Sojusze, święte wojny, zdrady, bohaterowie, walka o terytorium, herby, hymny, proporce… – brzmi jak streszczenie średniowiecznej ballady rycerskiej albo jednego z odcinków Czterech pancernych? Nic bardziej mylnego! W ten sposób rozmawiamy o… piłce nożnej
Żyjemy w czasach pokoju, który zdecydowana większość z nas ceni jako jedną z największych wartości. Nie mamy jednak do czynienia z jakąś nadzwyczajną falą pacyfizmu czy antywojennych manifestacji – trudno też doszukiwać się upowszechnienia głębszej krytyki kultu wojny. Kiedy spojrzymy na stadiony, szybko zdamy sobie sprawę, że wojny toczą się ciągle. Co prawda nie w okopach, ale na równo przyciętych murawach boisk.
Klub jest jak ojczyzna, której się nie wybiera
W centrach lub na obrzeżach miast budują ludzie wielkie, często największe w okolicy, budynki zwane stadionami. Zebrani tam fani zasiadają na krzesełkach dookoła zielonego prostokąta, na którym 22 zawodników, podzielonych na dwie drużyny, kopie materiałową kulę. Widzowie nie poprzestają na przyglądaniu się grze – wybierają jedną drużynę i – często dość agresywnie – wspierają ją dopingiem. Wybór nie jest zwykle jednorazowy, nie dopinguje się też drużyny, która gra ładniej albo bardziej fair. Estetyka ani etyka nie mają tu najczęściej zbyt wiele do rzeczy.
Kluczowe w większości przypadków jest urodzenie – kto przyszedł na świat w dzielnicy ŁKS i przesiąknął miłością do klubu, nie zdoła pozbyć się ani owej miłości, ani nienawiści do wrogiego Widzewa aż do końca życia. Klub jest jak ojczyzna, której się nie wybiera.
Pany kontra dziady
W sercu pokojowych z pozoru miast mamy do czynienia z miejscami, w których trwa wojna – najczęściej zresztą „święta” i, z grubsza rzecz biorąc, niewielu już to dziwi. Dlaczego wojna? Co ma wspólnego bieganie za piłką ze zorganizowaną, państwową walką na śmierć i życie? Na pewno język, którym opowiada się o obu doświadczeniach. Tym, co przede wszystkim zwraca uwagę w kibicowskim doświadczeniu, jest silny podział na wrogów i przyjaciół przypominający mapę średniowiecznych księstw. Od najmłodszych lat kibice wiedzą, które z owych księstw to „pany”, a które „dziady”.
„Dziadowska dialektyka” też oczywiście bywa skomplikowana. Czy naszym przyjacielem może być Polonia Warszawa przyjaźniąca się z Widzewem, który z kolei wspiera Wisłę Kraków? – zastanawiali się niegdyś fani Cracovii.
„Rozróżnia się trzy rodzaje kontaktów pomiędzy kibicami poszczególnym klubów” – pisał socjolog Robert Kowalski w książce Potomkowie Hooligana – szalikowcy: społeczno-kulturowe źródła agresji widowni sportowych. „»Sztama« (»zgoda«) – wspólne wyjazdy na mecze, wspólne dopingowanie, zadymy i imprezy (tzw. alkoholizacja), ci sami przeciwnicy. »Układ« – swego rodzaju zawieszenie broni, nie wrogość, ale też i nie przyjaźń. »Kosa« – spotkanie zainteresowanych drużyn (i ich kibiców) zawsze grozi wybuchem zadymy. Nie ma mowy o jakichkolwiek układach czy zgodach” – tłumaczył.
Podział na „panów” i „dziady” oddaje też tyrtejska poezja, którą namiętnie tworzą futbolowi fani. Utrzymana w bohaterskich tonach poetyka kibicowskich przyśpiewek pozwala nie tylko zagrzewać do boju zawodników – tworzy także poręczną mapę podziału na symboliczne „dziadostwo” i „państwo”.
Chroń barw!
Wojenne są herby i proporce, będące – podobnie jak w obrębie kultury rycerskiej – czymś więcej niż kawałkiem materiału. Miłośnicy Sienkiewiczowskiej Trylogii pamiętają z pewnością radość Zagłoby po przypadkowym przejęciu wrogiej chorągwi. „Nie znałem swego męstwa” – stwierdza wtedy podchmielony bohater. I dziś można wykazać się podobną odwagą – choć niewielu zdaje sobie z tego sprawę.
„Chroń barw!” – tak brzmi przecież jedno z podstawowych kibicowskich przykazań. Wszystko dlatego, że na szaliki, czapki i koszulki z logiem twojej drużyny czyhają na każdym kroku wrodzy fanatycy przeciwnego zespołu. Powszechnym zjawiskiem są łupieżcze wypady urządzane po meczach – ofiarami padają często niespodziewający się niczego „piknicy”, czyli kibice najmniej tożsamościowo związani z klubami, którzy nie mają raczej ochoty umierać za klubowe barwy.
Zebrane łupy są potem palone podczas meczów z wrogą drużyną, co uchodzi za jedną z największych zniewag, jakie można zafundować znienawidzonemu klubowi. Tak jak kiedyś rzucało się zdobyte chorągwie do stóp władcy, tak dziś powierza się je kibicowskim hersztom.
Walka o terytorium
Z repertuaru zachowań wojennych zaczerpnęli też kibice element kluczowy, a mianowicie walkę o terytorium. Mapa wrogów i przyjaciół nie ogranicza się do skali makro, tzn. do terytorium kraju i kontynentu. Podzielone są też miasta. Poszczególne dzielnice, osiedla, a nawet konkretne ulice czy bloki popierają zwykle jedną drużynę.
Jak na każdej wojnie, zdarzają się też drobne migracje, zdrady i zmiany stref wpływów. Znaki dominacji na danym terytorium znaleźć można głównie na murach. Graficzne dzieła, które większość odbiera jako akt bezsensownego wandalizmu najczęściej posiadają jakiś – mniej lub bardziej zrozumiały dla osób z zewnątrz – sens. Jeśli dana dzielnica jest np. w posiadaniu Wisły, to w interesie władcy jest zadbanie, by mury bloków i kamienic świadczyły o wspomnianym zwierzchnictwie.
Czterej pancerni czy rycerska ballada?
Przykłady podobieństw między kibicowską i piłkarską kulturą a zwyczajami wojennymi można by jeszcze mnożyć. „W drużynie znajdują się obrońcy i napastnicy oraz snajperzy. Rzut wolny ze stałego fragmentu gry powstrzymuje »barykada« złożona z ustawionych w »murze« obrońców. Goalkeeper jest ostatnim, który stoi na straży bronionej reduty. Bramkarz jest »rozstrzeliwany« podczas »egzekucji« wykonywanej przez jednoosobowy pluton egzekucyjny podczas »strzelania« rzutu karnego. Relacje strzelca rzutu karnego i bramkarza przypominają ordalia – średniowieczny »sąd boży« – rozgrywkę pomiędzy parą rycerzy” – pisze Tomasz Sahaj w książce Fani futbolowi. Historyczno-społeczne studium zjawiska kibicowania.
Dlaczego wojna i sport są tak chętnie łączone? Z pewnością nie uda się tu wyczerpująco odpowiedzieć na to pytanie. Można postawić tylko pewne – mniej lub bardziej prawdopodobne – hipotezy. Wydaje się przede wszystkim – i jest to akurat mało kontrowersyjne – że kultura kibicowska ma bardzo dużo wspólnego z tożsamością – zarówno indywidualną, jak i zbiorową. Zjednoczenie wokół wspólnego celu, wspólnego wroga i wspólnych haseł pozwala na silną konsolidację grup ludzi, których często łączy niewiele poza miłością do jednego klubu.
Romantyczny polski kibic
Wśród wielu powstałych w XX w. koncepcji dotyczących tożsamości dla zbadania relacji tożsamość – kibice – wojna najbardziej użyteczna wydaje się ta, która w centrum zainteresowania kładzie narrację. Zgodnie z nią, tożsamość to pewien rodzaj opowieści. Nie da się wyjść poza tę opowieść, bo nie istnieje „nagie doświadczenie” – każde musi być opowiedziane, a więc także zinterpretowane. Nie trzeba dodawać, jak bardzo owa koncepcja dowartościowuje fikcję literacką, która staje się bardzo często ramami dla przeżyć.
Doświadczenia kibiców sytuują się gdzieś między Czterema pancernymi a średniowieczną balladą rycerską. Wpisują się więc w romantyczny paradygmat, którego „długie trwanie” w kulturze polskiej opisywała znana badaczka literatury Maria Janion. Czy związek wojny i piłki nożnej można jednak wyjaśnić typowo polskim zamiłowaniem do romantyzowania doświadczeń? Jest to teza tyleż kusząca, co jednak uproszczona – wskazuje na pewną prawidłowość, ale nie wyjaśnia całości zjawiska. Wystarczy wspomnieć, że kultura chuligańska przyszła do Polski między innymi z Wielkiej Brytanii, które bywają określane jako bastion utylitaryzmu i zdrowego rozsądku.