Christiana Figueres, która z ramienia ONZ przygotowywała szczyt klimatyczny w Paryżu, ma szokującą wizję gastronomicznej przyszłości: każdy, kto będzie miał ochotę zjeść stek, powinien mieć zakaz wstępu do restauracji. „A co powiecie na to, by za 10–15 lat restauracje zaczęły traktować mięsożerców jak palaczy? – zasugerowała podczas niedawnej konferencji prasowej. ‒ Jeśli chcą jeść mięso, niech to robią na zewnątrz, a nie w restauracji”
Na wypadek, gdybyście nie zauważyli tego trendu: jedzenie mięsa budzi wśród wielu ekologów taki sam wstręt jak palenie papierosów. Ich zdaniem należy do tego zniechęcać albo nawet całkowicie tego zakazać.
A wszystko dlatego, że twój hamburger jest obarczany winą za zmiany klimatyczne. Produkcja mięsa ‒ a zwłaszcza związana z nią hodowla bydła ‒ powoduje emisję metanu i dwutlenku węgla do atmosfery. Według zapierających dech w piersiach doniesień mediów „konieczna jest ogromna redukcja spożywania mięsa”, by uniknąć „załamania klimatu”.
Jestem wegetarianinem przez całe moje dorosłe życie, bo nie chcę zabijać zwierząt, tak więc rozumiem potrzebę promowania posiłków niezawierających mięsa. Ale chcę być pewien, że argumenty są słuszne. Tymczasem jeśli wyjrzeć poza nagłówki gazet, okaże się, że ci, którzy domagają się wyrzucenia mięsożerców z restauracji i wzywają wszystkich do zmiany żywieniowych nawyków, często dobierają statystyki pod swoje tezy ‒ ignorując przy tym podstawowe fakty.
W mediach znajdziemy masę artykułów sugerujących, że rezygnując z mięsa, zmniejszymy emisję gazów cieplarnianych o 50 proc. lub nawet więcej. To niesamowite! I ‒ niestety ‒ także niesamowicie mylące…
Dlaczego? Bo do redukcji emisji gazów o 50 proc. konieczne jest coś więcej niż sama tylko gotowość do przejścia na wegetarianizm. Osiągnięcie tego celu wymagałoby przejścia na weganizm, czyli zaprzestania wykorzystywania wszystkich produktów pochodzenia zwierzęcego: mleka, jaj, miodu, drobiu, owoców morza, futer, skóry, wełny, żelatyny itd. Taka koncepcja nie stanie się w najbliższym czasie kanonem dietetycznym i lifestyle’owym.
Mimo to media sugerują, że dzięki wegetarianizmowi można obniżyć indywidualną emisję o 20–35 proc. Ale to dotyczy jedynie emisji związanych z pożywieniem. Cztery piąte pozostałych emisji jest ignorowanych, co oznacza, że faktyczne rezultaty są pięciokrotnie mniejsze.
Z literatury naukowej i systematycznego przeglądu badań wynika, że dieta bezmięsna prawdopodobnie zmniejszy poziom indywidualnych emisji o 540 kg dwutlenku węgla. Dla osoby żyjącej w kraju zindustrializowanym oznacza to spadek emisji o zaledwie 4,3 proc.
Efekt jest zawyżony, bo ignoruje się przy tym znany z ekonomii fenomen efektu odbicia. Dieta wegetariańska jest nieco tańsza niż mięsna, dlatego pozwala zaoszczędzić pieniądze, które zostaną wydane na dobra i usługi przyczyniające się do zwiększenia emisji gazów cieplarnianych. W Stanach Zjednoczonych wegetarianie wydają na jedzenie o 7 proc. mniej niż mięsożercy, w Wielkiej Brytanii ‒ 15 proc. mniej. Z badań przeprowadzonych w Szwecji wynika, że przejście na wegetarianizm stanowi oszczędność rzędu 10 proc. wydatków na żywność, co przekłada się na 2 proc. całego budżetu przeciętnego obywatela. Te zaoszczędzone pieniądze będą wydane tak, że zmarnowana zostanie połowa oszczędności emisji wynikających z przejścia na wegetarianizm.
Summa summarum, wegetariański styl życia w krajach rozwiniętych oznaczałby zredukowanie emisji indywidualnych o 2 proc.
Powyższe wyliczenia są znane i dobrze udokumentowane, ale i tak ciągle zaskakują zwolenników tezy, że wegetarianizm uratuje ludzkość przed globalnym ociepleniem. Gdy po raz pierwszy przedstawiłem powyższe rozumowanie, dwóch brytyjskich naukowców zaatakowało mnie za rzekomo tendencyjny dobór danych. Ale te rozczarowujące 2 proc. nie są wynikiem jednego badania czy analizy, tylko konkluzją wywiedzioną z całego szeregu badań i analiz.
Niestety, manipulowanie liczbami, by dostosować je do naszych wyobrażeń, nie zaczaruje rzeczywistości. Prawda jest taka, że można pozostać mięsożercą, jednocześnie wydając niecałe 6 dol. rocznie na europejskiej giełdzie pozwoleń na emisję CO2 – a efekt ekologiczny będzie taki sam jak przejście na wegetarianizm (pozwolenie na emisję jednej tony CO2 kosztuje, według cen z 9 stycznia 2019 r., 22 euro, zatem 6 dol. to pozwolenie na emisję ok. 270 kg CO2, jeśli je kupimy i schowamy do szafy, to tyle nie zostanie wyemitowane – red.).
Oczywiście nie należy drwić ze zmniejszenia emisji o 2 proc., byłoby to pożyteczne, ale z pewnością nie jest to coś, co ocali naszą planetę. Niewygodna prawda brzmi: indywidualne działania nie wpłyną na losy walki ze zmianami klimatycznymi. Znacznie pożyteczniejsze byłoby promowanie badań nad technologiami wykorzystania zielonej, odnawialnej energii. Musi być ona tania i dostępna, by mogła się stać efektywniejsza niż paliwa kopalne.
Większe nakłady finansowe na prace badawcze są konieczne także po to, by zmniejszyć emisję gazów cieplarnianych w rolnictwie. Gdyby udało nam się na masową skalę produkować sztuczne mięso (czyli powielać tkanki zwierzęce bez zabijania zwierzęcia, taka technologia jest już znana, ale wciąż kosztowna – red.), wtedy emisja wynikająca z produkcji mięsa mogłaby spaść nawet o 96 proc.
Radykalne słowa pani Figueres są głęboko niepokojące, bo wygląda na to, że była sekretarz ONZ ds. zmian klimatu wypowiada je w oparciu o słabe dowody i przesadzone doniesienia mediów. W jej słowach pobrzmiewa też ‒ niestety ‒ arogancja sytej obywatelki bogatego świata. Bo czymże innym jest nawoływanie do dyskryminacji mięsożerców, w czasie gdy 1,45 mld ludzi jest wegetarianami nie z własnej woli, tylko z powodu biedy? Oni nie mogą kupić sobie mięsa, chociaż bardzo by chcieli.
Jako wegetarianin będę pierwszym, który przyzna, że istnieje wiele dobrych powodów, by jeść mniej mięsa. Ale walka z globalnym ociepleniem nie jest jednym z nich.
© Project Syndicate, 2018. www.project-syndicate.org