Drugi strajk nie będzie potrzebny. Nauczyciele, którzy zorientowali się, że chaos po reformie edukacji mogą wykorzystać, by wyrwać się z opresyjnego i uwsteczniającego systemu – już to zrobili. Pozostali i tak pewnie nie będą mieli odwagi się zbuntować
W gospodarstwie moich dziadków pilnowano, aby pies nie zjadł jajka. Kury czy kaczki niosły się, gdzie popadło, nawet w trawie. Psy były więc wystawione na pokusę. Szkoliliśmy je, aby omijały jajka z daleka. Dziadek tłumaczył, że pies, który raz to zrobi, już nie wróci do pilnowania kur. Będzie szukał okazji, aby objadać się jajkami, a w końcu zacznie nawet zjadać kury. Taki pies jest stracony dla gospodarstwa, więc trzeba się go pozbyć.
Z podobnych powodów zniechęcano nauczycieli do zatrudniania się poza oświatą. Bano się, że przestaną być posłuszni i oddani szkole, a zaczną się rozglądać za lepszymi pieniędzmi, mniej stresującymi warunkami pracy albo i jednym, i drugim. Zaoferowano im więc szereg przywilejów, by zmniejszyć pokusę rozglądania się za „jajkami”.
Wierna służba belferska
Model zamkniętego podwórka sprawdzał się w Polsce od ok. 30 lat. Nauczyciel – zgodnie z oczekiwaniami – trzymał się szkoły niczym pies swojego pana. Był wierny i oddany. Często jednej placówce przez całe życie zawodowe – służył jej latami i się poświęcał. Władza mogła być spokojna. Belfer wszystko wytrzyma, we wszystko uwierzy, nie postawi się. Szanował szefa swego, bo przecież mógł mieć gorszego – w gospodarce rynkowej.
Niezadowolenie manifestowali co najwyżej działacze związkowi, i to też rzadko. Ale strajku powszechnego, który poderwałby i zjednoczył całe środowisko – od przedszkolanek z osiedlowych placówek po profesorów prestiżowych ogólniaków – w oświacie nie było. Aż do kwietnia 2019 r. Nauczyciele sfrustrowani tym, co się dzieje, wyjrzeli za płot swojego podwórka i dotarło do nich, że w obecnej sytuacji rynkowej praca w oświacie jest mało intratna i po prostu uwsteczniająca. Rozmach buntu zadziwił nawet Związek Nauczycielstwa Polskiego, organizatora strajku.
Bezpieczeństwo w zamian za posłuszeństwo
Edukacja publiczna funkcjonowała więc w zasadzie bezkonfliktowo, jako osobny, oderwany od „prawdziwego” rynku pracy kosmos. Albo – jeśli chcielibyśmy zostać przy rozwiniętej na początku metaforze – osobne podwórko. Panowała milcząca zgoda, że belfer ma nie tyle pracować, czyli wykonywać obowiązki zgodne z warunkami umowy, co pełnić misję. Obowiązki miał nieokreślone, czas pracy przedziwnie mały, a dla ludzi spoza branży wręcz niepojęty. Za to zgadzał się na prowadzenie kółek teatralnych, sprawdzanie klasówek po nocach i spędzanie weekendów na wycieczkach integracyjnych. Bo przecież został powołany do wiernej służby szkole i rządowi.
W nagrodę był w zasadzie nieusuwalny. Chroniły go Karta Nauczyciela oraz autorytet urzędnika państwowego. Kiedy w latach 90. w Polsce szalało bezrobocie, a pracowników wyrzucano na bruk tysiącami, nauczyciele czuli się bezpiecznie. Masowych zwolnień nie było. Nawet jak likwidowano gdzieś szkołę, pedagodzy byli chronieni. Nauczyciele nie doświadczyli tego, co stało się chlebem powszednim wielu grup zawodowych – bezrobocia, niepewności zatrudnienia, roboty na czarno po kilkanaście godzin dziennie, bez prawa do urlopu wypoczynkowego czy zwolnienia lekarskiego.
Nauczyciele nie zostali upodleni przez rynek pracy. Nigdy dotąd nie jechali na tym samym wózku, na którym przejechała się większość Polaków po upadku komuny. Los nauczycieli do tej pory był inny – i to jest być może jeden z powodów, że upodlone w czasach bezrobocia społeczeństwo nie lubi belfrów.
Podłe czasy
Widok bezrobotnego miasta – Łodzi, gdzie mieszkam – był przygnębiający. Poranne tramwaje, dawniej pełne robotników, którzy jeździli do fabryk na pierwszą zmianę, zaczęły kursować prawie puste. Podobny widok późnym wieczorem – pusta komunikacja po drugiej zmianie. W końcu nawet rozebrano tory tu i tam, bo utrzymywanie linii przestało się opłacać.
Drogę do szkoły trzeba było pokonywać przez ohydne i coraz bardziej niebezpieczne miejsca. Zapadało się miasto, potworniało, a w oświacie było niezmiennie. Wokół głucha cisza, a w szkołach ten sam gwar co dawniej. Nauczyciele wprawdzie nie zarabiali kokosów, ale przecież dostali coś, co wtedy było znacznie cenniejsze – bezpieczeństwo zatrudnienia. Nie musieli tułać się z jednej roboty do drugiej. Nie pracowali bez umowy. Nie doświadczali szoku transformacji, w zamian mieli być wierni jak psy.
Bezsilność długodystansowca
Ale wraz z wiernością przyszła bezsilność, powodowana uczuciem przywiązania do jednego miejsca pracy. Ponieważ dyrektorzy też prawie się nie zmieniali i raczej tkwili na swoim stołku aż do emerytury, nauczyciele nawet nie wiedzieli, jak to jest pracować pod kierunkiem innego szefa. Być ocenianym przez różne osoby. Przestawić się na całkiem inne wymagania, doświadczyć odmiennego stylu zarządzania. Po prostu: mieć innego pana.
Warunki pracy w szkole były więc przeciwieństwem tego, co miało miejsce w gospodarce rynkowej. W szkole można być totalnie „do dupy” i całkiem nieźle sobie radzić. W końcu po kilkudziesięciu latach nawet największy osioł wie, jak się ustawić, aby się go nie czepiano. Z drugiej strony, kilkadziesiąt lat w jednym miejscu – to ograbia człowieka z poczucia wartości.
Służba wielu panom
To wszystko wpędzało nauczycieli w kompleksy, że poza szkołą sobie nie poradzą. Nie rozumieli jeszcze, że moc pracownika właśnie bierze się z mobilności zawodowej. Nic nie zastąpi siły, jaką daje doświadczenie wielu miejsc zatrudnienia i „służenie wielu panom”. Jednak nawet gdy ktoś odkrył, że w szkole się stacza i dalej będzie już tylko gorzej, z własnej woli nie odchodził. Nauczyciel zmieniał pracę dopiero wtedy, gdy musiał.
„Najpierw – opowiadała nauczycielka fizyki, dla której zabrakło godzin – wpadłam w depresję, że nie poradzę sobie w nowej pracy. Dopiero po roku dotarło do mnie, że jestem świetna. Dużo lepsza niż tutaj”. Inna nauczycielka, która z podobnych powodów zmieniła pracę, była jeszcze bardziej zaskoczona: „Myślałam, że tu jest raj, że mamy najlepszą młodzież, najbardziej zgrany zespół, a praca tutaj to szczyt moich możliwości. Gdybym nie odeszła, nie uwierzyłabym, że gdzie indziej mogę więcej osiągnąć”. Mimo że tego typu opinie powtarzały się, nikt nie chciał zaryzykować. Więcej skłonności do ryzyka ma wyleniały kot kanapowy niż polski belfer. Dopiero likwidacja gimnazjów, strajk i wszystko to, co zdarzyło się potem, odmieniły nauczycieli.
Koniec świata jednej pracy
Nie wiem, czy psy moich dziadków potrafiły robić to, co ludzie robiliby na ich miejscu, czyli jeść jajka po kryjomu. Nauczyciele, którym za ciasno było w szkole, opanowali tę umiejętność niemal do perfekcji. Wielu dorabiało do chudej pensji, ale mało kto się tym chwalił. Dorabiali także dyrektorzy, a kryli się z tym równie mocno jak nauczyciele. Łódź to jednak małe miasto. Kiedyś o mały włos a zacząłbym pracować w firmie, której księgowość prowadziła szefowa szkoły, gdzie byłem nauczycielem. Na szczęście w porę się zorientowałem. Pomyślałem, że lepiej będzie nie jeść jajek na oczach gospodyni. Niech sama je zjada, a ja poszukam okazji gdzie indziej.
Praca poza szkołą bardzo zmienia. Błyskawicznie „odbelfrza”. Człowiek staje się inny i nie sposób tego ukryć. Pies, który zjadł jajko, mógł sobie robić niewinne miny i udawać, że służy wiernie jak dawniej. Gospodarz już wiedział, że z tym psem będą kłopoty. Nauczycielami, którzy doświadczyli roboty innej niż nauczanie, nie da się dłużej zarządzać w ten sam sposób. To już będą trudni pracownicy, sprawiający kłopoty, krytyczni.
Miejsce spowolnionego rozwoju
Nauczyciele po powrocie z „niepedagogicznej” roboty zaczęli dostrzegać prawdę oczywistą dla wielu rodziców, że szkoła to jest miejsce spowolnionego rozwoju, a nieraz kompletnego zastoju. I że zamiast twórczo pobudzać, nakazuje realizację celów obcych, wręcz antypedagogicznych. Nie stawia na indywidualny rozwój dziecka, nie stawia nawet na realizację idei, które wynikają z ducha danej placówki, z jej tradycji i dotychczasowych sukcesów. Stawia za to na realizację celów, które przychodzą z zewnątrz jako rezultat pewnej wizji politycznej obozu rządzącego. A do realizacji narzuconych treści potrzebne jest rozbite i zdeprecjonowane grono pedagogiczne, które uważa, że potrafi tylko uczyć i nic więcej sobą nie reprezentuje.
Postawa spowalniania indywidualnego rozwoju i narzucanie wszystkim jednego celu – udziału w rywalizacji – budzą jednak opór. Do tej pory opierali się uczniowie, np. poprzez wybryki. Teraz sprawcami ekscesów są coraz częściej nauczyciele. Jednak nie ci uziemieni w danej placówce, lecz nauczyciele tułacze – wędrujący od szkoły do szkoły w poszukiwaniu godzin, ale też wykonujący robotę poza oświatą. Najpierw są to fuchy, czynności na próbę, a potem poważnie traktowane zajęcia, które odciągają od nauczania i „odbelfrzają”. Wracający z tułaczki nauczyciele nie zgadzają się, żeby szkoła była obozem pracy.
Dwie pensje, żeby godnie żyć
Dwie nauczycielskie pensje to jest tyle, ile potrzeba, aby w dużym mieście godnie żyć. Ale jeśli belfer ma tyrać w trzech miejscach łącznie po 12 godzin dziennie za 5–6 tys., to już bardziej opłaca mu się wybrać pracę poza szkołą. I tak właśnie robią nauczyciele, którzy nagle uwierzyli w siebie, przekwalifikowali i zaczęli pukać do firm. Niektórzy asekuracyjnie proszą dyrektorów szkół o urlop bezpłatny, gdyż chcą mieć gdzie wrócić, gdyby im w nowym miejscu nie wyszło.
Rzadko jednak wracają. Bo w szkole przeszkadzają nie tylko niskie zarobki. Niskie płace dałoby się znieść, gdyby nie ta totalna niemożność wpływania na swoje miejsce pracy. Pracujesz pięć lat i okazuje się, że nie masz tam nic do powiedzenia. Pracujesz 10 lat i też kompletnie się nie liczysz. Im dłuższy masz staż, tym większym jesteś zerem. Ale pedagogów to już niewiele obchodzi – wolą dorobić albo szykują się do odejścia z oświaty.
Mądry nauczyciel ma zdarte podeszwy
Reforma edukacji i podwójny rocznik w liceach dały pretekst do rozciągania planu lekcji. Gdy szkoły pracują na dwie zmiany, nauczyciele mogą zatrudnić się w kilku miejscach. Drugą robotę biorą i młodzi, i starzy. Harując, nie mają czasu myśleć ani o sobie, ani o uczniach. Skupiają się tylko na tym, jak omijać przeszkody, aby praca w kilku miejscach była możliwa.
Udaje im się to, ponieważ zasiedziały w placówce dyrektor traktuje tułających się nauczycieli jak szpiegów, którzy mogą wynieść na zewnątrz to, co tutaj zobaczą. Więc im bardziej ich nie ma, tym szef czuje się bezpieczniej. Tułacze starają się szefa nie zawieść. Z nikim w pracy się nie integrują, do żadnej grupy nie przynależą, pojawiają się i znikają. Podeszwy zdzierają w pośpiesznym przemierzaniu drogi z jednej pracy do drugiej. Dają radę, bo zmienili tempo na skuteczniejsze. Drugi strajk nie będzie im potrzebny. Skoro oświaty zmienić się nie dało, zmienili siebie.