Rząd obiecał, że podwyżek cen energii nie będzie. Ale problem nie znika. Musimy zmodernizować energetykę, która staje się naszym balastem, bo unijne zezwolenia na emisję CO2 drożeją.
100 lat temu premier Wielkiej Brytanii David Lloyd George powiedział: „Oddać Polakom śląski przemysł to jak dać małpie zegarek”. Niestety, trudno nie przyznać mu racji. W wielu śląskich kopalniach czas zatrzymał się w miejscu dawno temu, zabrakło potrzebnych inwestycji w modernizację całego przemysłu wydobywczego. Chociaż dysponujemy wysokiej jakości węglem kamiennym, koszty jego wydobycia są tak wysokie, że bardziej opłaca nam się importować dużo bardziej zanieczyszczony węgiel z Rosji.
Pomysłów na uchronienie obywateli przed gwałtownym wzrostem cen energii było pod koniec 2018 r. tyle, że powstał straszny zamęt. W końcu minister energii Krzysztof Tchórzewski obwieścił: „Prąd dla Polaków nie podrożeje!”. Taka deklaracja brzmi świetnie, ale rzeczywistość nie jest aż tak kolorowa.
Niestety z polską energetyką jest trochę jak z socjalizmem, który bohatersko rozwiązywał problemy, które sam stworzył.
Coraz większe koszty produkcji energii
Dlaczego mamy problem? Aż 80 proc. energii produkowanej w Polsce pochodzi z węgla. Bez modernizacji nie da się tego utrzymać, bo Unia Europejska stworzyła system karzący największych emiterów – przede wszystkim elektrownie, zakłady przemysłowe i linie lotnicze. Każdy z nich ma narzucone dopuszczalne limity emisji, które co roku są zmniejszane. Jeśli ktoś chce emitować ponad swój limit, musi dokupić pozwolenie na unijnym wolnym rynku.
Pod koniec 2017 r. pozwolenie na emisję tony CO2 kosztowało 6 euro za tonę. W grudniu 2018 r. było to już astronomiczne 23,5 euro za tonę.
Taki skokowy wzrost zmusił polskich producentów energii do wnioskowania o podniesienie cen, co bezpośrednio przełożyłoby się na wyższe rachunkach za prąd. Jednak rząd zdecydował – w ustawie przyjętej 28 grudnia 2018 r. – że ceny energii dla gospodarstw domowych zostaną zamrożone na poziomie z 30 czerwca 2018 r. (sprzedaż) i 31 grudnia (przesył i dystrybucja).
Koszty producentów energii ma pokryć państwowy Fundusz Wypłaty Różnicy Cen. Potrzebuje on 4 mld zł w skali roku. Ma być zasilony pieniędzmi ze sprzedaży 55,8 mln uprawnień do emisji CO2, jakimi dysponuje Polska. Są to uprawnienia, które państwo nabyło w przeszłości i do tej pory nie zostały wykorzystane.
Jest jednak jedno poważne „ale”. Komisja Europejska wprawdzie zgodziła się na sprzedaż polskich uprawnień, ale warunkiem jest przeznaczenie 50 proc. pozyskanych w ten sposób środków na inwestycje wspierające transformację sektora energetycznego. Rząd tymczasem planuje przeznaczyć aż 80 proc. tej kwoty na rekompensatę dla producentów.
Szykuje się więc batalia prawna z Brukselą. Co gorsza, nie ma pewności, czy rekompensat wystarczy dla wszystkich producentów.
Chociaż ceny energii w tym roku jeszcze nie podskoczą na rachunkach, podatnicy i tak za ten wzrost zapłacą w podatkach. Będą musieli pokryć obniżki podatku dla producentów energii – podatku akcyzowego z 20 do 5 zł za megawatogodzinę, a także redukcji opłaty przejściowej o 95 proc.
Polityka zamrażania cen w praktyce zabija wolną konkurencję na polskim rynku energetycznym i odwleka w czasie potrzebną reformę sektora energetycznego. Za rok o tej porze temat podwyżek powróci, a wtedy nie będzie już miejsca na manewr, jaki wykonał rząd. Biorąc pod uwagę, że 2019 jest w Polsce rokiem wyborów, zagrywkę względem cen energii można określić jednym zdaniem: „A po nas choćby potop”.
Źródła: www.energetyka.wnp.pl, www.polityka.pl