Wzrost potęgi Europy zbiegł się w czasie z upadkiem Afryki – za sprawą handlu niewolnikami. Czy dawne potęgi kolonialne powinny zapłacić potomkom niewolników reparacje?
W 1999 roku działająca w Ghanie organizacja pozarządowa o poważnie brzmiącej nazwie – Afrykańska Światowa Komisja na rzecz Reparacji i Repatriacji – zorganizowała w Akrze konferencję z udziałem obywateli części krajów afrykańskich. Nie byli to przedstawiciele rządów, niemniej ich wspólna deklaracja została skierowana między innymi do Unii Afrykańskiej. Komisja żądała, by Afryka domagała się od krajów Zachodu wypłaty reparacji za handel niewolnikami i eksploatację kontynentu. Kwota odszkodowania miała wynosić 777 bilionów dolarów. To prawie dziesięć razy tyle, ile wynosi produkt brutto całego świata.
Kwota jest absurdalnie wielka, ale też handel niewolnikami miał wielkie konsekwencje, które – nie mniej niż imperialny kolonializm – odbijają się Afryce czkawką do dziś.
Okres, gdy imperia kolonialne podzieliły między siebie Afrykę niemal z linijką w ręku, to ledwie kilkadziesiąt lat z historii tego kontynentu. Rozpoczął się w drugiej połowie XIX w. i stanowi wierzchołek góry lodowej problemów Afryki.
Los przyszłych krajów ery dekolonizacji już wtedy był przesądzony. Niedostatki gospodarcze, infrastrukturalne, społeczne i polityczne są bowiem skutkiem tego, co rozpoczęło się wraz z wielkimi odkryciami geograficznymi. Ziarno, z którego wyrosły współczesne wojny domowe w Afryce, zostało zasiane przez pierwszych portugalskich handlarzy w drugiej połowie XV w.
Dawna świetność
Pokutuje przekonanie, że zanim do Afryki wkroczyły francuski, brytyjski i belgijski imperializm, był to kontynent skłóconych plemion, a nieliczni i kontrowersyjni entuzjaści kolonializmu uważają wręcz, że wraz ze swoją władzą Europejczycy sprowadzili tam cywilizację. Chaos był już wówczas efektem kilku stuleci dwustronnych kontaktów.
Nim doszło do odkrycia zamieszkałych terenów w środkowo-zachodniej Afryce, już od dawna funkcjonowały tam scentralizowane państwa, jak Mali czy Kongo. Arogancka ocena dokonana przez reprezentantów kultury śródziemnomorskiej sugeruje, że były to kraje na niższym poziomie cywilizacyjnym niż Europa.
Jednak, jak pisał historyk (i działacz lewicowy) Walter Rodney: Wystarczy wziąć pod uwagę zachowanie europejskich kapitalistów epoki niewolnictwa oraz kolonializm, faszyzm, ludobójcze wojny w Azji i Afryce. Takie barbarzyństwo budzi wątpliwości co do zasadności użycia słowa „cywilizacja” w odniesieniu do zachodniej Europy i Ameryki Północnej. Dlatego jeśli chodzi o Afrykę wczesnego etapu rozwoju, trafniejszym słowem jest „kultura” niż „cywilizacja”.
Na odkrytych przez Portugalczyków obszarach taka kultura istniała i rozwijała się. W późniejszym okresie stała się symbolem lepszych czasów, jak np. idea Kongo Dia Ntotila (starej stolicy) – wspomnieniem wspaniałości oraz dobrobytu, gdzie ludzie byli przyjaźni i szczodrzy.
Z początku przenikanie się kultur przynosiło obopólne korzyści, czego przykładem jest właśnie Kongo. Jeden z jego pierwszych władców, który zdecydował się przyjąć chrzest – Alfons I (1509-1542), starał się kształtować relacje partnerskie. Król reformator próbował czerpać z osiągnięć nowo napotkanej cywilizacji.
We wszystkich swych prowincjach osadził wielu tubylców, którzy prowadzą szkoły i uczą lud naszej świętej wiary (1) – donosił wikariusz apostolski Ruy d’Aguiar. Elita kongijska była zaś wysyłana na zamorskie studia. Jeden z jej przedstawicieli został nawet profesorem w Lizbonie.
Gospodarczy spadek
Wszystko to było jednak kosztowne, a Kongijczycy rzadko dysponowali towarami, które interesowały Europejczyków. Obowiązującą tam walutą były bezwartościowe gdzie indziej muszle – nzimbu. Dlatego biali przybysze wymieniali wszystko na niewolników. Nawet duchowni, którzy zbierali dziesięcinę w nzimbu, wymieniali je później na ludzi. Należy zaznaczyć, że niewolnictwo na tamtych terenach istniało już wcześniej, zresztą tak jak na całym świecie. Trudno je jednak równać z okrucieństwem, jakie przybierało np. w koloniach europejskich w Ameryce.
Ono bardziej przypominało pańszczyznę. To była część systemu, co nie oznacza, że w przeważającym stopniu było to społeczeństwo opresyjne. Po prostu istniała grupa społeczna, którą stanowili niewolnicy. Ta grupa mogła się rozwijać, nawet obejmować urzędy dworskie. Niekiedy te mające duże znaczenie były zarezerwowane dla niewolników – tłumaczy dr Mariusz Kraśniewski, afrykanista z Instytutu Kultur Śródziemnomorskich i Orientalnych PAN.
Gospodarka nie opierała się więc ani na pracy niewolniczej, ani na handlu niewolnikami. Dopiero gdy stało się to intratnym interesem, wyzwoliło w miejscowych ukryte dotychczas negatywne emocje. Żądza zysku i chciwość skłaniają tutejszych ludzi do okradania własnych ziomków – bez różnicy, czy są to chrześcijanie, czy też nie. Chwytają ich do niewoli, sprzedają, wymieniają. Zło owo jest tak wielkie, że zapobiec mu możemy, tylko uderzając mocno, i to bardzo mocno – pisał król Alfons do władcy Portugalii Jana III.
Apel pozostał bez odzewu.
Wynikające z tego rozbicie organizmów państwowych i demoralizacja społeczeństw spowodowały, że najbardziej zaangażowane w handel gospodarki afrykańskie, przede wszystkim te na zachodnim wybrzeżu, popadły w stagnację. Handel odbierał motywację do rozwoju konstruktywnych gałęzi ekonomii, np. wytwórstwa.
Codziennością w upadających państwach stało się polowanie obywateli na siebie nawzajem, o czym pisał m.in. Nathan Nunn z Uniwersytetu Harvarda w pracy „Długofalowe skutki handlu niewolnikami w Afryce”. Nawet lokalny wymiar sprawiedliwości został skażony przez wątpliwy etycznie biznes. Szermowano bowiem fałszywymi oskarżeniami, by skazańców sprzedać w niewolę, co spotykało się z przyzwoleniem władców.
Zmiany ekonomiczne okazały się bardziej trwałe, niż Alfons I mógł przewidywać w najgorszych koszmarach. Nunn prześledził produkt krajowy brutto w przeliczeniu na mieszkańca krajów afrykańskich w latach 1950-2000 i porównał te dane ze wskaźnikiem określającym wielkość handlu niewolnikami. Zauważył, że kraje niewolnicze są współcześnie znacznie biedniejsze.
Handel ludźmi miał ponadto dramatyczny wpływ na demografię. Ofiarami handlarzy działających na wszystkich szlakach eksportu niewolników (w tym szlaku saharyjskiego prowadzącego do krajów Bliskiego Wschodu) było przynajmniej kilkanaście milionów osób – głównie młodych, zdrowych, silnych. Trudno dokładnie policzyć, ile osób oprócz tego poniosło śmierć – na szlakach i w wyniku wojen prowokowanych przez handlarzy. Gdyby nie wywózki, w 1850 r. ludność Afryki byłaby dwukrotnie wyższa niż ówczesna populacja licząca ok. 95 mln.
Biorąc pod uwagę, jak korzystnie potencjał demograficzny może rzutować na gospodarkę, tak wielki spadek liczby ludności wpłynął także na dzisiejsze kłopoty Afryki. Szczególnie że właśnie dynamika demograficzna uznawana jest dziś za jedną z kluczowych zalet kontynentu w kontekście przyszłego rozwoju. To także wyjątkowo zasobna – jeśli chodzi o surowce naturalne – część świata, nie tylko te kojarzone z bogactwem, jak złoto i diamenty, ale też ropa i rudy metali oraz pierwiastki rzadkie. Z takim potencjałem kraje Afryki mogłyby dziś być światowymi liderami.
Bez transatlantyckiego handlu niewolnikami, ale i transsaharyjskiego – z którego korzystało m.in. Imperium osmańskie, nie doszłoby też do takiej dysproporcji między półkulą południową a północną, która w dużym stopniu swoją dzisiejszą ekonomiczną przewagę zawdzięcza niewolnictwu. Partnerskie relacje między Afryką a Europą pozwoliłyby na bardziej zbilansowany rozdział dobrobytu na świecie.
Zakażeni przemocą
Nie było o nich mowy, gdy w XVI w. Europejczycy zaczęli zakładać plantacje w Ameryce Południowej i na Karaibach. Zapotrzebowanie na siłę roboczą gwałtownie wzrosło. By sprostać popytowi, trzeba było stymulować podaż. Dlatego np. portugalscy kupcy usiłowali obalić Alfonsa I i osadzić na tronie kogoś bardziej posłusznego. Tego typu machinacje – Portugalczyków, Brytyjczyków, Francuzów, Holendrów i innych – stały się normą w kolejnych stuleciach. Skłócenie ze sobą miejscowych gwarantowało stały napływ niewolników, z których całe rzesze stanowili jeńcy wojenni.
Z czasem walki przeniosły się na relacje nie tylko międzypaństwowe, ale też międzyplemienne, a nawet pomiędzy wioskami. Wiele społeczności wychodziło z założenia: „Jeśli nie będziemy porywać, sami zostaniemy porwani”. W końcu za niewolników można było dostać broń palną, a ta dawała poczucie bezpieczeństwa.
Na bardziej sprzyjającą rozwojowi wymianę handlową wprowadzone było swoiste embargo. Nie należy mu [królowi kongijskiemu – red.] posyłać rzemieślników. Nie trzeba, by miał w swoim królestwie ludzi znających się na budowie z kamienia i wapna oraz na obróbce żelaza, bo mogłoby się to stać okazją do jakiegoś nieposłuszeństwa – sugerował na początku XVII w. autor portugalskiego dokumentu. Życie polityczne kierowane było w zasadzie z zewnątrz, uzależniając władców od pomocy zbrojnej lub dostaw broni do walki z wrogami, których przecież Europejczycy także zbroili, by utrzymać stan permanentnego konfliktu i nie pozwolić nikomu na zdobycie przewagi.
Degeneracji uległy państwa najlepiej rozwinięte. Prof. Akosua Perbi, historyczka z Uniwersytetu w Ghanie, w jednym z wywiadów tłumaczyła, że w przedkolonialnej Ghanie funkcjonowało scentralizowane społeczeństwo z władcą na czele i dlatego właśnie Europejczycy czerpali rzesze niewolników także z tamtych terenów. Sprawny aparat państwowy sprzyjał tworzeniu szlaków handlowych.
Zahamowanie rozwoju politycznego tych państw spowodowało, że w momencie dekolonizacji w drugiej połowie XX w. jedyna tradycja organizacyjna, do której mogły się odwoływać nowe władze, była oparta na ok. trzech stuleciach przemocy i wojen domowych. Afrykańscy niepodległościowi przywódcy odziedziczyli państwa bez struktur koniecznych do kontroli i sprawowania władzy na terytorium całego kraju. Wiele z państw nie było i nadal nie jest zdolnymi do pobierania podatków, co skutkuje brakiem podstawowych usług publicznych – przekonuje Nunn.
Zdaniem dr. Kraśniewskiego także współczesne wojny na Czarnym Lądzie można wiązać z okresem handlu niewolnikami:
– Tendencje do działania watażków, do konfliktów wewnętrznych, podjazdów. Jeżeli zwiążemy to w jakimś stopniu z rozwojem zmilitaryzowanych protopaństewek czy państw, których celem jest prowadzenie wojen podjazdowych z sąsiadami i zdobywaniem niewolników na rzecz handlu transatlantyckiego, to być może ta mentalność pozostała.
Skoro tak, to trudno przerzucać odpowiedzialność na naturalne skłonności afrykańskich narodów do wojowania. Jest to skłonność uniwersalna, która w pewnych okolicznościach może być jedynie podsycana. Od XV w. była kształtowana przez handlarzy niewolnikami. Obecnie nie brakuje opinii, że potomkowie handlarzy powinni się podzielić przedwiecznymi zyskami – a zatem rządy krajów, które osiągnęły globalny sukces dzięki wyzyskowi, zapłacą odszkodowanie.
Tymczasem nawet z uzyskaniem przeprosin są kłopoty. Wielka Brytania na przykład jest bardzo oszczędna w słowach, jeśli chodzi o przyjęcie odpowiedzialności. Rządzący chętniej mówią o żalu, ale historycznej winy nikt na siebie brać nie chce. Ta bowiem mogłaby grozić pozwami, nawet jeśli nie na biliony dolarów, to jednak bolesnymi. Szczególnie że Brytyjczycy już raz płacili odszkodowanie za niewolnictwo. Gigantyczny dług po zaciągniętej w tym celu pożyczce w pierwszej połowie XIX wieku spłacili dopiero przed trzema laty. Miliony funtów trafiły jednak nie do ofiar handlu, a do posiadaczy niewolników. Była to rekompensata za straty poniesione w wyniku abolicji.
Zresztą afrykańscy przywódcy nie wyrywają się, by sprawę podnosić na arenie międzynarodowej. Może ze względu na to, że politycznie są to postulaty mało realistyczne do spełnienia. A może – jak przekonywał dawny prezydent Senegalu Abdoulaye Wade – z powodów godnościowych, bo wszak żadnymi pieniędzmi nie da się wymazać historycznych win.
Kameruński jezuita i antropolog Ludovic Lado w jednym z artykułów przypominał jednak, że w niektórych afrykańskich społecznościach rolniczych, jeśli dojdzie do morderstwa, to sprawca, albo jego rodzina, jest zobowiązany do oddania krewnym zmarłego kilku sztuk bydła. I nie jest to forma odkupienia winy, bo nic nie zastąpi ludzkiego życia. Ale ów okup może odciążyć w cierpieniu – i może warto trzymać się tej tradycji.
Pozostaje jeszcze kwestia miejscowych, którzy także czerpali korzyści z tego procederu. Choć winę wielu stanowi jedynie to, że żyli w patologicznym systemie, a ich wybór był ograniczony, to zło pozostaje jednak złem. Prof. Perbi tłumaczyła, że w krajach afrykańskich jest to jednak temat drażliwy i nawet na poziomie szkół wątek niewolnictwa traktuje się po macoszemu. Jej zdaniem na całym świecie jest jeszcze wiele do zrobienia, by konsekwencje niewolnictwa zagościły w zbiorowej świadomości.