Plus do plusa, minus do minusa. Na indyjskich drogach trwa ważny eksperyment dotyczący pojazdów elektrycznych – z wymianą baterii zamiast ładowania
Autor artykułu dobrych kilkanaście lat temu dostał w prezencie zdalnie sterowany helikopter. Zabawka dawała wiele frajdy, cóż z tego, że ledwie przez pięć minut… Tyle czasu wytrzymywała wbudowana bateria, którą trzeba było następnie podłączyć do zasilacza i naładować. Trwało to jakąś godzinę. Wszystko to sprawiło, że choć rozrywka była przednia, śmigłowiec szybko trafił na półkę i pokrył się grubą warstwą kurzu.
Ładowanie baterii sporym kłopotem dla kierowców
W podobny sposób wystawiona na próbę jest cierpliwość użytkowników pojazdów elektrycznych. Te wprawdzie mają więcej zalet niż zabawki na baterie, a główną jest brak emisji spalin. Nie zmienia to faktu, że nawet w superszybkich stacjach ładowania bateria nowoczesnego samochodu musi być podłączona przez przynajmniej kilkadziesiąt minut, by zregenerować ją tylko w połowie.
Tymczasem auto elektryczne na jednym ładowaniu może przejechać ok. 200, w najlepszym razie 400 km, w zależności od marki i modelu. A ładowanie w zwykłym garażu trwa przynajmniej kilka godzin, co z kolei zależy od rodzaju ładowania.
To, razem z wciąż zaporową dla znacznej części użytkowników dróg ceną, wpływa na niewielką popularność pojazdów elektrycznych. A jednak rządy wielu krajów stawiają sobie za cel, by ta forma transportu stała się w ciągu najbliższych dekad dominującą.
Sposób na zmniejszenie zanieczyszczenia powietrza
Jednym z nich jest rząd Indii. Administracja premiera Modiego dostrzega w tym z szansę na poprawę jakości powietrza. Indie są jednym z najbardziej zanieczyszczonych państw świata, a największe miasta regularnie zajmują czołowe miejsca w światowych rankingach smogu.
Charakterystyka tamtejszego transportu daje większe szanse na realizację elektryfikacyjnego postulatu. Indyjskie ulice są zdominowane przez niewielkie trzykołowe pojazdy, tzw. autoriksze. Ze względu na rozmiar pod względem cen są tak przerażające jak typowe czterokołowe osobówki. I przede wszystkim mogą być ładowane w zupełnie inny sposób.
Metoda „ładowania bez ładowania” jest promowana przez jedną z tamtejszych firm, która współpracuje z przedsiębiorstwami motoryzacyjnymi, produkując dla nich baterie. Pomysł polega na tym, że Sun Energy Systems pozostaje właścicielem tych baterii, a użytkownicy je niejako wypożyczają. I zamiast podłączać pojazdy do ładowania, jadą na specjalną stację, gdzie operator trzyma naładowane baterie na wymianę.
Wystarczy podjechać, wyjąć rozładowaną baterię i włożyć pełną. Całość trwa tyle, co tankowanie pojazdów spalinowych, a rozładowana bateria zostanie podłączona do sieci i trafi następnie do innego pojazdu.
Indie odniosą sukces?
Pomysł nie narodził się w Indiach. Wcześniej testowany był w innych krajach, ale nie zyskał oczekiwanej popularności. W Izraelu zakończył się nawet spektakularna klapą. Problemem zawsze było to, że kierowano go raczej do posiadaczy aut osobowych (z większymi bateriami) i to tylko jednego rodzaju. Rozmiar sieci wymiany baterii także nie była zadowalający.
Specyfika indyjskiego transportu powoduje, że szanse na sukces są większe. Sun może produkować baterie do różnego rodzaju pojazdów, a rozmiar ogniw zasilających autoriksze jest na tyle mały, że całą stację wymiany można zmieścić w wielkim kontenerze stojącym na ulicy.
Źródła: Wired, Forbes India, medium.com