„Drzwi od szpitalnej sali są zniszczone. Kiedy ludzie dowiadują się, że ich bliski zmarł, po prostu kopią w te drzwi, w ściany. U nas ochrona wyprowadziłaby takiego delikwenta. Tam nikt na to nie zwraca uwagi” – mówi w rozmowie z Holistic.news Michał Madeyski, koordynator Medycznego Zespołu Ratunkowego Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej
W wyniku trzęsienia ziemi w Nepalu w 2015 r. zginęło prawie 9 tys. osób, a kolejne 22 tys. zostało rannych. Zniszczeniu uległy zabytki o światowym znaczeniu. Podczas powodzi i lawin błotnych w Peru w 2017 r. zginęły 164 osoby, a setki tysięcy mieszkańców straciło swoje domy. W obu przypadkach na miejscu pomagał Medyczny Zespół Ratunkowy Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej.
KATARZYNA RODACKA: Jeździcie do miejsc katastrof naturalnych, pomagacie w projektach medycznych. Co najbardziej uderza was po przybyciu na miejsce?
MICHAŁ MADEYSKI*: Procedury medyczne są właściwie wszędzie takie same. Leczenie złamań, zmiażdżeń czy pomoc ofiarom wypadków wszędzie wygląda tak samo. Najtrudniejsze natomiast jest przygotowanie się na pewien szok kulturowy. Tak było np. w Nepalu, gdzie dzieci zaprosiły nas do wspólnego tańca i śpiewu, a potem okazało się, że piosenka opowiada o śmierci ich rodziców.
Trudno jest nam także zrozumieć podejście do śmierci noworodków, które można zauważyć w miejscach, gdzie śmierć dziecka nie wydaje się być czymś zaskakującym. My nie jesteśmy na to przygotowani, walczymy o każdy oddech niemowlaka.
Zresztą nie chodzi tylko o dzieci. Pamiętam, jak w Libanie pojechaliśmy kiedyś na miejsce wypadku. Włożyliśmy pacjenta do dobrze wyposażonej karetki, po czym zacząłem proponować różne zaawansowane czynności mające na celu podtrzymanie jego życia. Na co usłyszałem: „Jak Allah chce żeby przeżył, to przeżyje”. Inną jeszcze kwestią jest badanie kobiety w Palestynie, która jest np. ofiarą wypadku samochodowego.
Możesz ją zbadać jako mężczyzna?
Bez jej zgody – nie. A ofiara wypadku przecież niekoniecznie jest przytomna.
Co w takiej sytuacji się dzieje?
Najlepiej żeby w momencie, w którym przeprowadzasz badanie na miejscu wypadku, był przy tej kobiecie albo jej mąż, albo przynajmniej koleżanka lub matka. Ale nawet w takiej sytuacji badanie jest trochę dziwne. Nie da się odpowiednio przebadać takiej osoby – nie ma mowy o rozcinaniu ubrania, co w przypadku podejrzenia złamania np. miednicy jest ogromnym problemem.
Czyli warunki pracy znacząco różnią się od tych w Polsce?
W miejscach, do których jeździmy, tak, dość często. Do tego, o czym mówiłem co prawda łatwiej jest się przyzwyczaić, ale zaskoczeniem dla niektórych są braki w sprzęcie. Bo na miejscu okazuje się, że igły do znieczulenia, które miały wystarczyć na miesiąc, skończyły się po tygodniu. Albo, jak w Ugandzie, przyjeżdża karetka, która w środku jest pusta. Jest co prawda pomalowana na biało, ma napis „Ambulance” i niebieskie światełko na dachu, ale w środku nie ma, z medycznego punktu widzenia, dosłownie nic. Trudno się też przyzwyczaić do tego, że ktoś mierzy do ciebie z broni…
Często się to zdarza?
Ma to czasem miejsce w Palestynie, kiedy będąc w karetce, chcemy przejechać przez punkt kontrolny obsadzony przez izraelskich żołnierzy. Palestyna podzielona jest bowiem na trzy obszary w zakresie odpowiedzialności, jeśli chodzi o zarządzanie. Strefa A podlega jurysdykcji palestyńskiej, strefa B – częściowo izraelskiej, a częściowo palestyńskiej. Strefa C z kolei, mimo że mieszkają tam Palestyńczycy, zarządzana jest przez Izrael. Do tego obszaru najtrudniej jest wjechać karetką, bo na granicy strefy B i C jest najwięcej punktów kontrolnych.
To jeden z powodów, dla których, w ramach realizowanego obecnie w Palestynie projektu, chcemy m.in. przeprowadzić profesjonalne szkolenia z pierwszej pomocy wśród mieszkańców strefy C. Dzięki temu będą oni w stanie utrzymać pacjenta przy życiu do momentu, gdy dotrze do niego fachowa pomoc, która często jest zatrzymywana na punktach kontrolnych.
Jak odnoszą się do was ludzie na miejscu wypadku?
To, co w Palestynie jest dla mnie zaskakujące, to wszechobecny tłum, który chce nam pomóc. Z jednej strony to naprawdę niesamowite, że ludzie tak wzajemnie o siebie dbają, ale z drugiej dla ratownika jest to duży dyskomfort. Chcesz skupić się na jednym pacjencie, a wokół ciebie pojawia się dodatkowe 40 par rąk. Zdarza się, że przyjeżdżasz do wypadku, gdzie było kilku rannych. Zajmujesz się jednym, a w międzyczasie tłum wkłada do ambulansu już drugiego, bo przecież „pacjent ma trafić do karetki”.
Kiedy wykonasz wszystkie niezbędne czynności, zamykasz drzwi i żegnasz cały tłum. Dojeżdżasz do szpitala – a tam te same twarze! Okazuje się, że to członkowie rodzin poszkodowanych, którzy przyjeżdżają do placówki na wieść, że ich bliskiemu coś się stało.
To tworzy bardzo duży ładunek emocjonalny. Drzwi od sali intensywnej opieki nad pacjentem są zniszczone. Kiedy ludzie dowiadują się, że ich bliski zmarł, po prostu kopią w te drzwi, w ściany. Nikt tych drzwi potem nie naprawia. U nas ochrona wyprowadziłaby takiego delikwenta. Tam nikt na to nie zwraca uwagi. Mężczyźni płaczą, kobiety przerażająco głośno zawodzą. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego typu reakcji.
Wasz zespół powstał pięć lat temu, braliście udział w kilku wyjazdach, raz na rok rekrutujecie nowy członków. Jak sprawdzacie, czy kandydaci faktycznie nadają się do tego typu sytuacji alarmowych?
Do zespołu przyjmujemy tylko te osoby, które mają przynajmniej rok doświadczenia zawodowego. Zwracamy też uwagę na to, czy dana osoba podróżuje. Po wstępnej weryfikacji formalnej organizujemy drugi etap, do którego zapraszamy zwykle ok. 30 osób. Jadą one z nami na 24-godzinne zajęcia w terenie, mające na celu ocenę ich funkcjonowania poza strefą komfortu. Kandydaci praktycznie nie śpią, muszą przełamywać swoje lęki, poznają też specyfikę naszej pracy. Przyjmujemy każdego, kto da sobie radę i podejmie wyzwanie, bo charakterystyka funkcjonowania zespołu jest taka, że wyjeżdżamy nagle.
Czyli jak szybko?
Założenie jest takie, że członkowie zespołu powinni być w ciągu sześciu godzin w magazynie naszego zespołu w Warszawie. Technicznie jest to możliwe, wymaga jedynie natychmiastowego podjęcia decyzji. Na miejsce katastrofy wyjeżdżamy zespołem 20-osobowym. Na liście potencjalnych ratowników i lekarzy musi być zatem dużo więcej osób, by mieć pewność, że znajdzie się te 20 osób, które bardzo szybko będą mogły podjąć decyzję.
Obecnie na 87 członków zespołu większość stanowi personel medyczny. Jedynie 14 osób to logistycy, którzy umożliwiają medykom spokojną pracę na miejscu i pomagają przygotować się do wyjazdu.
W ilu wyjazdach braliście udział?
Byliśmy na Majdanie w Kijowie, w Nepalu po trzęsieniu ziemi w 2015 r. i w Peru podczas lawin błotnych w 2017 r. Poza tym w listopadzie 2018 r. pojechaliśmy do Ugandy, żeby wesprzeć funkcjonowanie szpitala referencyjnego dla obozu dla uchodźców w Bidi Bidi. Poprosiły nas o to władze lokalne. Wyjazd do Ugandy, co prawda, nie odbywał się w trybie alarmowym, ale odpowiadał na mający tam miejsce kryzys humanitarny, który przybrał wtedy na sile. Wspieramy też działanie kliniki w północnym Libanie.
Który z tych wyjazdów był najtrudniejszy?
Wydaje mi się, że był to wyjazd do Nepalu. Był to nasz pierwszy alarmowy wyjazd na miejsce katastrofy, w dodatku była to katastrofa ogromnych rozmiarów. Pracowaliśmy w terenie, który najbardziej ucierpiał w efekcie trzęsienia ziemi, tworząc doraźny punkt segregacji medycznej i pomocy natychmiastowej. Wszyscy nasi pacjenci albo byli transportowani dalej do szpitali, np. helikopterami, albo mogli sami wrócić do tego, co zostało z ich domów. Tam się najwięcej nauczyliśmy, także w kwestii logistyki takich wyjazdów. Jesteśmy bowiem zmuszeni do tego, by zapewnić sobie infrastrukturę na miesiąc funkcjonowania w danym terenie. Musimy być samowystarczalni.
Jeśli planujecie logistykę z wyprzedzeniem, co w takim razie może was zaskoczyć?
Przykładowo – kiedy przyjechaliśmy do Nepalu, okazało się, że nie ma dla nas żadnego środka transportu. Musieliśmy sobie sami zorganizować busiki, które mogłyby dowieźć nas z całym sprzętem medycznym do centrum koordynacji działań. Tam zresztą, jak wspomniałem, przeżyliśmy swego rodzaju szok kulturowy. Zaskoczyło nas wiele rzeczy, chociażby palenie zwłok. U nas po śmierci pacjenta obowiązują pewne procedury, a tam po prostu rodzina brała ciało zmarłego i paliła je.
Czyli taki wyjazd może nauczyć nas, Europejczyków, nieco pokory. Macie jeszcze inne tego typu doświadczenia? Na przykład podczas współpracy z lokalnymi lekarzami?
Tak, np. w Ugandzie. Tamtejsi lekarze są naprawdę bardzo dobrze przygotowani do pracy. Powiedziałbym nawet, że są bardziej uniwersalni. U nas lekarz skupia się na swojej specjalizacji i jeśli coś wychodzi poza jej obszar, może skonsultować się z kolegą z innej specjalizacji czy z profesorem. W Ugandzie, w szpitalu koło obozu Bidi Bidi, jedyne źródło konsultacji stanowi internet i podręczniki ze studiów. Nie ma możliwości, by skonsultować się z innym specjalistą.
Jesteś chirurgiem i musisz zoperować wyrostek robaczkowy albo zrobić cesarskie cięcie, bo jesteś jedynym chirurgiem w szpitalu. Operujesz wszystko, co trzeba zoperować. Czasem wpadamy w taką pułapkę i myślimy, że lekarze z krajów pozaeuropejskich, gdzie panuje bieda, nic nie umieją. A to nieprawda. Ci ludzie są świetnie przygotowani, tylko niestety jest ich mało. Niewielu bowiem lekarzy chce pracować w tak odległych rejonach swojego kraju. Dlatego międzynarodowa pomoc medyczna przez jakiś czas będzie tam jeszcze na pewno potrzebna.
MICHAŁ MADEYSKI* – koordynator Medycznego Zespołu Ratunkowego Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, ratownik, instruktor PHTLS i TCCC