Po kupieniu biletu zasiadłam w loży VIP obok sceny, na krześle polowym ubranym w czerwony, wytarty welur ze złotymi frędzlami. Miały występować wielbłądy i tresowany pies. Choć coraz więcej krajów zakazuje wykorzystywania zwierząt w cyrkach, na polskich arenach nadal można spotkać konie, psy czy papugi
Joanna Deon, lat 77, artystka cyrkowa i treserka słoni oraz psów kręci się po swoim mieszkaniu, przygotowując herbatę. Pokazuje figurki i pamiątki z różnych zakątków świata. Na meblościance w salonie leży ząb słonicy, jej przyjaciółki. Jest wielkości pięści. Zaczyna historię: „To była jesień 1960 r. Miałam pomysł na trzy słonie, dostaliśmy dwie sztuki. Pierwsza, Birma okropnie zgrabna i ładna, miała długie nogi, piękne oczy i rzęsy. Ogromnie talentna dziewczyna. A Sumatra lubiła jeść, była przy kości”.
„One były dziczki, najpierw trzeba z nimi spać trzy miesiące w stajni. Ja obserwowałam je, a one mnie. Powoli stawałam się częścią stada. Najpierw chodziłyśmy na wspólne spacery. Później stopniowo na arenę” – opowiada.
Cyrk ze zwierzętami czy bez?
Obrońcy praw zwierząt walczą z wykorzystaniem ich w cyrkach i powoli odnoszą sukcesy. Mimo braku odpowiedniego prawa na szczeblu krajowym, cyrk w Polsce musi dziś obchodzić kolejne zakazy, które nakładają metropolie i miasteczka. Są też pikiety przed cyrkowymi namiotami i zły PR w mediach. Ale spora część społeczeństwa ciągle chodzi na widowiska.
Jak podaje CBOS, coraz więcej Polaków opowiada się przeciw wykorzystywaniu zwierząt w cyrku. Wg raportu z 2018 r. 39 proc. badanych wyraziło zdecydowanie negatywna opinię w tej kwestii, a kolejne 35 proc. uważa pokazywanie zwierząt w cyrkach za „raczej niesłuszne”. Jeszcze pięć lat wcześniej, w 2013 r., opinie te podzielało odpowiednio 21 i 37 proc. respondentów. Miasta mówią „nie” cyrkom, w których występują zwierzęta – mają takie prawo na terenach do nich należących. To jednak wcale nie rozwiązuje sytuacji. Jak potwierdzają właściciele cyrków, namioty najczęściej rozkładane są na terenach prywatnych.
„Zwiększa się świadomość Polaków, jeśli chodzi o prawa zwierząt. Temat pojawia się również coraz częściej w Sejmie. W poprzedniej kadencji zapowiadano poważne zmiany w ustawie o ochronie zwierząt. Tak się jednak nie stało” – komentuje Maja Laura Jaryczewska, koordynatorka kampanii „Cyrk bez zwierząt”. Nowy projekt miał wprowadzić zakaz hodowli zwierząt futerkowych, łańcuchów i występów zwierząt w cyrkach. Skończyło się na wydłużeniu łańcuchów i zaostrzeniu przepisów dotyczących hodowli.
Coraz więcej krajów decyduje się jednak na zmianę przepisów. W Wielkiej Brytanii obowiązuje zakaz wykorzystywania dzikich zwierząt w cyrkach, Słowacja w ostatnim czasie zakazała m.in. lwów i tygrysów. W Grecji zwierzęta w cyrkach są w ogóle zabronione. W Danii na arenach już od jakiegoś czasu pojawiają się tylko słonie, zebry i lwy morskie – państwo powoli zmierza do przepisów całkowicie zakazujących występów zwierząt. W 2019 r. duński rząd wykupił ostatnie słonie z tamtejszych cyrków, aby spokojnie spędziły starość.
Dawna sława Julinka pod Warszawą
„Tam były hale, gdzie naprawiało się wozy cyrkowe i tabor, hotel z dwoma piętrami dla pracowników cyrku. Zimą wszyscy zjeżdżali na bazę. Ćwiczyło tu kilkuset artystów. Jeden namiot cyrkowy stał za drugim: było ich dziesięć, aż do lasu” – opowiada Piotr Tomczak, wicedyrektor Państwowej Szkoły Sztuki Cyrkowej w Julinku, artysta i historyk cyrku.
Tomczak opowiada o latach 80. – wtedy sam skończył szkołę. Siedzimy w pokoju nauczycielskim 40 lat później. Szkoła, jaką pamięta starsze pokolenie artystów cyrkowych, zniknęła pod koniec ubiegłego wieku, kiedy cyrki państwowe zostały przekształcone w prywatne przedsiębiorstwa. Przeniesiono ją do Warszawy, ale kilka lat temu artyści wrócili do Julinka.
Teraz „Julinek” to przede wszystkim Prywatny Park Rozrywki. Składa się m.in. z parku linowego, mini-golfa, miejsca na camping, 3-gwiazdkowego hotelu oraz sieci zabudowań, z których artyści cyrkowi wynajmują jedynie salę gimnastyczną i kilka pokoi. Ten nauczycielski pełni też funkcję magazynu – na piłki, rowery, szarfy, maczugi i inne żonglerskie rekwizyty. Wchodzą po nie uczniowie rozgrzewający się na hali.
Duża Arena – czyli wybudowany w latach 60. mały cyrk z miejscem dla kilkuset osobowej publiczności i orkiestry – to po remoncie „nowoczesne centrum eventowe”, gdzie organizowane są przyjęcia i konferencje.
„Czemu cyrk trzyma się zwierząt”? – pytam dyrektora Tomczaka i Janusza Sejbuka, artystę i dyrektora cyrku, dzisiaj kustosza tutejszego muzeum.
„Cyrk jest placówką artystyczną i sprzedaje swój produkt publiczności, klientom. Ludzie kupują ten produkt. Słychać szmer westchnienia, kiedy zwierzęta wychodzą na arenę” – mówi Sejbuk. „Dopóki na widowniach będą zasiadać ludzie, nic się nie zmieni. Jeśli powiedzieliby: »nie kupimy biletu, bo będą zwierzęta«, dyrektor cyrku nie wystawiłby zwierząt” – dodaje.
Sejbuk zapowiada, że stanowisko szkoły przystosuje się do potrzeb widza. „Mamy alternatywy. Uczymy młodych ludzi, aby sięgali po nowsze formy albo odgrzewali bardzo stare, o których świat już zapomniał. Będą przygotowani do tego, żeby spełnić oczekiwania publiczności” – stwierdza.
O kształtowaniu postaw moralnych przez uczelnię nie rozmawiamy.
Tresura to inaczej edukacja
Co roku w Monte Carlo odbywa się międzynarodowy festiwal cyrkowy. Kiedyś stacje telewizyjne z całego świata transmitowały go na żywo. Dzisiaj jest imprezą, którą interesuje się głównie środowisko cyrkowe. W ubiegłym roku Złotego Clowna, czyli cyrkowego Oscara, zdobył pogromca lwów i tygrysów. Martin Lacey Jr. wystąpił na arenie z kilkunastoma dzikimi kotami.
W polskich cyrkach w ubiegłym sezonie pojawiały się m.in. wielbłądy, konie, psy, papugi, koty, kuce, lamy, osły. „Miałem sezony, kiedy na arenie występowały lwy i takie, kiedy ich nie było. Mogę sobie porównać. Z lwami wjeżdżałem do miasta, mając stuprocentową pewność, że pod namiotem nie zmieszczą mi się ludzie” – mówi Mirosław Złotorowicz, dyrektor cyrku „Arena”.
Złotorowicz jest właścicielem stada siedmiu wielbłądów, jak twierdzi – największego w Polsce. Zaznacza, że czasem do występów wynajmuje tresowane zwierzęta z zagranicy, np. dzikie koty. „Nie ma nic złego w tresurze, tresura to inaczej edukacja. Każdy, kto ma zwierzę, w jakimś stopniu je tresuje. Mówi pani przecież do pieska: daj łapkę” – dodaje.
W dawnym Związku Radzieckim, w Rosji czy na Białorusi, gdzie cyrk ciągle świętuje swoje złote lata, zwierzęta na arenie to oczywistość. Cyrk jest państwowy, dofinansowany przez rząd. „Miałem dziki, strusie, które były bardzo zdolne: tańczyły i biegały tak jak chciałem, robiły slalom, przeskakiwały jeden przez drugiego. Z lwami jest za duża konkurencja w Rosji. W te rzeczy nie ma się co pchać. W każdym cyrku są tygrysy, lwy czy niedźwiedzie. Od ponad 10 lat pracuję z żyrafą. Ma na imię Bagir” – opowiada Michał Borza, absolwent szkoły cyrkowej w Julinku, który pracuje na wschodzie.
Borza wspomina początki pracy tresera. Nie miał kogo zapytać o radę, bo jego żyrafa była pierwszą w Rosji. „Jeżeli zrobi coś bardzo ładnie, dostaje duży kawałek chleba. Jeśli gorzej, kawałeczek, sucharek. Zwierzęta to szybko zapamiętują. Tak jak ludzie: pracujemy za jakieś wynagrodzenie” – opowiada.
Żyrafa ma pokazywać swoje piękno
W cyrkach wszystkie zwierzęta borykają się z podobnymi problemami. „Chroniczny stres spowodowany m.in. długimi podróżami w złych warunkach, hałaśliwymi tłumami ludzi, niemożnością nawiązania trwałych relacji w stadzie. Wiele gatunków dzikich kotów potrzebuje częstych kąpieli w zbiornikach wodnych, nie wspominając o potrzebie polowania. Niemożliwe, by w cyrku mogły zaspokajać naturalne potrzeby. Większość swojego życia spędzają w klatkach, a dla przykładu słonie na wolności przemierzają nawet 60 km dziennie. Oprócz dolegliwości fizycznych bardzo często obserwuje się u tych zwierząt problemy natury psychicznej, np. stereotypię” – mówi Maja Laura Jaryczewska.
W 2016 r. fundacja „Viva” opublikowała raport, w którym pokazuje stan zwierząt w polskich cyrkach. Raport stwierdzał m.in., że lwy i tygrysy są trzymane w za małych klatkach, krokodyle występują w zaklejonym pyskiem, a w tresurze wykorzystywana jest przemoc. Raport – podobnie jak wszystkie zarzuty wymierzone w środowisko cyrkowe – spotkał się z zaprzeczeniem.
„Artyści cyrkowi są przywiązani do starego cyrku, taki im się podobał. W komunizmie to była jedna z niewielu kolorowych rzeczy. Wielu pochodzi z rodzin, które od kilku pokoleń są związane z branżą. Trudno to negować” – tłumaczy absolwent szkoły cyrkowej, który chce zostać anonimowy.
„Na arenie czuję się jak ryba w wodzie, zgaduję, czego oczekuje widz, i mu to daję. Myślę, że podobnie czuje Bagir. Każdy musi wiedzieć, do czego jest stworzony: pies ma pilnować czegoś, koń ciągnąć, żyrafa pokazywać swoje piękno” – stwierdza Michał Borza.
Dyskretny urok dawnej świetności
Cyrk Zalewski, jeden z największych w Polsce, skończył sezon w połowie listopada przedstawieniami na warszawskiej Białołęce i Ursynowie.
Na miejskiej łące naprzeciwko białołęckiej galerii handlowej pasło się kilka wielbłądów i kozy. Pilnował ich starszy mężczyzna w dresie siedzący na krzesełku polowym. Grupa pracowników rozkładała namiot obok pordzewiałych wozów cyrkowych i przyczep do transportu zwierząt. Po okolicy jeździł biały volkswagen, po wewnętrznej stronie szyb poprzyklejano plakaty. Z głośnika słychać było reklamę i zaproszenia do cyrku, jak w latach 90.
„Taka jest estetyka polskiego cyrku. Niektórym się podoba i już z tego nie wychodzą. Siano, popcorn, wata cukrowa i wilgoć, którą czuć po wejściu do namiotu, to bardzo specyficzny zapach” – mówi Grzegorz Rajs, nauczyciel szkoły w Julinku. „W Polsce kilka osób zajmuje się współczesnym cyrkiem. Nie chodzi tylko o rezygnację z występów zwierząt, ale też o przełamanie formy przedstawienia, odstępstwo od konwencjonalnych cekinowych strojów i postawienie na fabułę. Większość jednak pozostaje wierna tradycji” – tłumaczy.
Przed przedstawieniem na Białołęce warszawiacy zatrzymywali się na chodniku i chętnie fotografowali zwierzęta skubiące pożółkłą trawę. Zdjęcia nie wychodziły wesołe. Być może winna była listopadowa, ponura pogoda.
Ewa Zalewska, dyrektorka cyrku, wychyliła się z przyczepy, gdzie sprzedawała bilety i odmówiła rozmowy oraz pokazania warunków, w jakich przechowywane są zwierzęta.
Po kupieniu biletu w loży VIP, zasiadłam obok sceny: na krześle polowym ubranym w czerwony, wytarty welur ze złotymi frędzlami. Drewniane trybuny już dawno zapomniały o czasach świetności cyrku. Obok mnie miejsce zajął 4-letni Aleks z rodzicami, zajadając batoniki i machając świetlnym mieczem. Trybuny niemal pełne, w lożach kilkuletnie dzieci, podobnie jak Aleks uzbrojone w popcorn, watę cukrową i migajace zabawki.
Przedstawienie zaczął klaun Tonito, hiszpańska atrakcja programu. „Cieniutko, może jakieś lwy albo lamparty przyjdą” – stwierdził tata Aleksa. W warszawskim programie znalazł się pokaz wielbłądów i tresowany pies, „partner” klauna. Główną atrakcją są jednak akrobacje w powietrzu. Po wyjściu z cyrkowego namiotu rodziny wymieniają się przeżyciami. Większość jest zadowolona, a rodzice ustawiają dzieci w kolejce do przejażdżki na wielbłądzie.
Koniec sztuki?
„Pamiętam zapełnioną widownię, gdy byłam mała. Słyszałam, że zwierzęta dobrze reagują, kiedy jest dobra publiczność. Czują pozytywne emocje” – mówi Renata Łukowicz, córka Aurelego Syweńki, wieloletniego dyrektora państwowego cyrku AS, artysty-żonglera.
Jak wspomina, po przejściu na emeryturę Syweńko powtarzał, że nocami śnił o cyrku.
„Teraz ludzie się przemieszczają, można podróżować, zobaczyć zwierzęta w naturalnym środowisku, w telewizji, w zoo. Może cyrk ze zwierzętami nie jest potrzebny? Tak nam się zawsze wydaje, że coś, co jest stare, to piękne, a nowe złe” – mówi Łukowicz.
***
Pani Joanna wyciąga z szafy pudełka i albumy. Na zdjęciach Skandynawia, Czechosłowacja, Rosja. „To Sumatra i ja” – pokazuje zdjęcie, na którym widać młodą kobietę w krótkiej sukience pozującą obok słonicy. Sumatra stoi na małym taborecie pośrodku areny cyrkowej. „Birma po pół roku dała znak, że jest agresywna, ma jakiś uraz. Po 5 latach pracy musiałam ją oddać. Nie można ryzykować życia pielęgniarza czy publiczności. Poszła do zoo do Wrocławia. Nigdy tam nie pojechałam. Po głosie czy zapachu by poznała. Nie chciałam jej przypominać tego rozstania, bo słoń pamięta. Ona tam sobie dobrze żyje, ma towarzystwo” – pociesza się.
Kolejne zdjęcia: Joanna obok słonicy stojącej na dwóch łapach, Joanna wzniesiona w powietrze na trąbie, Joanna z towarzyszką przechadzające się po równoważni.
Trochę mnie te zdjęcia stresują, chwilę milczę. Pani Joanna przerywa ciszę. „Karmię ptaszki i stwierdzam z żalem, że widać coraz mniej wróbli. Mało jest ludzi, którzy szanują to, co mamy, zaraz może tego nie być” – mówi.