„Szkoła zbyt często jest postrzegana przez polityków jak plac zabaw, na którym wszystkie decyzje traktowane są z przymrużeniem oka i te nieudane uchodzą na sucho” – mówi Susan Flocken, politolożka i dyrektor Europejskiego Komitetu Związków Zawodowych ds. edukacji
DOMINIKA KARDAŚ: Jak w tej chwili wygląda sytuacja nauczycieli w Europie?
SUSAN FLOCKEN*: Myślę, że zawód nauczyciela jest trudniejszy niż kiedyś. Oczekiwania są coraz większe, a prestiż zawodu – coraz mniejszy. Kilka dekad temu nauczyciel był kimś, kto posiadał dużą wiedzę i przekazywał ją dalej. To budziło respekt, ale gdy dostęp do informacji stał się łatwiejszy, nauczyciel jako źródło wiedzy stracił na wartości. I na szacunku.
Niesłusznie, bo jego funkcja nie jest teraz mniej istotna, tylko po prostu inna. Nauczyciel XXI w. powinien być przewodnikiem, który pokazuje, jak wyszukiwać informacje i jak krytycznie je oceniać, a nie osobą, która te informacje tylko podaje jako gotowy materiał.
Narzekamy, że nauczyciele wpadają w rutynę, tłuką zadania z podręczników, a jednocześnie wymaga się, żeby w pracy odgrywali też rolę psychologów, prowadzili dokumentację, odpowiadali nie tylko na potrzeby przełożonych, lecz także rodziców. W takiej sytuacji na kreatywność i innowacyjne podejście zostaje niewiele miejsca. A co gorsza, jeśli zawód nauczyciela nie cieszy się społecznym uznaniem, to praca na tym stanowisku jest wtedy niezwykle utrudniona.
Wygląda na to, że nauczyciele w końcu zdecydowali się powiedzieć „dość”. W ostatnich miesiącach pracownicy oświaty protestowali w Holandii, Bułgarii i Portugalii. Niebawem do strajku przystąpią także prawdopodobnie polscy nauczyciele. Z czego wynika to poruszenie w sektorze edukacyjnym?
Kryzys ekonomiczny w latach 2008-2009 spowodował cięcia budżetowe, które dotknęły cały sektor usług publicznych. W wielu państwach ograniczono wydatki na szkolną infrastrukturę, kursy doskonalące dla nauczycieli i programy nauczania. I w wielu przypadkach od tego czasu – mimo że kryzys mamy już za sobą – budżet edukacyjny nie został dostosowany do sytuacji ekonomicznej.
Nakłady na edukację w Europie nadal są niskie, a dotyka to zwłaszcza nauczycieli, których pensje czasem są tak małe, że osoby pracujące w tym zawodzie nie są w stanie same się utrzymać. Nauczyciele są zmuszeni do szukania dorywczych prac, uczą dwóch przedmiotów, udzielają korepetycji. To powoduje, że nie tylko poziom edukacji jest zagrożony, lecz także sama profesja nauczyciela nie jest atrakcyjna.
A mimo to – przynajmniej w Polsce – wielu studentów wybiera specjalizacje nauczycielskie.
Studenci, którzy przygotowują się do zawodu, często pomimo zdobycia odpowiedniego wykształcenia, nie decydują się na podjęcie pracy w szkole. Orientują się szybko, że bycie nauczycielem to wymagająca praca, a warunki są mało atrakcyjne. Młodzi ludzie szukają więc zatrudnienia w innych branżach albo wyjeżdżają za granicę. Potem okazuje się, że mimo sporej liczby absolwentów z przygotowaniem pedagogicznym w wielu państwach europejskich są braki kadrowe w szkołach. Właściwie możemy mówić tu o drenażu mózgów; to jest zjawisko, które obserwujemy obecnie w wielu krajach Europy.
Czyli nauczycieli do pracy brakuje, a mimo to muszą się jeszcze dopominać o podwyżki, wychodząc na ulice?
To nie zawsze kwestia zarobków. Szacuje się, że w Szwecji – chociaż pracownikom oświaty oferuje się tam względnie dobre warunki – za 10 lat będzie brakowało ok. 70-80 tys. nauczycieli do pracy. To problem natury demograficznej, bo większość szwedzkich nauczycieli to pracownicy z długim stażem. Zbliżają się do wieku emerytalnego, a brakuje młodych pedagogów, którzy mogliby ich zastąpić, bo ci, jak dotąd, nie byli potrzebni.
Do tego po 2015 r. można było zaobserwować znaczący wzrost liczby uczniów – są to głównie dzieci imigrantów. W takiej sytuacji jest nie tylko Szwecja, ale niektóre kraje przewidziały, że w pewnym momencie będzie potrzebny „świeży narybek” i kształciły nauczycieli trochę na zapas. W Szwecji długo nie zatrudniano nowych pedagogów, więc niewielu młodych ludzi decydowało się na wybór tego zawodu. Teraz władze zaczynają szukać rozwiązań, jak zachęcić młodych ludzi do pracy w szkole.
Z kolei w przypadku Wielkiej Brytanii mamy dokładnie odwrotny problem. Większość nauczycieli to młode osoby, które jednak nie planują pracować całe życie w szkole. Traktują to jako tymczasowy zawód i szybko odchodzą do innych miejsc pracy. A w szkole potrzebujemy mieszanki doświadczonych nauczycieli i młodszych pedagogów. Gdy energia osób na początku zawodowej drogi spotyka się z wiedzą doświadczonych pracowników, jest szansa, że z tego połączenia powstanie coś naprawdę wartościowego.
Polscy nauczyciele mówią o tym, że w ich zawodzie brakuje możliwości rozwoju. Po 15 latach pracy osiąga się najwyższy stopień awansu i na tym koniec. Nauczyciel dyplomowany zarabia o jakiś tysiąc złotych brutto więcej niż nauczyciel stażysta. Jak to wygląda w innych krajach europejskich?
Bardzo podobnie. Przykładem mogą być Niemcy, gdzie największą zaletą bycia nauczycielem jest możliwość uzyskania statusu urzędnika państwowego. Z biegiem lat stopniowo wspina się po kolejnych szczeblach kariery, ale okazuje się, że ta drabina jest dość krótka – i nic więcej nie da się już wyciągnąć. Są też kraje, w których w ogóle nie ma stopni awansu, co kilka lat przyznawana jest jedynie podwyżka z tytułu wypracowanego stażu.
W niektórych systemach oświaty nauczyciele regularnie podchodzą do egzaminów i to od ich wyniku zależy, czy będą mogli przejść do następnego stopnia awansu zawodowego. Tak jest na przykład w Rumunii. Jeszcze innym sposobem jest przyznawanie nagród za osiągnięcia zawodowe, na przykład tytuł Nauczyciela Roku; to atrakcyjny sposób na zmotywowanie pracowników, ale – tak jak w każdym trybie konkursowym – nagroda jest niepewna.
Czy strajki, które miały miejsce w Europie, okazały się skutecznym sposobem na poprawę sytuacji nauczycieli?
W wielu przypadkach tak. W 2017 r. w Danii miał miejsce duży strajk, a sytuacja była na tyle poważna, że obawiano się zamknięcia szkół. Taki lokaut miał już miejsce kilka lat temu i ludzie nie chcieli, żeby sytuacja się powtórzyła. W strajk zaangażował się właściwie cały sektor publiczny, a rząd nie miał innego wyboru niż podjęcie negocjacji. Związki zawodowe wywalczyły podwyżki dla pracowników oświaty i poprawę warunków pracy. To była wyjątkowa sytuacja, że w Danii – gdzie dialog społeczny jest traktowany bardzo poważnie – musiało dojść do tak radykalnych kroków.
Innym dobrym przykładem jest Kosowo. To bardzo młody kraj, ale już pojawiła się potrzeba negocjacji widełek płacowych dla nauczycieli. Na początku tego roku okazało się, że w rewaluacji płac dla sektora publicznego nie zostały uwzględnione pensje nauczycieli. To wzbudziło duże kontrowersje, bo choć nauczyciele należą do wykwalifikowanych pracowników, mają skończone studia i kursy przygotowania pedagogicznego, to ominęła ich podstawowa rewaloryzacja pensji. Walczyli o to, by uwzględniono ich w nowych rozliczeniach i udało się osiągnąć podwyżkę w wysokości 20 proc. To duży sukces.
Czyli okazuje się, że rządy są w stanie zapewnić nauczycielom lepsze warunki, ale po prostu… im się nie chce?
Opór ze strony polityków to jedna z przyczyn frustracji narastającej wśród pracowników oświaty. Na przykład w Holandii pod koniec 2017 roku nastąpiła zmiana rządu. Przed wyborami związki zawodowe prowadziły rozmowy z kandydatami, którzy wydawali się bardzo otwarci na ich propozycje. Niestety, po objęciu władzy, okazało się, że żadne z ustaleń nie zostały uwzględnione w ostatecznym programie rządu.
W marcu w Portugalii cały sektor publiczny wyszedł na ulice. Wynagrodzenia nie zostały uregulowane po cięciach kryzysowych, a rząd niechętnie idzie na ustępstwa. Pracownicy żądają podwyżek z uwzględnieniem całego okresu, kiedy trwało zamrożenie płac z uwagi na kryzys. Władze Portugalii proponują wypłacenie wynagrodzeń w wysokości takiej, jaką osiągnęłyby stawki po niecałych trzech latach od momentu zamrożenia budżetu. Nie jest to nawet jedna trzecia okresu, w którym nauczyciele kontynuowali pracę bez względu na kryzysowe warunki.
Dlaczego nauczycielom tak trudno wywalczyć dla siebie podwyżki?
Podstawową kwestią jest wartość, jaką przypisujemy profesji nauczyciela. Jeśli uważamy, że edukacja jest ważna, to chętniej wyłożymy na nią pieniądze.
Jak przekonać w takim razie społeczeństwo, że nauczyciel to profesja zasługująca na wysoki status społeczny?
W Finlandii, która od kilku lat zajmuje wysokie miejsca w rankingach PISA, żeby zostać nauczycielem, trzeba mieć dobre oceny już w szkole. Bo tylko najlepsi uczniowie są przyjmowani na kierunki nauczycielskie. A z kolei do szkół trafiają tylko najlepsi absolwenci. Oczywiście, żeby absolwenci chcieli pracować w szkołach, władze muszą zapewnić im konkurencyjne pensje. Za tym idą też większe wydatki na edukację w ogóle, bo wiadomo, że jeśli wydajemy pieniądze na dobrych nauczycieli, to chcemy, żeby mieli warunki, które pozwolą im jak najlepiej uczyć. Fińskie władze zdają sobie sprawę, że warunki pracy nauczycieli to warunki edukacji uczniów.
Dobrze, zgadzamy się co do tego, że konkurencyjne wynagrodzenie przyciągnie do szkół wykwalifikowanych specjalistów. Ale co z tymi nauczycielami, którzy już pracują? Często narzeka się na ich niski poziom wiedzy i braki metodyczne.
W wielu krajach jest tak, że dba się o wykształcenie przyszłych nauczycieli, ale na tym koniec. Ci, którzy już pracują w szkołach, także potrzebują się szkolić, poznawać nowe metody, uczyć się wykorzystania nowych technologii na lekcjach. To wiedza potrzebna zwłaszcza nauczycielom ze starszego pokolenia, dla których wszechobecna cyfryzacja nie jest wcale czymś oczywistym.
Niestety, często kursy dokształcające są bardzo drogie i szkoły nie chcą wydawać na nie pieniędzy. Nauczyciel, który chce się szkolić, jest pozostawiony sam sobie. Jest także problem braku czasu. Nauczyciele muszą mieć czas, by uczyć, przygotowywać się do zajęć i chodzić na kursy. Czasem okazuje się jednak, że jeśli takie szkolenie odbywa się w godzinach pracy, to nie można znaleźć zastępstwa. Dyrekcja nie jest więc chętna, by puszczać pracowników na dodatkowe szkolenia, a bywa, że traktuje je jak jakąś fanaberię. Często więc jest tak, że kursy odbywają się w weekendy i żeby wziąć w nich udział, trzeba poświęcić swój wolny czas.
W tym zawodzie bardzo trudno postawić granicę między pracą i życiem prywatnym, zwłaszcza że nauczyciele, siłą rzeczy, część obowiązków zabierają do domu. Do tego konieczność emocjonalnego zaangażowania w relacje z uczniami sprawia, że to grupa często borykająca się z wypaleniem zawodowym.
Zostając nauczycielem, stajemy się częścią czyjegoś życia. To ta fajna część pracy, ale zarazem duże wyzwanie. Chcesz jak najlepiej dla swoich uczniów, przywiązujesz się, ale musisz też pozwolić sobie na spojrzenie z dystansu: „To moja praca, nie moje życie”, i znaleźć punkt równowagi. To wcale nie jest łatwe, kiedy widzisz, że któryś z twoich uczniów zmaga się z problemami lub ma nieciekawą sytuację w domu. Wówczas często nauczyciel jest tą osobą, u której młody człowiek szuka wsparcia. No i to jest integralna część bycia nauczycielem, choć nikt tego nie zapisuje w żadnej umowie.
Wypalenie zawodowe wynika również z ilości obowiązków, wygórowanych oczekiwań, z jakimi spotykają się nauczyciele, i właśnie tej trudności, żeby tak sobie zorganizować pracę, aby nie kolidowała z życiem prywatnym. Jeśli tracimy nad tym kontrolę, to łatwo o wypalenie. Jeśli mamy poczucie autonomii, możemy sami decydować o tym, jak pracujemy z uczniami, to będziemy czuć się spełnieni zawodowo.
Trudno o poczucie autonomii, kiedy władze co chwila wymyślają nowe reformy. Pokazuje to chociażby przykład polskiej edukacji, która w ostatnich latach przechodziła liczne zmiany. W gruncie rzeczy, polegało to na wprowadzaniu zmian przez jeden rząd, a po kolejnych wyborach – na ich odkręcaniu przez nowe władze. Dlaczego politycy z taką beztroską mieszają się w edukację?
Bo wiedzą, że edukacja dotyka bardzo szerokie grono obywateli – nie tylko pracowników oświaty, uczniów, lecz także rodziców, którzy stanowią ogromną część elektoratu. Poza tym każdy był kiedyś w szkole i nawet jeśli się nie zna na edukacji, to ma na ten temat swoje zdanie. Jeśli zaproponowana zmiana się spodoba, to władze mogą liczyć na poparcie dużej grupy osób.
Zbyt często szkoła jest postrzegana przez polityków jak plac zabaw, na którym wszystkie decyzje traktowane są z przymrużeniem oka i uchodzą na sucho. Władze mają tendencję do wdrażania kolejnych reform bez myślenia o konsekwencjach. Propozycje polityków rzadko są oparte na solidnych analizach, a częściej na przypuszczeniach lub – o zgrozo – ich własnych doświadczeniach. Brakuje im świadomości, że jeśli ostatni raz byli w szkole pięć lat temu (a wiadomo, że wielu polityków od ich ostatniej wizyty w szkole dzieli kilka dekad), to jest to zupełnie inna szkoła niż ta, którą wtedy widzieli. Szkoły bardzo szybko reagują na zmiany zachodzące w otaczającym nas świecie, bo tworzą je ludzie. Prosty przykład: w erze cyfrowej wszyscy mają smartfony – i to jest teraz część szkolnej codzienności, choć jeszcze kilka lat temu wcale tak nie było.
Wiele osób, w tym nauczycieli i rodziców, chciałoby udawać, że smartfony nie istnieją – a przynajmniej że nie mają wpływu na proces edukacji.
Oczywiście możemy udawać, że zmiany, jakie zaszły w epoce cyfrowej, nie są istotne, ale takie podejście odbije się na tym, jak nasi uczniowie zostaną przygotowani do funkcjonowania we współczesnych realiach. Możemy też przyjąć, że smartfon jest elementem codziennego doświadczenia naszych uczniów, a wtedy możemy to wykorzystać.
Jeśli ktoś nigdy nie pracował w tym zawodzie, to wydaje mu się, że każdy może przyjść do szkoły i zacząć uczyć. A to wcale nie takie proste, kiedy w klasie masz 25-30 osób, z których każda jest inna. Każdy uczeń ma inne potrzeby, wymaga trochę innego podejścia. To nie jest praca jak w fabryce, gdzie z taśmy schodzi seria takich samych produktów.
Uczniowie pochodzą z różnych środowisk, mają różne doświadczenia, poza szkołą stykają się z różnymi postawami, a szkoła jest miejscem, które ma też uczyć postawy obywatelskiej i umiejętności dialogu. Takie sytuacje zdarzają się na co dzień w klasie, np. jeden z uczniów mówi: „Jestem katolikiem i uważam, że to jedyna słuszna religia”. Na co ktoś z klasy odzywa się: „Ale ja jestem muzułmaninem i jestem z tego dumny. Moim zdaniem wszyscy powinni wyznawać islam”. I nauczyciel – bez względu na to, jakiego przedmiotu uczy – musi radzić sobie w takich sytuacjach.
I rządzącym naprawdę tak trudno docenić to, że nauczyciele odpowiedzialni są nie tylko za przygotowanie do egzaminów, ale też socjalizację dzieci?
To, o czym mówię, to z punktu widzenia związków zawodowych sprawy oczywiste. Problem polega na tym, że władze zamiast nauczycieli praktycznie zaangażowanych w proces edukacji wolą słuchać zewnętrznych ekspertów, którzy często są oderwani od szkolnej codzienności. Polska jest jednym z takich krajów, gdzie nie słucha się nauczycieli, a przecież oni – na podstawie własnych doświadczeń z pracy – są w stanie wskazać najbardziej palące problemy.
Czyli jedyna nadzieja w strajku?
Polski rząd niechętnie rozmawia ze związkami zawodowymi i podejmuje wiele decyzji bez przeprowadzania społecznych konsultacji. To sprawia, że dialog jest bardzo utrudniony – i stąd też konieczność podjęcia strajku. Bacznie obserwujemy, jak rozwija się sytuacja w Polsce. Polski rząd, jak wiele innych w Europie, przystąpił do porozumienia w sprawie European Education Area.
To nie tylko podpis pod dokumentem, wymagane są konkretne działania: inwestycje w działalność edukacyjną, utrzymanie poziomu motywacji wśród nauczycieli, zapewnienie im odpowiednich warunków pracy. Chodzi o to, by nauczyciele chcieli pracować w swoim zawodzie i się rozwijać. To coś, co bezpośrednio przekłada się na sukces edukacyjny uczniów. A rząd powinien mieć w pamięci, że dzisiejsi uczniowie to ludzie, którzy w przyszłości będą tworzyli ich państwo.
*Susan Flocken jest przewodniczącą Europejskiego Komitetu Związków Zawodowych ds. Edukacji, a także członkinią zarządu Education International, organizacji zrzeszającej nauczycieli i pracowników oświaty z całego świata, gdzie pełni funkcję dyrektora na region europejski.
]]>