„Mam immunitet z powodu choroby, więc powiem: zanim coś namaluję, mam wizję. Dosłownie wizję – zalewam wrzątkiem kawę, patrzę jak wiruje, i w tym kubku ni stąd, ni zowąd nagle zakwitają mi kwiaty. Ktoś powie, że to szaleństwo. Kto inny, że po prostu uważność” – mówi malarka Katarzyna Kukuła
PAULINA ŻEBROWSKA: Jeden z twoich obrazów to ekfraza kadru z amatorskiego filmu porno. Tematem wielu innych jest kobiecy autoerotyzm. Celowo prowokujesz?
KATARZYNA KUKUŁA*: Raczej przyglądam się i eksperymentuję. Myślę, że to wszystko już było. Tylko że my co chwilę to połykamy i wypluwamy. I tak w kółko. W ten sposób co chwila rodzi się nowe. Ta nowość jest tylko trudniejsza do wychwycenia, wymaga większego skupienia.
A jak jest to postrzegane w tym męskim świecie sztuki?
Podczas Bieleckiej Jesieni, gdzie byłam wystawiana, zdarzyło się, że ktoś poprosił o mój numer. Chciał odbyć randkę przez obraz. To utożsamienie mnie z moją twórczością wydaje mi się jakimś absurdalnym uproszczeniem.
Nazwałabyś swoją sztukę komercyjną?
Różnie jest postrzegana. Nie chcę tego dookreślać, nie powinnam wypowiadać się za ogół. Sama widzę ją natomiast jako przystępną. Może dlatego, że emocje grają u mnie pierwszą rolę. Czasem wydaje mi się, że jestem tylko narzędziem. Przychodzi do mnie wizja i już. Próbuje się ją czasem zjednać, okiełznać – wiesz, podrasować po swojemu – ale to wcale nie takie proste. W moim przypadku praca to spontaniczny proces. Poczuję, zobaczę i naciągam płótno na sztalugę. Nie ma setek poprzedzających szkiców, szkic powstaje bezpośrednio na płótnie. Chociaż nie tak uczyli nas na akademii.
Erotyka to temat przewodni?
Można wyodrębnić kilka tematów. Obfitość życia. Kobiecość i erotyzm. Seksualność długo była tajemnicą, którą próbowałam zgłębić, przepracować na obrazach. Potem odkryłam na nowo naturę i jak dotąd mi się nie znudziła.
Czy choroba, którą przebyłaś – cyklofrenia – ma związek z tym, że w twoim malarstwie pojawiła się śmierć?
Tak. Chciałam śmierć zrozumieć, chciałam zrozumieć swój umysł, nie mogłam pogodzić się z niewiedzą. Swoją drogą, to niewiedza i niezgoda na te niewiedzę były czynnikami chorobotwórczymi. Teraz się oswajam, a na niewiedzę jest we mnie zgoda.
Co jest twoją inspiracją?
Tworzydłem moich obrazów jest radość z rzeczy małych, zachwyty. Epifanijki. Mam immunitet w powodu choroby, więc powiem: zanim coś namaluję, mam wizję. Dosłownie wizję – zalewam wrzątkiem kawę, patrzę jak wiruje, i w tym kubku ni stąd, ni zowąd nagle zakwitają mi kwiaty. Pytasz, więc odpowiadam, ale trudno jest uchwycić to, czym jest inspiracja. Ktoś powie, że to szaleństwo. Ktoś inny, że po prostu uważność.
Dlaczego nie podpisujesz się na obrazach?
Wydawało mi się to zawsze takie jakieś pyszałkowate. Może to kobieca skromność? Na akademii zauważyłam, że robili tak tylko niektórzy mężczyźni. A tak na poważnie, to nie uważałam, że jest potrzeba epatować swoim nazwiskiem. A może rzeczywiście chowam się za płótnem? Sama nie wiem, może coś jest na rzeczy. Ale nie jest tak, że wstydzę się sprzedawać swoje obrazy.
Czemu wyprowadziłaś się z miasta i zamieszkałaś na skraju lasu, w niewielkiej wiosce pod Sosnowcem, gdzie nawet nawigacja GPS zawodzi?
Bez przesady, dojazd tu nie jest tak utrudniony. Ciągle ktoś mnie w pracowni odwiedza.
Czemu? Trzeba się w końcu na coś zdecydować. Po kilku latach wędrówek i przeprowadzek postanowiłam wreszcie tu zbudować swoją oazę dla sztuki i ducha. Na początek chcę nadbudowywać. Na swoim domu. Mam zamiar stworzyć mural na całej elewacji – będzie mentalną mapą tego miejsca.
Minimalizm przestrzeni wokół mnie sprzyja bogatemu życiu wewnętrznemu. Ono się po prostu rodzi w ciszy. Płodność wyobraźni wybucha w ciszy. Na wsi chłonę naturę, w mieście – ludzi.
Sądząc po tym, jak malujesz miasta, to masz z nimi relację love – hate. Na twoich płótnach nie są niewinne.
Rzeczywiście, one płoną. Długo przewalczałam i oswajałam taki swój wewnętrzny konflikt na linii kultura – natura. Teraz ten konflikt nie istnieje, bo po prostu wybrałam naturę.
Ale najpierw wybrałaś miasto. Możesz opowiedzieć, co działo się, kiedy w 2012 r. przyznano ci nagrodę dla najlepszego dyplomu ASP w Polsce?
To było moje pięć minut. Wystawy w galeriach w całej Polsce, dużo sprzedanych obrazów, propozycje z różnych stron świata, staż u Pauliny Ołowskiej, projekty okładek, kolaboracje. Sporo się działo. A teraz jest cisza i na to się też godzę. Teraz po prostu usiłuję sobie radzić.
Co znaczy: radzić sobie? Jakie są dla malarza alternatywy? Jeśli nie sprzedaż obrazów, to co?
Na razie sprzątam, by malować. Mam sporo planów, ale niczego nie zdradzę, bo to na razie ciche plany. Poza tym w mojej pracowni jest ruch, przyjeżdżają tu do mnie artyści, współpracujemy. Obecnie szykuję się do dwóch wystaw. A w najbliższym czasie planuję poprowadzić w sosnowskim domu kultury „Maczki” warsztaty z malarstwa olejnego i instalacji. Uważam, że na artystach spoczywa misja edukowania w zakresie sztuki. Zwłaszcza współczesnej, stąd ta instalacja. A po sztukę warto sięgać choćby z tego jednego powodu, że stanąć oko w oko z obrazem, to spotkać człowieka za pośrednictwem tego obrazu.
To już chyba kwestia indywidualnej wrażliwości?
Wrażliwości też się człowiek uczy. Powiem więcej – edukacja artystyczna powinna polegać właśnie na wspieraniu rozwoju wrażliwości. Na jej rozbudzaniu, nie modelowaniu.
Jesteśmy estetycznie i artystycznie niedoedukowani?
Nie ma czegoś takiego jak artystycznie niedoedukowani. Często nie potrafimy skomentować obrazu, bo po prostu nie znajdujemy właściwych słów, żeby oddać to, co widzimy. To bardzo dobrze, bo to oznacza, że zaczyna się w nas coś dziać, zmieniać. I teraz możemy zacząć się zastanawiać, co takiego i przeżywać to po swojemu. Tylko właśnie często mamy w sobie blokadę przed tym zaniemówieniem – zamiast się na nie otworzyć. Bo to pewnie od razu znaczy, że się nie znam, że jestem ingorantem, nie rozumiem sztuki, sztuka nie jest dla mnie.
W jaki sposób zamierzasz edukować?
Na pewno na spokojnie i z dużą dozą wolności, delikatnie. Tak jak dwa ptaki lecą obok siebie i jeden nie ściga się z drugim, tak adept sztuki musi mieć dużo swobody. Dobry nauczyciel sztuki uczy obserwacji rzeczywistości. Wspiera rozwój, ale go nie kierunkuje.
Czego nie dały ci studia na krakowskiej ASP, a powinny?
Pamiętam, że dość beztrosko sobie tam wtedy żyliśmy. Jak na tamten czas to było cudowne, ale zderzenie z rzeczywistością potem bolało. Żyliśmy na studiach trochę jak w bańce. Odcięci od rynku, realiów, totalnie nieprzystosowani do art worldu. Tworzenie tworzeniem, ale potem trzeba o swoich pracach jeszcze umieć opowiedzieć i napisać, trzeba je umieć sprzedać. Umieć siebie sprzedać. Słyszałam, że teraz akademia organizuje warsztaty z marketingu dla artystów, więc może coś się zaczyna zmieniać.
Czemu tak niewielu artystom się udaje?
To tajemnica, loteria. Kwestia odrobiny szczęścia lub jego braku.
Jak pomóc szczęściu, czymkolwiek ono jest?
Na przykład edukując ludzi. Ucząc ich, gdzie jeszcze poza Ikeą kupuje się sztukę. Zresztą, ze sprzedażą nie jest znowu aż tak źle. Mamy media społecznościowe, internet. Podobno w Europie upadają teraz galerie, bo powstał trend kupowania obrazów bezpośrednio od artysty.
Eksportujesz swoje obrazy?
Nie, zamknęłam się trochę w swojej Kolonii Cieśle, ale za to czasami moją pracownię odwiedzają kupcy zza granicy.
A jak środowisko artystyczne odbiera twoją chorobę?
Środowisko artystyczne reagowało na to zawsze bardzo dobrze. Podobno artyście z szaleństwem do twarzy. Ja się na tę łatkę godzę świadomie. Poniekąd sama ją sobie nadałam, mówiąc otwarcie o chorobie. Powiedzieć, że się nią bawię, to może przesada, ale na pewno w jakiś sposób sama wciąż sprawdzam granice tego pojęcia.