Czy dzieciństwo jest najszczęśliwszym okresem w życiu?
Powinno być. Dzieci mają w sobie naturalną wesołość, ciekawość świata, radość życia. Niestety, patrząc na to, ile współczesnych dzieci i młodych ludzi wymaga wsparcia psychiatrów czy psychologów, mam wątpliwość, czy my w nich tego naturalnego szczęścia nie niszczymy.
W jaki sposób?
Wywierając na nich – zarówno w domach, jak i szkołach – presję: na stopnie, osiągnięcia, sukcesy. Wymagamy od dzieci, żeby zapamiętywały kuriozalną ilość materiałów szkolnych, zapisujemy na kolejne zajęcia czy korepetycje, wypełniając po brzegi ich kalendarze – a jednocześnie nie uczymy ich, jak radzić sobie ze stresem, czym jest empatia i odpowiedzialność za drugiego człowieka, jak ze sobą rozmawiać i współpracować. Liczy się tylko indywidualny sukces – mierzony ocenami szkolnymi, średnimi, wynikami testów. Nie szczęściem, poczuciem spełnienia czy zdrowiem psychicznym.
Kiedy to się zaczyna?
Czasem jeszcze okresie prenatalnym. Kobiety w ciąży słuchają Mozarta – choć nie lubią muzyki klasycznej – bo czytały, że dzięki temu będą mieć mądrzejsze dziecko. To oczywiście anegdota, ale nie da się nie zauważyć, że presję na sukces dziecka rodzice odczuwają od jego najmłodszych lat. Maluch jeszcze nie potrafi chodzić, a już musi uczyć się pływać. Ledwo nauczy się kilku słów w swoim ojczystym języku, a już jest zapisywany na zajęcia z języków obcych.
Przeczytaj też: Cancel culture. Czuj się unieważniony
Skąd bierze się w rodzicach ta presja?
Stąd, że sami są jej poddawani. Żyjemy w społeczeństwie, w którym trzeba być młodym, pięknym, bogatym. I odnosić sukcesy. Tkwimy w tym wzorcu, bo sami wynieśliśmy go ze szkół, z mediów, czasem z domu. Uczyliśmy się, że ważniejsza od współpracy jest rywalizacja. Od ciekawości świata – wkucie materiału na pamięć. Od posiadania hobby – uzyskiwania wysokich ocen. To tkwi głęboko w nas, więc gdy rodzą się nasze dzieci – a zazwyczaj chcemy dla swoich dzieci jak najlepiej – to powielamy ten schemat. Jeśli dziecko odnosi „sukcesy”, spełniamy się jako rodzice. A często też chcemy, by zaspokajało ono nasze własne niespełnione ambicje – bo wielu rodziców, niestety, nie traktuje swoich potomków jak w pełni autonomicznych osób, a swoje przedłużenie.
Trudno dziwić się rodzicom, że chcą jak najlepiej dla dzieci. Nawet jeśli czasem opacznie rozumieją to, co jest dla nich dobre.
Oczywiście. Nie każdy rodzic musi być ekspertem od psychologii dziecięcej. Natomiast ci, którzy budują system edukacji – powinni być. A w tym systemie jest za mało wspierania młodych. Uczenia ich kompetencji, które realnie przydają się w życiu: umiejętności rozwiązywania konfliktów, komunikacji interpersonalnej, współpracy, ciekawości świata. Jest natomiast wymóg zapamiętywania bardzo dużej ilości, czasem kompletnie nieprzydatnego w życiu, materiału.
Rodzice chcą, aby ich dziecko chodziło do „dobrej” szkoły, ale czym jest mierzona ta „jakość” szkoły? Niestety, nie tym, czy w uczniach rozbudzana jest ciekawość świata, czy szkoła jest dla nich bezpiecznym, wspierającym środowiskiem, tylko tym, jak jej uczniowie radzą sobie w testach i konkursach przedmiotowych. Według mnie to pułapka. Czasem zadaję sobie pytanie: czy wysokie oceny faktycznie świadczą o tym, że młody człowiek jest dobrze przygotowany do życia? Czy uczą go, jak żyć wśród innych ludzi, budować zdrowe relacje, po prostu być szczęśliwym? Mam wątpliwość.
Stopnie jednak są, może nieidealnym, ale wyznacznikiem tego, ile się uczeń nauczył. To źle?
Wiedza o świecie jest piękną wartością. Tylko jeśli zdobywamy ją wyłącznie po to, żeby zaliczyć jakiś sprawdzian, to krótko po nim zwyczajnie ją zapominamy. Marzyłabym o tym, żeby uczniowie zdobywali wiedzę raczej z pasji i ciekawości świata. I w większym stopniu mogli wybierać to, co naprawdę ich interesuje. Marzę też o tym, żeby uczyli się, współpracując z innymi, a nie – rywalizując z nimi. Tymczasem rzeczywistość szkolna to wieczne porównywanie się do innych, rankingi, konkursy. To nie jest dobra droga do budowania odpowiedzialnego, empatycznego i wrażliwego społeczeństwa.
Ostatnio trafiłam na opowieść kogoś, kto odwiedził jakieś afrykańskie plemię. Opowiadał, że ktoś zorganizował prosty konkurs dla dzieci. Uczestnik, który najszybciej dobiegł na metę, miał otrzymać nagrodę. Dzieci chwyciły się za ręce i razem dobiegły do celu. Zapytane, czemu tak zrobiły, odpowiadały: Bo nie mógłbym cieszyć się z nagrody, jeśli inni byliby smutni. Przytaczam tę historię, bo ona pokazuje, że dzieci mają w sobie naturalną empatię, wrażliwość, chęć współpracy.
Tylko my w nich to niszczymy?
Właśnie. A jeśli spojrzymy na to przez pryzmat biologii ewolucyjnej, to przecież właśnie empatia i współdziałanie były tymi cechami, które doprowadziły do rozwoju ludzkości. Musieliśmy współpracować, by móc powychodzić z jaskiń. Dziś też nie jesteśmy samotnymi wyspami. Pojedynczy człowiek nie naprawi świata. Musimy działać wspólnie.
Czy to, czego uczymy się w dzieciństwie, naprawdę ma kluczowy wpływ na to, jacy będziemy jako dorośli?
Tak. To wynika ze sposobu działania mózgu. Mózg dzieci jest najbardziej plastyczny, podatny na zdobywanie wiedzy, ale też: umiejętności miękkich czy wartości. Jeśli będziemy uczyć młodych ludzi, jak żyć w społeczeństwie, jak zadbać o siebie i o innych, po prostu: jak być dobrym, spełnionym człowiekiem, to jest szansa, że wychowamy bardzo sensowne pokolenie. Smuci mnie, że na razie nie idzie nam najlepiej.
Właśnie. Już wcześniej wspomniałaś, że dzieci i młodzi ludzie często wymagają teraz pomocy psychiatrów czy psychologów. W czym konkretnie?
Wielu młodych nie radzi sobie z presją. Są zwyczajnie przemęczeni, sfrustrowani, przeciążeni, a do tego nie czują wsparcia – ani ze strony rodzin, ani pedagogów. To skutkuje w zaburzeniach lękowych i depresyjnych. Część tych młodych ludzi, nie uzyskując pomocy środowiska, sięga po najbardziej ostateczne rozwiązanie. Zwiększa się liczba samobójstw wśród dzieci i młodzieży, to niestety tragiczna statystyka. Trafia do mnie też wielu młodych pacjentów – kończących szkołę średnią czy tuż po niej – którzy są uzależnieni od substancji psychoaktywnych. Mam na myśli zarówno psychostymulanty, takie jak amfetamina – które „pomagają im” żyć na wysokich obrotach, więcej się uczyć, mniej spać – jak i substancje, po które sięgają, aby zredukować stres: leki uspokajające, marihuanę, alkohol i tak dalej. To oczywiście bardzo niebezpieczne i złudne wyjście, ale ci ludzie nie znają innego sposobu, by dać ujście skumulowanym napięciom, frustracjom. Nikt ich nie nauczył, jak radzić sobie ze stresem.
Uważasz, że powinna tego uczyć szkoła?
To byłoby bardzo sensowne. Dobrze by było, by w szkołach były prowadzone zajęcia z psychologiem, który rozmawiałby z uczniami, jak radzić sobie ze stresem, jak czytać płynące z własnego ciała sygnały ostrzegawcze, ale też – jak czytać te sygnały u kolegów i koleżanek. Jak im pomóc, na co zwrócić uwagę. Tylko znów: nie chciałabym, żeby takie zajęcia były dodatkowym obciążeniem dla uczniów, którzy i tak mają już za dużo nauki. Ale być może, zamiast uczyć dzieci szczegółowej budowy pantofelka, warto byłoby pokazać im, jak pomóc innym (i sobie samym) w kryzysie psychicznym.
Wywiad w języku angielskim został opublikowany po raz pierwszy na stronie Holistic Think Tank pod tytułem: Prof. Dominika Dudek: I dream of schools that teach students how to deal with stress
Może cię również zainteresować: