Przejmujące świadectwo z łagru. „Opowiadanie tej historii boli”

„W Rosji nigdy nie było prawdziwego rozliczenia się z komunizmem, czegoś, co można by nazwać »rosyjską Norymbergą«. O czasach, w których skazywano ludzi na 25 lat łagru, dziś mówi się jak o jakimś tsunami, które przyszło znikąd, narobiło szkód i zostawiło ofiary” - mówią dziennikarki Anna Artemjewa i Jelena Raczewa

„W Rosji nigdy nie było prawdziwego rozliczenia się z systemem komunistycznym, czegoś, co można by nazwać »rosyjską Norymbergą«. O czasach, w których skazywano ludzi na 25 lat łagru, dziś wspomina się jak o jakimś tsunami, które przyszło znikąd, narobiło szkód i zostawiło ofiary” – mówią dziennikarki „Nowej Gazety” Anna Artemjewa i Jelena Raczewa, autorki książki Niezarekwirowane. Historie ludzi, którzy przeżyli to, czego boimy się najbardziej

SZYMON PIEGZA: Co waszym bohaterom nie zostało zarekwirowane? Co zdołali obronić?

JELENA RACZEWA: Przede wszystkim myśli i pamięć, ale również pojedyncze przedmioty.


ANNA ARTEMJEWA: Pierwszą naszą myślą, jeśli chodzi o tytuł książki, były oczywiście te jedyne przedmioty, które nasi bohaterowie zdołali ocalić wychodząc z łagru, pomimo wielu przeszukań czy rewizji. To były np. zdjęcia, legitymacje, ikony czy – w przypadku strażników – walizki. Z czasem, kiedy docieraliśmy do kolejnych świadków tych tragicznych wydarzeń, tytuł otrzymał drugi sens. Niezarekwirowane okazały się nasze geny, nasz ból, nasza historia, ponieważ trauma łagrów dotyczy bardzo wielu z nas, nie tylko Rosjan.

Skąd u was zainteresowanie tym tematem? Czy to również historia waszych rodzin?

JELENA RACZEWA: Mój dziadek był w więzieniu na początku lat 30. XX w. Oskarżono go o to, że był kułakiem (kułak w propagandzie stalinowskiej oznaczał bogatego chłopa – przyp. red.), czyli miał duży dom i dużo pieniędzy. Udało mu się udowodnić, że ma duży dom, ponieważ ma dużo rodzeństwa – było ich w sumie kilkunastu. Dopiero wtedy pozwolono mu opuścić łagier. W pewnym sensie był ofiarą, ponieważ był w więzieniu i, choć pozwolono mu je opuścić, ciągle ciążyła nad nim groźba kolejnego zatrzymania.

Z czasem dowiedziałam się, że jednocześnie mógł stać też po drugiej stronie barykady – później był jednym z dyrektorów zakładu, gdzie pracowali m.in. więźniowie, ale nie wiem, czy miał z nimi jakąś styczność. Kiedy zaczęłam pracować nad książką, byłam pewna, że mój dziadek był jedynie ofiarą. Gdy skończyłam nad nią pracę, dopuściłam do siebie myśl, że mogło być inaczej. Nie mam pojęcia, kim był naprawdę był i prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiem. Dziś sama nie wiem, jak o nim myśleć.

„Kułak” wykonujący pracę w łagrze na początku lat 30. (UNIVERSAL HISTORY ARCHIVE / UNIVERSAL IMAGES GROUP / GETTY IMAGES)

Dla niektórych bohaterów waszej książki były to pierwsze takie rozmowy od momentu, gdy 60–70 lat temu opuścili łagier. Co było dla was największym problemem podczas spotkań z nimi?

JELENA RACZEWA: Po pierwsze, to było coś zupełnie innego niż na początku oczekiwałyśmy. Na przykład kiedy pytałyśmy byłych więźniów, czy żałują tego, że byli w łagrze, odpowiadali, że nie. Ci ludzie opowiadali, jak się zakochiwali w obozie, jak byli szczęśliwi. Z początku myślałyśmy, że zwariujemy, nie mogłyśmy zrozumieć, jak to możliwe, że słyszymy takie historie o gułagu.

ANNA ARTEMJEWA: Ludzie, z którymi rozmawiałyśmy, mieli od 80 do 100 lat, a najstarsza osoba – 101 lat. Ponieważ były to osoby bardzo sędziwe, nierzadko schorowane, kilkugodzinna rozmowa była dla nich bardzo dużym wysiłkiem. Z drugiej strony, zauważyłyśmy, że ich wyznania były bardzo przemyślane, poukładane – po prostu opowiadali to, co dokładnie chcieli nam przekazać.

Po lekturze książki mogę potwierdzić, że są to fascynujące rozmowy o życiu. Zastanawiam się tylko, czy wszyscy wasi bohaterowie chętnie zapraszali was do domów, czy wręcz przeciwnie – unikali tego tematu?

JELENA RACZEWA: Bywało bardzo różnie. Czasem odmawiano nam rozmów. Kiedy pytałyśmy o powód, byli więźniowie odpowiadali, że chwilę sobie porozmawiamy, ale my w końcu sobie pójdziemy, a oni po raz kolejny zostaną z tą traumą sami, może nie będą mogli przez to spokojnie spać, może nawet dostaną zawału, nigdy nie wiadomo.

To prawda, że wielu więźniów po raz pierwszy o łagrach opowiadało właśnie nam. To dlatego, że zaraz po opuszczeniu łagrów ci ludzie podpisali oświadczenie zobowiązujące ich do całkowitego milczenia na temat tego, co ich spotkało. To była część procedury. Przy wyjściu każdy więzień podpisywał takie zobowiązanie. W naszej książce jest historia małżeństwa, które było w łagrze, ale którzy przez większość życia nie wiedziali, które z nich za co do niego trafiło, ponieważ w ogóle o tym nie rozmawiali…

Propagandowy plakat „Nie plotkuj!” autorstwa Niny Vatoliny (1915-2002) (EAST NEWS)

Kiedy można było mówić już o gułagu otwarcie?

JELENA RACZEWA: Teoretycznie zakaz mówienia o łagrach obowiązywał aż do upadku Związku Radzieckiego, ale tak naprawdę już w 1953 r., po śmierci Józefa Stalina, ludzie zaczęli o tym rozmawiać i nie byli karani. To była bardziej kwestia autocenzury.

ANNA ARTEMJEWA: My również same zadawałyśmy sobie za każdym razem pytanie: po co przychodzimy do domów tych starszych ludzi i tak naprawdę ich męczymy? Dla nich opowiadanie tych historii było przecież za każdym razem bardzo bolesne. Odpowiedziałyśmy sobie, że nasza reakcja to reakcja innych ludzi, reakcja świata na to, co się wydarzyło. Przychodziłyśmy tam po, by usłyszeć o ofiarach, o ludziach, którzy zginęli w obozach i przekazywać o nich prawdę dalej.

Czy jesteśmy w stanie dzisiaj określić, ile osób zginęło w sowieckich łagrach?

ANNA ARTEMJEWA: To przedmiot ogromnych dyskusji i sporów pomiędzy tzw. stalinistami i ich oponentami, ponieważ podawane są różne informacje i nie ma jednej, ogólnej liczby. Z danych przedstawianych przez Muzeum Gułagu wynika, że w latach 1937–1953, czyli od momentu Wielkiego Terroru do śmierci Stalina, w łagrach znalazło się 20 mln osób. W czasach Wielkiego Terroru, czyli w latach 1937–1938, rozstrzelano 700 tys. więźniów, potem w sumie zrehabilitowano 6,6 mln ludzi. W latach 1930 -–1956 w łagrach zmarły 2 mln więźniów.

JELENA RACZEWA: Nie wiemy, ilu z nich dziś nadal żyje, ale podczas naszych spotkań miałyśmy wrażenie, że spotykamy się już z ostatnimi świadkami tamtych wydarzeń. Przypomnę, że premiera naszej książki w Rosji miała miejsce w 2015 r., więc dziś już większość naszych bohaterów niestety nie żyje.

Więźniowie w Sołowkach (EAST NEWS)

Czy ludzie, z którymi rozmawiałyście, uznali, że zadośćuczyniono im za lata spędzone w koszmarnych warunkach w sowieckich obozach, czy raczej do końca pozostał w nich żal za stracony czas i zdrowie, a nierzadko też za życie bliskich osób?

JELENA RACZEWA: Nasi bohaterowie dzielili się na dwie zasadnicze grupy – pierwsza z nich to ludzie, którzy po wyjściu na wolność prowadzili aktywne życie, zapisywali się do Stowarzyszenia Memoriał, publikowali własne wspomnienia i uważali, że ich misją jest opowiadanie o gułagu. Natomiast drugą grupą byli ludzie, którzy nie mogli wyjechać z miejsc, gdzie znajdowały się łagry i dalej mieszkali na prowincji, na północy Rosji, np. w Republice Komi czy na dawnych obszarach Autonomicznych Socjalistycznych Republik Radzieckich. Do tych drugich często nie docierały nawet informacje na temat pierestrojki czy kampanii rehabilitacyjnej. Miałyśmy wrażenie, że oni nadal żyją w Związku Radzieckim i nie mają pojęcia, co dzieje się wkoło nich.

ANNA ARTEMJEWA: Łagiernicy otrzymują dziś ulgi oraz niewielki comiesięczny dodatek do emerytury. Jego wysokość zależy od regionu, ale to zawsze są grosze, biorąc pod uwagę, że średnia emerytura w Rosji to 13 tys. rubli, czyli ok. 800 zł. Na przykład w Petersburgu ta rekompensata jest jedną z najwyższych, a wynosi 4 tys. rubli miesięcznie, czyli ok. 250 zł.

Trzeba jednak zaznaczyć, że ci ludzie z reguły nie stawiali żadnych żądań finansowych. Można powiedzieć, że oni byli szczęśliwi, że zdołali wyjść z piekła. Oczywiście, na pewno chcieliby usłyszeć ze strony państwa jakieś wytłumaczenie, przeprosiny. Społeczeństwo uważa, że państwo powinno przeprosić za tę ciemną kartę w naszej historii, nazwać to, co się stało, po imieniu i jakoś to zrekompensować.

Więzień polityczny nad rzeką Iżma w Republice Komi w 1929 r. (SOVFOTO / UNIVERSAL IMAGES GROUP / GETTY IMAGES)

Od samego początku w waszej książce przyciąga uwagę jedna rzecz – odwiedziłyście nie tylko byłych łagrowników, ale także osoby, które stały po drugiej stronie drutów, czyli strażników, konwojentów i pracowników obozu. Im także dajecie głos, oni również mogą przedstawić swoje tragiczne historie. Dlaczego zdecydowałyście się na równi pokazać tak różne historie? Czy jest coś, co je łączy?

JELENA RACZEWA: Tych wszystkich ludzi łączy przede wszystkim to, że żyli w czasach, w których panowało bezprawie i w związku z tym zarówno jedni, jak i drudzy w zasadzie nie mieli żadnego wpływu na własne losy. Zwykli ludzie, bardzo często bez powodu, byli zsyłani do łagrów. Natomiast strażnicy to nierzadko ludzie wyrośli w biedzie, którzy z prowincji przenosili się od miasta, szukając pracy, lub zmuszał ich do tego komunistyczny nakaz pracy. Są to też historie młodych chłopców, którzy w ramach zasadniczej służby wojskowej zamiast do wojsk pancernych zostali skierowani do pilnowania łagrów.

Naszych bohaterów łączy jeszcze jedno – niska wartość ludzkiego życia. Nikt nie liczył się z życiem więźniów i tak samo nikt nie liczył się z życiem strażników.

ANNA ARTEMJEWA: Fakt, że w jednej książce, pod jedną okładką, umieściłyśmy tak różne historie, stał się również zarzutem. Część naszych przyjaciół o liberalnych poglądach uważała, że więźniowie to przede wszystkim ofiary, natomiast strażnicy to ludzie odpowiedzialni po części za to, co robił system, bo też go wspierali. Również podczas prezentacji książki w Moskwie usłyszałyśmy kilkukrotnie, że nie powinniśmy były tego robić.

Jak odbieracie tę krytykę?

JELENA RACZEWA: Myślę, że postąpiłyśmy słusznie. Wiemy, że to decyzja kontrowersyjna, w końcu długo się nad tym zastanawiałyśmy, ale jesteśmy z siebie zadowolone, że starczyło nam odwagi, by ją podjąć. Choć te osoby stały po dwóch różnych stronach drutu kolczastego, to jednak w zasadzie każda z nich jest ofiarą systemu państwa, które swoje interesy realizowały kosztem życia obywateli.

ANNA ARTEMJEWA: Naszą decyzję konsultowałyśmy z naszymi przyjaciółmi ze Stowarzyszenia Memoriał, ale przede wszystkim z tym pytaniem zwróciłyśmy się do naszych bohaterów.

Jak zareagowali?

ANNA ARTEMJEWA: Tylko jeden człowiek był przeciwko. Powiedział nam, że nie będzie protestował, jeśli podejmiemy taką decyzję, ale wyznał, że z jego punktu widzenia to nieakceptowalne. Pozostali więźniowie wyrazili swoją zgodę, rozumieli, dlaczego chcemy tak postąpić.

JELENA RACZEWA: Jedna z więźniarek opowiadała nam historię konwojentki, która ich bardzo źle traktowała. Ta kobieta sama cierpiała głód i musiała wykarmić jeszcze swoje dzieci, więc więźniarki same zostawiały jej jedzenie. Kiedy pytałyśmy naszą bohaterkę, dlaczego to robiła, odpowiedziała, że sama nie miała lekko, ale przecież także ludzie za drutami mieli ciężką sytuację. Dodała jeszcze, że „strażnicy nam na ogół współczuli”. Nie wszyscy po tej drugiej stronie drutów byli oprawcami.

Maski mające chronić przed mrozem (GETTY IMAGES)

Ja również byłem zaskoczony, że historie więźniów przeplatają się z historiami „funkcyjnych”, jednak wielką wartością publikacji jest to, że powstrzymujecie się od jakichkolwiek ocen i komentarzy ich zachowań. Zostawiacie je czytelnikowi, by każdy rozpatrzył to we własnym sumieniu.

JELENA RACZEWA: Redagując tę książkę, zastanawiałyśmy się, czy historie bohaterów powinny zostać przedstawione w formie wywiadu czy może monologu, czy też powinnyśmy dodać komentarz. Na koniec stwierdziłyśmy jednak, że zostawiamy tylko to, co oni mają do powiedzenia, oraz ich twarze i przedmioty. Niech one przemawiają do czytelnika.

W trakcie lektury przypomniała mi się pointa jednej z książek Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, który również przeżył sowieckie łagry. W Innym świecie napisał, że dziś nie jesteśmy tak naprawdę w stanie ocenić tych ludzi, nie żyjąc w ich czasach i tamtych warunkach.

JELENA RACZEWA: Tutaj chodzi może nie tyle o dystans czasowy, ale o zrozumienie sytuacji. Kiedy słuchałam tych opowieści, bardzo często próbowałam wyobrazić sobie siebie na ich miejscu. Dla mnie najważniejszy jest nie tyle znak równości, co próba zrozumienia każdego z bohaterów naszej książki.

Ofiary sowieckich represji politycznych wysłane przez władze ZSRR nad rzekę Iżma w 1929 r. (UNIVERSAL IMAGES GROUP / GETTY IMAGES)

Historie, które przedstawiacie, bardzo mocno przemawiają do odbiorcy. Muszę w takim razie zapytać, jak wasza książka odbierana jest w Rosji? Czy sytuacja polityczno-spoleczna sprzyja temu, by opowiadać o ofiarach stalinizmu?

JELENA RACZEWA: Opowiem zabawną rzecz – kiedy zaczęłyśmy zbierać historie do książki, znajomi pytali mnie, po co zajmuję się rzeczami, które są pokryte grubą warstwą kurzu i które nikogo już dziś nie interesują. Później wydarzyły się takie rzeczy, jak pobicie i aresztowanie demonstrantów na Placu Bołotny w centrum Moskwy, aresztowanie i proces zespołu Pussy Riot, zatrzymania rosyjskich artystów, nazywanie działaczy na rzecz praw człowieka obcymi agentami. I wtedy przyjaciele zaczęli nas pytać, czy nie boimy się podejmować tak niebezpiecznego, aktualnego tematu.

Książkę opracowało największe wydawnictwo w Rosji – AST. Pierwsze wydanie ukazało się w 2015 r. i w ciągu kilku miesięcy zostało całkowicie wykupione. W zeszłym roku przygotowaliśmy wydanie drugie, rozszerzone.

ANNA ARTEMJEWA: Generalnie książka w Rosji ukazała się dzięki naszemu przyjacielowi Ilji Daniszewskiemu, ale nam do głowy nawet nie przyszło, że może zostać wydana również w Polsce. Stało się tak tylko dlatego, że jej tłumacz na język polski, Marcin Szczyciński, znalazł jej fragmenty w internecie, skontaktował się z nami i zaproponował polskie wydanie. To Marcin znalazł wydawcę, czyli Ośrodek KARTA i Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia.

Czy faktycznie mogłybyście zostać aresztowane z powodu tej publikacji? Czy jakiekolwiek inne konsekwencje grożą dziś ludziom, którzy publicznie krytykują system sowiecki we współczesnej Rosji?

JELENA RACZEWA: Myślę, że dziś ani nam, ani nikomu, kto pisze o gułagu, nie grożą żadne represje. Obecnie można opisywać nawet współczesne rosyjskie kolonie karne, o ile nie są to kolonie znajdujące się w Czeczenii.

ANNA ARTEMJEWA: W ostatnim czasie wiele się zmieniło, jeśli chodzi o pamięć o ofiarach stalinizmu. Dwa lata temu w Moskwie odsłonięto pomnik ofiar sowieckich represji, a w jego poświęceniu wziął udział prezydent Władimir Putin, co pokazuje, że potępił represje. Jeszcze w 1990 r. naprzeciwko dawnej siedziby KGB, w której dziś jest siedziba FSB, na pamiątkę został postawiony wielki kamień sprowadzony z Wysp Sołowieckich. To właśnie tam znajdował się pierwszy sowiecki łagier.

Orkiestra złożona z więźniów w Sołowkach (EAST NEWS)

Co roku przy tym kamieniu zbierają się tłumy ludzi, którzy czytają imiona osób rozstrzelanych w obozach. Zamordowanym łagiernikom poświęcona jest również akcja wywieszania pamiątkowych tabliczek na ścianach domów, w których wcześniej mieszkali i skąd byli zabierani do więzień, organizowana przez Stowarzyszenia Memoriał i fundację Ostatni adres.

Czy byli strażnicy odpowiadali po latach za to, że służyli w obozach? Czy toczyły się przeciwko nim jakieś procesy?

ANNA ARTEMJEWA: Ludzie, z którymi rozmawiałyśmy, wykonywali w łagrach najprostsze prace, zajmowali się np. opróżnianiem toalet więziennych, cenzurowaniem listów lub byli strażnikami najniższego szczebla, więc na dobrą sprawę w żaden sposób nie byli decyzyjni. Owszem, próbowałyśmy dotrzeć do osób, które faktycznie podejmowały decyzje, oraz do tych, które zajmowały się wykonywaniem wyroków, ale dlatego, że wtedy były to nieco starsze osoby, żadna z nich dziś już nie żyje.

JELENA RACZEWA: Nie było żadnego procesu karnego, pomijając to, że współpracownicy kolejnych szefów bezpieki sami siebie niszczyli nawzajem – mam na myśli ich rozgrywki wewnętrzne. Prawdziwego rozliczenia z systemem komunistycznym, czegoś takiego, co można by nazwać „rosyjską Norymbergą”, nie było. Nie odbyło się choćby symboliczne osądzenie komunistycznego systemu. Uważam, że to wielki błąd.

Tylko czy dziś jest to w ogóle możliwe?

JELENA RACZEWA: Być może nie będziemy się w tym aspekcie zgadzać, ale ja uważam, że w tym momencie w Rosji to niemożliwe. Mimo że w ostatnim czasie było wiele symbolicznych gestów w tym kierunku, jak choćby powstanie Pomnika Ofiar Represji czy otwarcie Muzeum Gułagu w Moskwie, to raczej te wydarzenia wspomina się jak jakieś tsunami, które przyszło znikąd, narobiło szkód i zostawiło ofiary.

Nie ma nigdzie tak naprawdę wytłumaczenia, skąd to wszystko się wzięło i co do tego doprowadziło. Tego na pewno brakuje, tak samo jak brakuje nazwania sprawców po imieniu, a dokładniej, że za łagry odpowiada tamto państwo i tamten system, który rozdzielił społeczeństwo drutem kolczastym, a wszystkich, którzy znaleźli się po obu stronach, zmusił do życia w głodzie i nieludzkich warunkach. To na pewno pomogłoby przywrócić ofiarom sprawiedliwość.

Niezarekwirowane. Historie ludzi, którzy przeżyli to, czego boimy się najbardziej, Anna Artemjewa, Jelena Raczewa, wyd. Ośrodek KARTA, Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, Warszawa 2019.

Opublikowano przez

Szymon Piegza


Absolwent Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej, Bezpieczeństwa Narodowego w Krakowie oraz Digital media na SWPS w Warszawie. Publikował na portalach TVN24, Interia, Holistic.News oraz Onet. Autor krótkometrażowych filmów i reportaży. Nominowany do nagród w Polsce i za granicą. Entuzjasta literatury klasycznej, Kina Moralnego Niepokoju i polskiego rock&rolla. Redaktor i dziennikarz Onetu, współpracownik Holistic.News.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.