Nie mówmy już o posłannictwie artystów. Czasy się zmieniły. Żeby ściągnąć ludzi na koncert, musi on być spektaklem. Dlatego ja zawsze rozmawiałem z publicznością – mówi Robert Szreder, profesor konserwatorium w Maastricht
Robert Szreder, wybitny skrzypek i wychowanek Zenona Brzewskiego, w 1974 r. emigrował do Holandii, gdzie zdobył pozycję solisty występującego na najważniejszych scenach świata. Dziś zdolni, młodzi skrzypkowie z całego świata przyjeżdżają do niego na kursy mistrzowskie. Rozmawiamy po jednym z takich kursów – w słoweńskim Bled.
JAROSŁAW KOCISZEWSKI: Zaproponowałeś, żebyśmy poszli do kawiarni, w której jest cicho. Nie lubisz muzyki?
ROBERT SZREDER: Myślę, że kierowca Formuły 1 po ciężkim wyścigu czy treningach nie marzy o tym, żeby wsiąść do samochodu i sobie pojeździć. Ja też wolę usiąść w spokoju, porozmawiać z przyjacielem i nie słuchać muzyki.
Czy to znaczy, że przyjemność sprawia ci tylko muzyka klasyczna na najwyższym poziomie?
Wręcz przeciwnie! Lubię piosenki. Bardzo lubię opery. Godzinami mogę słuchać Aznavoura, piosenek i pięknych melodii Jacquesa Brela, uwielbiam nieagresywny jazz. Natomiast muzyka klasyczna powoduje, że od razu zaczynam wyławiać, co robi wykonawca, zastanawiać się, czy może gdzieś nie popełnia błędu. To jest pewne upośledzenie.
Myślę, że w każdym zawodzie wyczyn w pewnym sensie upośledza. Córka się ze mnie śmiała, że jak kiedyś byłem z rodziną w Ameryce, to pierwsze pytanie, jakie zadawałem po wstaniu z łóżka, to gdzie dzisiaj gram. A byłem na wakacjach. Kiedyś nie miałem czasu na wakacje i gdy budziłem się w łóżku w hotelu to natychmiast zaczynałem się zastanawiać, gdzie gram, w jakiej sali, jak jestem przygotowany.
A patrząc z perspektywy lat, czy zmieniło się podejście do muzyki i ona sama?
Totalnie. Zacznę od tego, że gdy byłem młody i udało mi się umówić na obiad czy kolację z piękną dziewczyną, w której byłem zakochany, to siadaliśmy przy stoliku, a ja byłem w nią tak wpatrzony, że zapominałem o całym świecie. Z kolei niedawno byłem ze znajomymi na obiedzie. Do restauracji weszła para młodych ludzi. Pewnie mieli trochę ponad 20 lat i widać było, że to zakochana para. Usiedli, zamówili jedzenie i każde patrzyło w swój telefon. Zjedli, zapłacili i wyszli. Do końca patrzyli w telefony.
Tak wyglądają teraz stosunki między ludźmi, a przecież muzyka jest formą kontaktu między ludźmi.
Dam ci jeszcze jeden przykład. Kiedyś, pisząc list, zastanawiałem się, jak zacząć, rozwinąć treść i jak zakończyć. Teraz dostaję SMS: „Hoy. OK. Gr” i sprawa załatwiona. To tak, jakbyś chciał zagrać utwór i uznał, że jeden takt wystarczy.
Kiedyś, jak miał przyjechać Issac Stern czy Artur Rubinstein, czy Charles Aznavour, to ludzie na nich czekali. Oni roztaczali nimb wielkich gwiazd. Teraz przyjeżdża gwiazdor, zagra i wyjeżdża. To jest odczuwalna zmiana w relacjach między ludźmi, którą odczuwa się w kontaktach z publicznością. Nie ma takiego romantycznego wzruszenia. Stajemy się niewolnikami cybernetyki, a bodźce muszą nas atakować.
Oczywiście, że byłem bardzo szczęśliwy i uradowany, jak po karkołomnym pasażu i głośnym zakończeniu zrywały się owacje publiczności. Ale jako artysta byłem o wiele bardziej wzruszony, gdy kończyłem bardzo cichutko… A po ostatniej nucie niemal słuchać było westchnienie publiczności. Wtedy myślałem „O! Jesteśmy jeszcze ludźmi”. Dzisiaj tego nie ma.
Co to znaczy dla przyszłości muzyki klasycznej?
Ja bardzo obawiam się o przyszłość muzyki klasycznej, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, to zmiana kontaktów między ludźmi, o której mówiłem, i tempo życia. Spójrz na młodych ludzi wpatrzonych w ekrany i niecierpliwie przebierających palcami. Muzyka klasyczna wymaga uwagi i zaangażowania słuchacza, a nie wiem, czy w przyszłości ktoś będzie miał ochotę przyjść i oglądać dwóch zestresowanych facetów we frakach grających 10 sonat Beethovena. Czy znajdzie na to czas?
Druga sprawa to kwestia samych muzyków klasycznych, którzy trwają niezłomnie przy prezentowaniu swoich ambicji na estradzie, zapominając, że czasy się zmieniły. Wychodzą na scenę i grają – bardziej lub mniej wspaniale – nie zwracając uwagi na to, że z dzisiejszą publicznością trzeba rozmawiać. Ludzie muszą ciebie kochać. Publiczność nie przyjdzie wysłuchać sonaty Beethovena, bo każdy może mieć w domu nagrania. Dzisiaj występ powinien być spektaklem. Dlatego ja zawsze rozmawiałem z publicznością. Zdarzało mi się opowiadać anegdoty.
Znany amerykański reżyser filmowy podszedł kiedyś do mnie po występie i powiedział, że wreszcie był na spektaklu, a to jest przyszłość muzyki klasycznej. Inaczej zginie. Nie można zakładać, że ludzie przyjdą słuchać artystów, którzy „odprawiają nabożeństwo” na scenie jak na ołtarzu. Dlatego wina leży też po stronie muzyków, bo nie podążamy za rozwojem komunikacji międzyludzkiej.
Ale przecież zawsze była też muzyka masowa. Jaki procent ludzi kiedyś słuchał muzyki Mozarta czy Beethovena?
W Polsce dużo. W dawnych czasach zdarzało mi się grać w fabryce kafli czy w fabryce lakierów samochodowych. Ludzie przychodzili, mieli szacunek i słuchali. Jestem ostatnim, który może chwalić tamten system, ale pamiętajmy, że były uroczystości takie choćby jak Dzień Kobiet. W Sali Kongresowej w Warszawie organizowano wielkie imprezy, które rozpoczynał blok muzyki klasycznej.
Występowałem tam ze wspaniałymi kolegami, od których uczyłem się fachu estradowego. Byli tam Bernard Ładysz, Barbara Hesse-Bukowska czy Wiesław Ochman. Byłem wśród nich najmłodszy. Dopiero po przerwie na scenę wychodziły Irka Jarocka, Zdzisia Sośnicka i inni. Pamiętam, że sala była wypełniona, a ludzie bili brawo. Ci hutnicy, górnicy nie nudzili się. Oni naprawdę nas słuchali i oklaskiwali.
Nie jest chyba tak, że klasyka została już tylko rozrywką snobów czy koneserów. Byłem na świetnym koncercie w Harleem koło Maastricht i sala była wypełniona.
Pamiętaj jednak, że są to ludzie, którzy kupują abonamenty. Wielu z nich przychodzi, bo wypada bywać na koncertach. A wiesz, ile jest rocznie koncertów muzyki klasycznej w Maastricht? Może 12 czy 14. A na koncerty w naszym konserwatorium przychodzi może pięć osób spoza uczelni. Z drugiej strony są kluby pasjonatów, którzy jeżdżą za utalentowanymi artystami, także młodymi.
To działa na tej samej zasadzie, jak grupy ludzi jeżdżących na festiwale starych filmów. Do tego bilety są bardzo drogie. Na przykład wejście do opery w Amsterdamie kosztuje 150 euro. Jeżeli mówimy o dwóch osobach i kawie, to wyjście robi się drogie. To jest coraz bardziej ekskluzywne. To też tłumaczy, dlaczego są to małe grupy, w których króluje siwizna.
Jak w takim razie uczyć młodych ludzi, żeby chcieli grać tę muzykę i umieli zainteresować swoich rówieśników?
Myślę, że trzeba przestawić cały system. W Maastricht próbowaliśmy to robić. Chodziło o to, żeby przestać patrzeć na muzyków jako na utalentowanych wybrańców i przestać mówić o posłannictwie czy mesjanizmie artystów. Nie. W dzisiejszych czasach trzeba po prostu mówić o sposobach sprzedania ich produktu. To nie jest myśl mile widziana, bo w pewnym sensie naruszam świętości. Ja jednak mówię studentom, że nie ma różnicy między ich produktem a sprzedażą pralek czy lodówek.
Wielu artystów odbiera to jako coś strasznego, ale prawda jest brutalna. Trzeba wychodzić z tym do ludzi i część czasu przeznaczyć na marketing zamiast na ćwiczenie. Artyści nadal tego nie rozumieją, bo są wychowywani przez pedagogów wierzących w mesjanizm artystyczny.
To już minęło. W dzisiejszych czasach gwiazdy nie są wielkimi indywidualnościami. Są na dotknięcie ręki, a to, co robią, w pewnym sensie jest sztampowe. Nawet jeżeli to jest produkt najwyższej jakości, to nadal jest to sztampa najwyższej jakości. Spójrz na gwiazdy, które wypełniają stadiony. Tam zawsze jest to samo. Głośno, dym, światła, machanie świecącymi telefonami w rękach. Sztampa. Fantastyczna sztampa. Ale jak ma się z tym zmierzyć taki skrzypek, który chce grać muzykę intymną?
Obserwuję zmiany zachodzące od czasów, gdy ja koncertowałem, a później zaczynałem uczyć i wprowadzać na estradę moich studentów. Z czasem robiło się coraz trudniej otworzyć im drogę do kariery, a dzisiaj jest to niemal niemożliwe. Jest coraz mniej miejsca. Czasem z przerażeniem patrzę, jak ludzie dalej ćwiczą i grają z nadzieją na przyszłość. Tymczasem otrzymanie zaproszenia na przesłuchanie do orkiestry, w której zwolniło się miejsce, już jest wielkim sukcesem, a przecież taki zaproszony jest raptem jednym ze stu kandydatów. Do tego orkiestr jest coraz mniej i miejsc jest coraz mniej.
Ja oczywiście patrzę z perspektywy Holandii. W moim mieście, stolicy prowincji, nie ma już ani jednej podstawowej szkoły muzycznej. Filharmonicy muszą sami zrzucać się na remont sali. To nie jest wesoła sytuacja. Mam wrażenie, że w Polsce nie jest jeszcze tak źle jak na Zachodzie.
Czy to znaczy, że Mozart przestał przemawiać do współczesnych ludzi, nie jest już uniwersalny?
Mozart w dzisiejszych czasach to tylko Amadeus z filmu Miloša Formana. Co teraz oznacza słowo „Mozart”? Pralinki Mozart Kugeln, i to w Salzburgu, w którym wcale nie było mu lekko? Na całym świecie z tego profitują. Pewnie nawet w Kongu znajdziesz Mozart Kugeln. Dzisiaj Mozart jest produktem, inaczej niż za naszych czasów, gdy podchodziliśmy do niego z uwielbieniem. Powiedzenie, że był świętością, to zbyt wiele, ale jego muzyka była częścią naszego serca, częścią nas. Granie Mozarta było czymś wielkim. To było święto, ale i strach. Dzisiaj to jest produkt Amadeus. Spytaj młodych ludzi, kim był albo z czym im się kojarzy Mozart.
Co w takim razie pozostaje z wielkiej muzyki klasycznej?
W przyszłości zostanie muzeum. Ja myślę, że pozostanie też muzyka symfoniczna. Najlepiej ta najbardziej hałaśliwa. Ludzie płacą za dwie rzeczy: hałas i możliwość „bywania”. Spróbuj dostać bilety na koncert noworoczny w Wiedniu. Ambasady wykupują, bo wypada tam być. Dlatego takie gale pozostaną, natomiast obawiam się, że kameralna, intymna muzyka po prostu zaginie.
Ja to widzę w naprawdę czarnych barwach. Relacje między ludźmi tak się zmieniły, że młodzi nie czują już takiej potrzeby, żeby spędzać czas razem. Kiedyś ludzie jeździli po całej Europie, żeby się spotkać, porozmawiać. Dzisiaj wystarczą media społecznościowe, SMS od czasu do czasu. Skoro więc nie spotykają się, to też nie potrzebują wspólnych wzruszeń i doświadczeń. Co w dzisiejszych czasach zbiorowo mocno przeżywamy? Olimpiadę, przy całym szacunku dla sportowców?
Czego w takim razie szukają studenci, który przyjeżdżają uczyć się w konserwatorium?
Po pierwsze są inni niż w przeszłości. Podchodzą do nauki bardziej biznesowo. Inwestują w siebie. Na przykład miałem studentkę z Brazylii, była koncertmistrzynią w operze kameralnej w São Paulo. Przesympatyczna. Wspaniały człowiek. Doskonale skończyła studia i po trzech czy czterech latach napisała, że chciała jeszcze raz podziękować za wspólny czas, bo lecąc na studia do Maastricht, liczyła, że po powrocie dostanie jeszcze lepszą pracę i udało jej się ten cel zrealizować. Została koncertmistrzynią wielkiej orkiestry w Rio de Janeiro. Dziękowała przy tym nie tylko za grę, czyli podniesienie kwalifikacji zawodowych, ale także za nasze długie rozmowy o życiu, o prezentowaniu siebie. Studenci tak teraz podchodzą do nauki w konserwatorium.
Dlatego cieszę się, że nie muszę już uczyć studentów. Uczę na kursach mistrzowskich, ale to co innego. Natomiast pracując na co dzień ze studentami, czułbym, że trochę ich oszukuję. Kiedyś miałbym wpływ na to, czy znajdą pracę i jak potoczy się ich kariera, a dzisiaj nie miałbym na to najmniejszego wpływu. Z każdym rokiem ich szanse na znalezienie pracy w zawodzie stają się coraz bardziej znikome, a praca jest też coraz gorzej płatna. Solistów też jest coraz mniej, bo liczba koncertów maleje. Orkiestr jest coraz mniej.
Ale ze swoją wrażliwością pewnie znajdują inne zajęcia…
Kierowcy? Sprzedawcy? Niektórzy przeżywają wielkie tragedie z tego powodu. To jest bardzo poważny problem. Ja to widzę bardzo pesymistycznie. Po prostu świat się zmienia i kontakty międzyludzkie się zmieniają. Ludzie mniej potrzebują siebie. Uważam, że tracimy w tym część naszego człowieczeństwa.
A czy nowa, pisana teraz muzyka nie wpisuje się lepiej w tę rzeczywistość?
Muzyka jest misterium dźwięku. Z czasem pojawiły nowe dźwięki z kosmosu, odgłosy komputerów i inne. Kompozytorzy również je wprowadzają do swoich dzieł. Muzyka staje się coraz bardziej impulsywna, ostrzejsza, przejmująca, bo zmieniła się też wrażliwość na dźwięk. Za czasów Mozarta ludzie byli oburzeni, gdy w nocy ulicą przejechał wóz konny i ich obudził. Hałas ich denerwował i wylewali na woźnicę pomyje. Teraz w nocy nad głową przelatują odrzutowce i wszyscy śpią. Z tego powodu kompozytor musi coraz bardziej atakować, ale ten atak jest też mniej przyswajalny. Penderecki zawsze będzie trudniej przyswajalny niż Mozart czy Beethoven.
Wchodzi coraz więcej elektroniki. Zespół Queen koncertuje z hologramem nieżyjącego Freddiego Mercury’ego. Nieżyjący artyści będą mieli teraz światowe tournée? Wchodzimy w zupełnie inny obszar funkcjonowania. Czy następnym krokiem będzie koncert hologramu Rubinsteina?
Kiedyś technika była na usługach muzyki, a teraz to technika przeważa i powoli zagłusza uczucia, pewną delikatność. Dzisiaj wszystko można zrobić technicznie. Nawet w sklepie komputer cię przywita i serdeczniej obsłuży niż prawdziwy kasjer.
Nie chcę brzmieć jak pesymistyczny stary człowiek. Po prostu świat się zmienia i musimy to zaakceptować. Stąd nie chcę denerwować moich dzieci i uczniów, mówiąc, że kiedyś było lepiej. Wolę mówić, że dzisiaj jest inaczej.