„Zamiast siedzieć w gospodzie i narzekać, możemy działać. Wystarczą drobne rzeczy: podpisanie petycji, przyjście na protest. Jeśli milion ludzi znajdzie chwilę, by zrobić coś niewielkiego, mamy szansę na duże zmiany” – mówi Mikuláš Minář, lider akcji „Milion chwil dla demokracji”
W sobotę, w 30. rocznicę aksamitnej rewolucji w Pradze Czesi organizują kolejną wielką demonstrację w obronie demokracji.
ŁUKASZ GRZESICZAK: W Czechach i na Słowacji do głosu doszło wielu młodych, którzy chcą coś zmienić. Pan ma 26 lat, Ján Kuciak miał 27, liderzy ruchu „Za przyzwoitą Słowację” są w podobnym wieku. W Polsce zdaje się, że młodzież nie przejawia większego zainteresowania polityką. Na czym polega sekret czeskiego i słowackiego zaangażowania? Jak sprawiliście, że w Czechach ludzie wyszli na ulice w największych protestach od 1989 r.?
MIKULÁŠ MINÁŘ: To oczywiście trudne pytanie, które należałoby zadać socjologom, ale spróbuję odpowiedzieć. Mniej więcej pięć lub sześć lat temu młodzi ludzie zaczęli wchodzić do polityki na poziomie samorządowym. Byli sfrustrowani sposobem zarządzania miastami, dlatego zajęli się lokalną polityką. Kamieniem milowym były jednak wybory parlamentarne w roku 2017. To wtedy zorientowaliśmy się, że demokracja w Czechach, tym bardziej po kolejnym zwycięstwie Miloša Zemana w wyborach prezydenckich, jest naprawdę zagrożona.
Znaczenie miało też rozczarowanie politykami starszego pokolenia?
Tak, starsze pokolenie nas zawiodło – wywalczyło upadek komunizmu, ale także ściągnęło nam na głowę problemy, które mamy teraz. Skąd w Czechach wziął się Babiš, a na Słowacji Fico? Za tę sytuację odpowiada starsza generacja polityków, którzy nie potrafią już wnieść nic nowego, bo myślą w sposób nieprzystający do dzisiejszej rzeczywistości. Dlatego do głosu doszli młodzi.
To samo może się wydarzyć się w Polsce – za rok, dwa, może pięć lat. Wszyscy patrzymy na Słowację jak na pozytywny wzór, ale trzeba sobie uświadomić, że Fico trzymał władzę na Słowacji przez 10 lat. 10 lat marazmu, zanim Słowacy wreszcie wyszli na ulicę i powiedzieli „dość!”. Zawsze dzieje się to w podobny sposób – przez dłuższy czas frustracja narasta, wrze jak w szybkowarze, aż wreszcie następuje wybuch. Na Słowacji tym wybuchem było zabójstwo dziennikarza śledczego Jána Kuciaka.
My obudziliśmy się w 2017 r. Wtedy ja i moi koledzy, wcześniej niespecjalnie zainteresowani polityką, zrozumieliśmy, że może dojść do naruszenia demokratycznego systemu i zwrotu na wschód, w stronę Rosji. I że przyszedł czas, by wziąć odpowiedzialność na nasz kraj.
W jaki sposób zabraliście się do działania?
Zaczęliśmy od tego, co pierwsze przyszło nam do głowy – skrzyknęliśmy się w mediach społecznościowych. Dzięki temu już po trzech miesiącach wystosowaliśmy petycję w sprawie rezygnacji premiera, byłego agenta komunistycznej policji, i w ciągu 20 dni podpisało ją 200 tys. osób. Kolejnym krokiem po petycji stały się demonstracje.
W ramach naszej działalności oceniamy to, co się dzieje, przedstawiamy zagrożenia, szeroko informujemy wszystkie warstwy społeczeństwa. Myślę, że kluczem do naszego sukcesu było przede wszystkim to, że byliśmy wytrwali. Dzięki temu udało nam się stworzyć efektywny system, który łączy wszystkich ludzi obawiających się o czeską demokrację.
Czym przekonaliście do siebie ludzi?
Tym, że mamy wspólny cel. Ale i podejściem – byliśmy tą grupą, która w warunkach dużego społecznego niezadowolenia potrafiła się rozsądnie wypowiadać, pozostawała niekonfliktowa – dzięki czemu mogła dotrzeć do szerokiej grupy ludzi – ale równocześnie była konfrontacyjna w tym sensie, że mówiła głośno, co jest nie tak.
Ważnym krokiem było chyba również założenie stowarzyszenia.
Tak. Dzięki temu przestaliśmy być zwykłą paczką kumpli, a zyskaliśmy osobowość prawną. Mogliśmy założyć transparentne konto oraz poprosić o wsparcie ludzi, którym zależy na tym samym, co nam. Uzyskane datki pomogły nam zwiększyć zasięg i działać z większym rozmachem, a tym samym grupa wspierających nas osób systematycznie się powiększa.
Skąd nazwa stowarzyszenia „Milion chwil dla demokracji”?
Chodziło o uświadomienie ludziom, że nie trzeba wiele, by bronić demokracji. Nikt w naszym kraju nie musi oddawać za nią życia. Wystarczą drobne rzeczy – podpisanie petycji, przyjście na protest, przekazywanie informacji, śledzenie tego, co się dzieje. To są właśnie te „chwile”. Zamiast siedzieć w gospodzie i narzekać, możemy działać. Efekty starań każdego z nas się sumują – jeśli milion ludzi znajdzie chwilę, by zrobić coś niewielkiego, mamy szansę na duże zmiany.
Na początku wcale nie było was wielu, prawda?
Oczywiście. Żaden sukces nie spada z nieba. Zaczyna się od setek, tysięcy godzin ciężkiej pracy. Często też z czasem – gdy już pojawiają się na to środki – trzeba się temu poświęcić w pełnym wymiarze czasu.
Czyli „Milion chwil dla demokracji” to już pana pełnoetatowa praca?
Tak, od lipca tego roku już tak. Ale wcześniej, przez półtora roku, zajmowałem się tym po godzinach, podobnie jak wiele innych osób. Zawsze zaczyna się od małych grup aktywistów, które mają niewielki zasięg, bo nie są w stanie poświęcić wiele czasu i środków temu, co robią. Ich członkowie mają też pracę, szkołę, rodzinę. Niestety, takie warunki pracy sprawiają, że wielu działaczy szybko się wypala. Do tego często trzeba z czegoś ważnego zrezygnować. Ja musiałem porzucić studia – miałem do wyboru dyplom albo organizację demonstracji. Bez odrobiny poświęcenia jednak ocalenie demokracji nie jest możliwe.
Co daje wam siłę w waszej walce?
To kwestia wiary. Albo człowiek robi coś, licząc na zysk, albo musi być idealistą. Gdyby nie wierzył w to, że jego walka ma sens – a walka o demokrację to w pewnym sensie walka o człowieczeństwo – długo by nie wytrzymał.
A wiara w sensie wartości? Bóg, rodzina?
To bardzo zbliżone zagadnienia. Przyznam, że osobiście najwięcej sił czerpię z modlitwy i wiary w Boga, ale ta konkretna forma wiary nie jest istotna. Ważne jest jakieś autentyczne, spirytualne poszukiwanie.
Przychodzi mi tu na myśl zdanie Václava Havla – w nadziei nie chodzi o przekonanie, że nam się uda, ale o wiarę, że nasze działania mają sens, nawet gdybyśmy mieli na końcu przegrać. Wielu dysydentów w czasach komunizmu sądziło przecież, że nie dożyją jego końca. Sama walka w obronie prawdy i wolności czyni nas lepszymi ludźmi. Jak pisał z kolei filozof i sygnatariusz Karty 77 Jan Patočka – tylko dla tego, za co warto umrzeć, warto również żyć.
Młodych przestaje też bawić gra o karierę, którą zajmowali się ich rodzice. Sensu poszukują w walce o coś większego – np. działając na rzecz ekologii, społecznej równości lub demokracji. Niektórzy wiążą to z religią i duchowością, inni tego tak nie nazywają, ale wszyscy wierzą w coś większego niż oni sami. To im daje siłę do dalszych działań, nawet jeśli nie czerpią z nich bezpośrednich korzyści.
Przed naszym wywiadem wspomniał pan o ekologii i społecznych nierównościach. Mierzymy się dziś z wieloma problemami, ale wasza organizacja skupia się tylko na walce o demokrację. Dlaczego?
Oczywiście trudno stwierdzić, że jeden temat jest dziś ważniejszy od drugiego. Myślę jednak, że dla jakości życia i naszej przyszłości stan demokracji jest kluczowy.
Dobrzy, rzetelni politycy, którzy będą respektować zasady demokracji i dbać o potrzeby obywateli, zamiast skupiać się na własnych interesach, będą mieć bowiem wpływ na wszystko – na jakość życia, gospodarkę, wykształcenie. Chodzi o naszą przyszłość, ale również nasze osobiste poczucie szczęścia. Ludzie muszą zrozumieć, że biorąc odpowiedzialność za demokrację, działają też dla siebie.
Trzeba też pamiętać, że demokracja nie jest oczywistością, czymś, co istniało od zawsze. To cenna zdobycz naszej cywilizacji, o którą należy dbać. Jeśli się tak nie stanie, prędzej czy później wrócimy do jakiejś formy reżimu autorytarnego albo oligarchicznego. A nie chcemy przecież powrotu do systemu, w którym określone poglądy są zakazane, a pewni ludzie wyłączeni z życia społecznego, zamykani w więzieniach.
Myśli pan, że może być aż tak źle?
Wszystko jest możliwe. Demokracja jest naprawdę krucha, a w określonych społecznych warunkach, w czasach kryzysu, gdy dominuje poczucie zagrożenia, może być łatwo naruszona – wystarczy, że na politycznej scenie pojawi się charyzmatyczna osobowość rysująca przed ludźmi wspólny wielki cel, na rzecz którego trzeba poświęcić część swojej wolności i pozwolić liderowi na łamanie obowiązujących zasad. Przecież komuniści w Czechosłowacji także wygrali w demokratycznych wyborach.
Być może nie grozi nam już powrót do komunizmu, ale realnym zagrożeniem jest przejęcie władzy przez oligarchów, którzy podzielą wpływy między siebie i będą rządzić krajem na własnych zasadach. A w sytuacji, gdy przyzwoici, inteligentni ludzie poddają się i rezygnują z walki o demokrację, do głosu dochodzą sprytni łajdacy.
W czerwcu na Letnej zgromadziliście 300 tys. osób. Skąd decyzja, by kolejną manifestację zorganizować dopiero w listopadzie?
Ta największa z serii naszych manifestacji odbyła się zaraz przed wakacjami, a w ciągu wakacji po prostu nie sposób utrzymać zainteresowania tak masowymi akcjami. Dowiedzieliśmy się jednak dzięki niej, że jest nas wielu, mamy wielką siłę, możemy na tym coś zbudować.
Na Słowacji uczestnicy demonstracji zapowiadali, że dopóty u władzy będzie ówczesny premier Robert Fico, dopóki będą przychodzić co tydzień. Dzięki temu udało się uzyskać natychmiastowy efekt – rząd na Słowacji upadł. Prawdę mówiąc, na placu SNP w Bratysławie czułem, że jestem w samym środku rewolucji. Manifestacja na Letnej przypominała bardziej rodzinny piknik.
Ale też sytuacja jest zupełnie inna. Na Słowacji ludzie z dnia na dzień uświadomili sobie, że żyją w kraju kontrolowanym przez mafię. Gdyby w Czechach stało się to, co na Słowacji – nie mam wątpliwości, że zareagowalibyśmy tak samo.
Czesi mają świadomość, że jeśli nawet rząd Babiša upadnie, niczego to nie rozwiąże. Bo na fotelu prezydenta wciąż mamy Zemana. Premier i jego klika mają polityczną większość i ochronę prezydenta. Gdyby do głosu doszły partie respektujące demokratyczne wartości lub gdyby prezydentem był kto inny, działania Babiša byłyby niedopuszczalne. W dodatku premier ma wciąż ogromne poparcie wyborców. Zamiast więc próbować obalić rząd, musimy zastanowić się, skąd to poparcie i co możemy zrobić, by je zmniejszyć.
A skąd ono się bierze?
Z tego, że nie ma w Czechach sensownej politycznej alternatywy, Babiš ma świetny marketing, kontroluje media, ale jest także niezwykle pracowity – objechał cały kraj, każdemu uścisnął dłoń. Do tego obiecuje ludziom, że rozwiąże ich problemy. Wyborcy bardzo łatwo dają się zmanipulować, nie myślą krytycznie o tym, co widzą i słyszą. A ponieważ w gospodarce rzeczywiście sytuacja się poprawia, przymykają oko na to, że Babiš działał w Służbie Bezpieczeństwa, że oszukuje przy czerpaniu dotacji unijnych. Po prostu bardziej liczą się dla nich osobiste korzyści.
Interesuje mnie, jakie są wasze dalsze plany. Zamierza pan wejść do polityki?
Często słyszę to pytanie. Odpowiem z szerszej perspektywy. Musimy mieć świadomość, że dzisiejszy kryzys ma swoje głębokie korzenie. Trzeba zwalczać problemy, ale też ustalić, jakie są ich przyczyny. Jeśli tego nie zrobimy, to nawet kiedy ANO przegra wybory, przyjdzie inny oligarcha i sytuacja się powtórzy, bo ludzie w Czechach uwielbiają głosować na populistów.
Dlatego działamy jako organizacja, która oprócz protestów zajmuje się edukowaniem społeczeństwa. By coś mogło się zmienić, potrzebna jest zasadnicza zmiana myślenia. Protesty to ostateczność – pojawiają się wtedy, gdy politycy łamią zasady do tego stopnia, że trzeba się odezwać.
Oczywiście organizując je, nie mamy bezpośredniego wpływu na sytuację polityczną, i często powtarzamy: nie, ta jedna manifestacja nie rozwiąże problemu, ten polityk przez nią nie zrezygnuje, problem nie zniknie. Ale jeśli będziemy się bardzo starać, to może za trzy lata albo pięć zmienimy myślenie 5–10 proc. naszego społeczeństwa i sprawimy, że po kolejnych wyborach będzie możliwe zbudowanie normalnej, demokratycznej koalicji. Nie zbawimy świata, ale możemy mieć wpływ na nasze społeczeństwo.
Macie w planach założenie partii?
Nie, w tym momencie nie. Z tych samych powodów – naszym podstawowym zadaniem jest bronić demokracji poprzez edukację, dostarczanie informacji, wzbudzanie zainteresowania polityką. Nie mówimy ludziom, na kogo mają głosować. Dzięki temu przekonujemy osoby o różnych poglądach politycznych. Zamiast oferować konkretne polityczne rozwiązania, gromadzimy ludzi według jednej wspólnej wartości. Gdybyśmy zaczęli działać jako partia, stracilibyśmy tę siłę przebicia.
Ale oczywiście problemem, o którym mówimy, muszą się zająć także partie polityczne. Nie uda się zmienić obecnej sytuacji, jeśli nie powstanie godna zaufania polityczna alternatywa – nowe partie, które wniosą świeżość i odpowiedzą na potrzeby wyborców, zmęczonych starymi twarzami.