Sklepowa torebka foliowa służy nam średnio przez 25 minut. Rozkłada się od 100 do 400 lat. Statystyczny Polak zużywa ich rocznie ponad 300. Oficjalnie, bo szara strefa torebek foliowych w naszym kraju kwitnie
Jeszcze 30 lat temu, idąc na zakupy, każdy z nas zabierał do sklepu spożywczego, mięsnego czy warzywniczego własną torbę. Na miejscu sprzedawczyni cały upolowany lub wystany przez nas w długich kolejkach towar po prostu nam podawała, zawijała w pergamin (mięso i wędliny), a produkty sypkie (makaron, kawa czy słodycze) wrzucała do szarej papierowej torebki (o ile oczywiście takowe miała na stanie). Później wszystko lądowało i tak w jednej, przyniesionej przez nas wielkiej torbie zakupowej.
Wyjątkiem był papier toaletowy, do którego przenoszenia wystarczał zwykły sznurek. Ten przewlekało się przez dziurkę w każdej rolce i po prostu zawieszało dumnie na szyi, jak zdobycz wojenną. Nawet ogórki kiszone dostawaliśmy zawinięte – nie w torebkę foliową, ale w gazetę, no chyba że klient przyniósł ze sobą do sklepu własny słoik.
Kiedyś naprawdę byliśmy bardziej eko
W latach 80. i 90. ubiegłego wieku plastikowa reklamówka wielokrotnego użytku wykorzystywana była tylko przy specjalnych okazjach. Torby z napisem Marlboro, Pewex czy Baltona po każdorazowym powrocie ze sklepu były czyszczone i składane pieczołowicie w szufladzie – do wykorzystania kolejnym razem. Służyły miesiącami.
Taka kolorowa i wytrzymała reklamówka z uszami była istnym skarbem i oznaką luksusu. Owe szpanerskie torby w połowie lat 80. można było kupić za 15 centów w sieci sklepów i kiosków walutowych Pewex lub na bazarach takich jak Kleparz w Krakowie, bazar Różyckiego w Warszawie czy „Ciuchy” w Rembertowie. Gdy nie było nas stać na takie „ekstrawagancje” – trzeba było sobie radzić po swojemu.
Żadna gospodyni wychodząca z domu nie mogła zapomnieć o własnej torbie, siatce czy choćby sznurku. Te „zakupowe atrybuty” zajmowały poczesne miejsce w naszych PRL-owskich mieszkaniach, wisząc w przedpokojach i na klamkach drzwi do kuchni, lub czekały na wykorzystanie – zwinięte w eleganckich damskich torebkach albo saszetkach. Klasyczne torby na zakupy wykonane były z szarej plecionki, bawełny czy mocnego, kolorowego plastiku. Świetnie nadawały się także torby uszyte ze starych firanek lub zasłon. Najbardziej popularne były jednak koszyki z wikliny i zwykłe siatki. Służyły latami. Nosiliśmy w nich butelki z mlekiem, pieczywo, ziemniaki, pomidory, mięso czy wędlinę.
Kapitalizm w reklamówce
Prawdziwy przełom w wykorzystywaniu toreb foliowych nastąpił pod koniec ubiegłego wieku, kiedy w Polsce otwarto pierwsze super- i hipermarkety. Już niepotrzebne były własne torby, siatki czy sznurek. Sklepy wielkopowierzchniowe aż kipiały od plastiku, w który pakowane było dosłownie wszystko. Mało tego, przy kasach gigantyczne nieraz zakupy złożone z kilkudziesięciu produktów przepakowywane były jeszcze w większe, bezpłatne foliówki.
Po prostu żyć nie umierać! Już nie trzeba było ich składać w szufladach, ale po prostu po przyjściu do domu lądowały w koszu. W 2015 r. statystyczny Polak zużywał 470 toreb foliowych – i to już po wprowadzeniu przez większą liczbę dużych sklepów odpłatności za nie. Tylko w 2017 r. zużyliśmy aż 11 mld takich toreb. To dużo. Bardzo dużo.
Okazało się, że ten problem nie dotyczył tylko naszego kraju. Cała Europa zalewana była folią i handlowy plastik zaczął stanowić poważne zagrożenie dla środowiska naturalnego. Zgodnie z dyrektywą unijną w 2018 r. Polska wprowadziła ustawę nakładającą tzw. opłatę recyklingową na torby z tworzywa sztucznego. Dotyczyło to jedynie toreb lekkich, czyli tych o grubości od 15 do 49 mikrometrów. Wszystkie torby grubsze potraktowane zostały jako torby wielokrotnego użytku.
Efekt ekologiczny po części został osiągnięty. Zużycie foliówek w przypadku statystycznego Polaka spadło z 470 do 300 rocznie, ale problem nie został rozwiązany. Ponadto wpływy do budżetu – zamiast planowanych 250 mln zł – wyniosły zaledwie 80 mln zł. Sklepy wykorzystały bowiem nieścisłość w ustawie i pobierając opłaty za torby grubsze, nie płaciły opłaty recyklingowej.
By ratować sytuację, ustawę znowelizowano i od 1 września tego roku wszystkie sklepy detaliczne zobowiązane są do pobierania opłaty recyklingowej w wysokości 20 gr plus VAT od wszystkich torebek z tworzywa sztucznego. Niestety znów w ustawie nie uwzględniono tzw. zrywek, czyli toreb w które zawijamy np. warzywa, owoce czy bułki, a które dostępne są w nieograniczonej ilości w każdym sklepie. To one są największym zagrożeniem dla środowiska. Wcześniej markety wykorzystywały lukę w prawie, a teraz robią to sami kupujący.
Polak potrafi
Przez dwa pierwsze dni obowiązywania nowej ustawy przyglądałem się, jak wyglądają zakupy w „nowej rzeczywistości foliowej”. Po pierwsze, w żadnym sklepie popularnych międzynarodowych sieci spożywczych nie znalazłem choćby wzmianki o tym, iż należy dbać o środowisko naturalne i nie trzeba każdego towaru pakować w oddzielną torebkę „zrywkę”. Rolki z foliówkami jak wisiały przy stoiskach z warzywami i owocami tak wiszą. Po drugie, do klientów zapewne dotarła informacja o wprowadzeniu opłaty za każdą torbę, ponieważ zaczęli pakować do tych „zrywek” już nie tylko warzywa i owoce, ale także nabiał, puszki, zamknięte próżniowo kiełbasy i mięsa, a nawet cukier.
Zapytałem nawet starszą panią, czy nie boi się, że cienka torebka zwyczajnie pęknie pod ciężarem trzech kilogramów cukru.
„Nie pęknie” – odpowiedziała. – „Wsadziłam aż osiem foliówek jedna w drugą. Wytrzyma”.
„Nie mam zamiaru za nic dodatkowo płacić” – w innym sklepie stwierdził mężczyzna w średnim wieku pytany, dlaczego swoje zakupy zapakował do kilkunastu darmowych torebek. – „I tak wszystko jest bardzo drogie”.
Naprawdę przedziwnie wyglądają od 1 września lady przy kasach w supermarketach. Towary są popakowane w darmowe torebki, a później wszystko i tak ląduje we własnych siatach, znika w przepastnych wózkach na kółkach lub w bagażnikach samochodów.
Jeden z pracowników wielkiej sieci sklepów spożywczych przyznał, że w ciągu zaledwie dwóch dni liczba zużywanych przez klientów bezpłatnych „zrywek” wzrosła czterokrotnie. W innym sklepie kierownik supermarketu powiedział, że w zaledwie dwie godziny ukradziono sześć gigantycznych rolek z bezpłatnymi „zrywkami”. Ludzie nie chcą płacić za wytrzymałe torby foliowe i robią wszystko by gdzieś poupychać zakupiony towar. Oczywiście za darmo.
Supermarkety to jeszcze nic
Bazary owocowo-warzywne to miejsca wyglądające tak, jakby nie obowiązywało tam żadne prawo dotyczące recyclingu. Tu panuje wolna amerykanka. Wszystko pakowane jest nie do toreb „zrywek”, ale w wytrzymałych foliówkach lądują nawet najcięższe produkty.
Na największym targowisku w Krakowie, przy placu Imbramowskim, odnoszę wrażenie, jakby nikt zawracał sobie głowy ochroną środowiska. Liczą się tylko zysk, czas i wygoda. Pomimo tego, że na targ wybrałem się po 10 kg pomidorów z wiklinowym koszykiem, wszystko zapakowano mi w pięć wytrzymałych toreb.
„Wygodniej mi ważyć i pakować” – usłyszałem odpowiedź na pytanie, po co mi te wszystkie torby.
Na pytanie, czy ktokolwiek kontroluje liczbę i jakość wykorzystywanych toreb foliowych, usłyszałem śmiech i komentarz, żebym się nie czepiał, skoro za reklamówki nie płacę.
Podobnie dzieje się na Zieleniaku, jednym z największych bazarów owocowo-warzywnych w Warszawie. Tu torby foliowe wiszą przy każdym straganie i można je brać bez żadnych ograniczeń. Jeden ze sprzedawców przyznał, że dziennie rozdaje ponad 1 tys. takich bezpłatnych reklamówek. Na Zieleniaku znajduje się ponad 40 stoisk, łatwo więc policzyć, ile toreb codziennie trafia do koszy, a później na wysypiska śmieci lub – co gorsza – do Wisły.