zaufania. Podjęły bardzo mało działań na rzecz klimatu. Porozumienie paryskie zostało podpisane pięć lat temu i żadna z kluczowych gospodarek nie zmierza w stronę realizacji nałożonych przezeń zobowiązań. A nawet jakby je wypełniły, to i tak temperatura na świecie wzrośnie do końca stulecia o jakieś 3 stopnie.
Porażka porozumień paryskich nie jest niczym zaskakującym, bo to samo spotkało protokół z Kioto z 1997 r., a jeszcze wcześniej porozumienia z Montrealu i Rio de Janeiro. Żadne ze zobowiązań w historii polityki klimatycznej nie zostało zrealizowane.
Dlatego uważam, że trzeba stworzyć nowe zobowiązania polityczne. To wiązałoby się z przeprowadzeniem transformacji, nie tylko na skalę państw narodowych, ale całego świata. Nie mówię, że potrzebujemy rewolucji, a klimatycznego działania, które stanie się naszym centralnym priorytetem, wokół którego będą budowane pozostałe. I na tym froncie widzę pewne nadzieje.
Jakie?
W ostatnich kilku latach obserwujemy wzrost zaangażowania w sprawy klimatyczne polityków na całym świecie. To głównie gesty symboliczne, które wciąż przekładają się w niewielkim stopniu na konkretną politykę, ale są znakiem postępu. Rządzący czują się zmuszeni, by te gesty wykonywać.
Co spowodowało tę zmianę?
Jednym z czynników były protesty klimatyczne, które nasiliły się w 2019 r. W Europie ich symbolem stała się Greta Thunberg i Extinction Rebellion, w Stanach Zjednoczonych – Sunrise. Kolejnym czynnikiem były ekstremalne zjawiska pogodowe, niespotykane zwłaszcza na północnej półkuli. Wszystko to wpływa na politykę, choć nie oczekuję, że będzie ona wystarczająca. Sądzę jednak, że będzie coraz ambitniejsza.
Czy kryzys klimatyczny może doprowadzić do podważenia reguł demokracji liberalnej i załamania jej instytucji?
W świecie dotkniętym przez katastrofalne zmiany klimatyczne może wzrosnąć poczucie braku zasobów, konkurencja o dobrobyt, a narody zwrócą się ku ksenofobii, natywizmowi i wąsko rozumianemu poczuciu własnego interesu. Nie sądzę jednak, by w przyszłości państwa przestały istnieć. Myślę, że w pewnych przypadkach kryzys ekologiczny może je nawet umocnić. Będą gwarantować bezpieczeństwo, gdy liczba zagrożeń wzrośnie. Niektóre państwa mogą zmienić się w upadłe, wiele innych będzie funkcjonować w ograniczony sposób.
W obliczu takiego kryzysu, biedy, dysfunkcjonalnych instytucji i niepewności jutra ludzie mogą być gotowi poświęcić swoje wolności na rzecz gwarancji bezpieczeństwa, w tym ochrony przed zmianami klimatu. Możemy się spodziewać nadejścia ekodyktatury?
Nie powiedziałbym, że to się wydarzy na całym świecie, ale w niektórych miejscach bez wątpienia. W państwach ogarniętych chaosem często pojawia się władca chcący rządzić silną ręką. Autorytaryzm może dostarczyć tego, czego brakuje w takich społeczeństwach: porządku, bezpieczeństwa, stabilności i pewnego materialnego komfortu.
Autorytaryzm skraca też proces decyzyjny, nie jest potrzebny żaden konsensus jak w przypadku demokratycznych rządów.
Wśród przedstawicieli zachodniej lewicy widać pewne sympatie i entuzjazm dla klimatycznego przywództwa Xi Jinpinga w Chinach. Zdaniem wielu jest to model, którego potrzebujemy, gdyż w jego ramach rządzący może samodzielnie podejmować decyzję i wydaje się działać skuteczniej niż liberalna demokracja – faktycznie polityk nie jest tam spętany politycznymi sporami i biurokracją. Ja mam jednak mieszane uczucia wobec działań Xi w tym zakresie.
Dotychczas z działaniami na rzecz klimatu najlepiej radzą sobie liberalne demokracje, a nie autorytaryzmy. Niemniej skoro część społeczeństw zachodnich sympatyzuje z modelami takimi jak chiński, niewykluczone, że Stany Zjednoczone czy państwa Europy Zachodniej mogą się zmienić w pewną wersję ekodyktatury.
Grozi to wielu z nich?
Ludzie często wpadają w pułapkę, myśląc, że czeka nas jedna opowieść klimatyczna. Tak nie będzie. Mogą występować świetnie działające zielone gospodarki obok całkowicie zdewastowanych.
Czeka nas nowy ład międzynarodowy?
Istnieje kilka możliwych scenariuszy politycznych, ale coraz więcej myślę o modelu na kształt zimnowojennego układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej. Wówczas kluczowymi państwami były Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Teraz ten drugi kraj zastąpiłyby Chiny. Przywódcy dwóch rywalizujących supermocarstw, mimo wszystkich różnic, zasiedliby za stołem, aby dyskutować kwestie o światowym znaczeniu. Być może oba supermocarstwa wypracowałyby konsensus i zastraszyłyby resztę świata, by przestrzegała porozumienia.
*David Wallace-Wells – amerykański dziennikarz, zastępca redaktora naczelnego „New York Magazine”, autor książki Ziemia nie do życia. Nasza planeta po globalnym ociepleniu (Zysk i S-ka 2019, tłum. Jacek Spólny).