Archipelagi wysp Spratly i Wysp Paracelskich to ponad 200 atoli, raf koralowych i ławic. Położone na Morzu Południowochińskim, z pozoru mało znaczące kawałki lądu rozsiane na obszarze kilkuset kilometrów kwadratowych, są prawdziwą zadrą w stosunkach państw regionu.
Nawet najmniejsza wystająca z wody skała może stać się przedmiotem sporu i kryzysu między kilkoma państwami. A to dlatego, że za każdą skałą kryją się potencjalne korzyści w postaci stref połowowych, praw do poszukiwań i wydobycia surowców naturalnych, i – co niemniej ważne – poczucia dumy narodowej.
Morski tort do pokrojenia
Morze Południowochińskie jest obecnie jednym z najważniejszych akwenów na świecie. Splatają się tu szlaki transportowe łączące Europę, Afrykę, Bliski Wschód i Azję Wschodnią, którymi przewożone są towary o łącznej wartości ponad 3 bln dolarów. To około 15 proc. światowego handlu i gros wymiany handlowej Chin i państw ASEAN (Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej).
Jednocześnie Morze Południowochińskie to prawdziwe zagłębie surowców naturalnych. Według chińskich szacunków pod dnem przy spornych archipelagach znajduje 17,7 mld ton ropy. Dla porównania – zasoby Kuwejtu, jednego z największych eksporterów ropy na świecie, szacuje się na 13 mld ton. Z kolei dane amerykańskiej agencji EIA mówią o złożach zawierających 11 mld baryłek ropy i 190 bln m sześc. gazu ziemnego.
Akwen obfituje też w bogate łowiska. „Ten ostatni aspekt jest niezwykle istotny, chociaż często pomijany. Ryby i owoce morza stanowią ważną pozycję w lokalnych kuchniach, a rybołówstwo to istotna gałąź przemysłu w każdym z państw regionu” – mówi Paweł Behrendt, ekspert od spraw Azji.
Wspomniane dwa archipelagi są kluczem dla zdobycia dostępu do ogromnych bogactw naturalnych i do kontroli nad szlakami żeglugowymi Morza Południowochińskiego, a tym samym strategicznej dominacji w całym regionie. Albowiem na mocy Konwencji Narodów Zjednoczonych o prawie morza (UNCLOS) z 1982 r. państwa mają prawo do wytyczenia swojej Wyłącznej Strefy Ekonomicznej (EEZ). Oznacza to, że na obszarze 370 km od swoich granic lądowych mogą swobodnie gospodarować zasobami morskimi (strefa ta ulega zmniejszeniu, jeśli pokrywa się z wodami innego państwa).
O ile w stosunku do wysuniętych bardziej na północ Wysp Paracelskich roszczenia wysuwają jedynie Chiny i Wietnam, o tyle w spór wokół archipelagu Spratly wplątane jest aż sześć państw. Trzy z nich – Chiny, Tajwan i Wietnam – roszczą sobie prawo do władania ich całością. Trzy pozostałe – Filipiny, Malezja i Brunei – do administrowania tylko niektórymi wyspami.
Choć wszystkie państwa uczestniczące w sporze podpisały UNCLOS, to największe z nich de facto jej nie respektuje. Chiny, których EEZ spornych wysp nie sięga, opierają swoje roszczenia na trudnych do zweryfikowania argumentach historycznych. Pekin powołuje się na dowody materialne pochodzące z czasów dynastii Tang (VII–X w.). Świadczą one o tym, że już wtedy wyspy Spratly zostały odkryte przez chińskich żeglarzy, co zdaniem Pekinu jest równoznaczne z faktem, że jest to terytorium chińskie.
Tym samym tropem podąża Tajwan. Tajpej, zazwyczaj alergicznie reagujący na sztandarowe hasło Komunistycznej Partii Chin o jednym państwie chińskim, w tym wypadku uznaje to za przesłankę potwierdzającą prawa Tajwanu do kontroli nad archipelagiem.
Spirala regionalnych napięć
Co ciekawe, to właśnie Tajwan jako pierwszy ustanowił trwałą fizyczną obecność na wyspach Spratly, w 1956 r. zajmując Itu Abę – największą wyspę archipelagu. W kolejnych latach wszystkie zainteresowane państwa podjęły działania mające na celu zabezpieczenie swoich interesów. W rezultacie dziś każdy większy atol znajduje się pod czyjąś kuratelą.
Zaczęto też wysnuwać wzajemne roszczenia, zwłaszcza w stosunku do obszarów dobrze rokujących pod kątem eksploatacji zasobów naturalnych. Niekoniecznie z poszanowaniem, a raczej ze swobodną interpretacją obowiązującego prawa międzynarodowego. Ułatwiały to powstające szybko w regionie instalacje wojskowe i powszechnie stosowana metoda faktów dokonanych.
Spór wokół archipelagów, zwłaszcza pomiędzy Chinami a Filipinami i Wietnamem, zaostrzył się w drugiej dekadzie XXI w. W efekcie dziś, jak tłumaczy Maksym Gdański z Instytutu Boyma, „każde działanie prowadzone na obszarze pokrywających się roszczeń wyłącznych stref ekonomicznych jest punktem zapalnym ”. „Budowa sztucznych wysp, wydobycie ropy, łowienie ryb, przepływ okrętów. Wszystko jest w stanie doprowadzić do reakcji dyplomatycznej – w najlepszym wypadku” – podkreśla.
Wąskie gardło Chin
W metodzie faktów dokonanych królują dominujące w regionie Chiny. Ich asertywność w regionie rosła proporcjonalnie do wzrostu znaczenia międzynarodowego, siły gospodarczej i procesu otwierania się na świat. Państwo Środka traktuje Morze Południowochińskie jako swoją własność. Na drukowanych przez Pekin mapach jest ono przedstawiane jako obszar należący do Chin. Zasięg roszczeń wyznacza tzw. linia dziewięciu kresek. Ustanowiona jeszcze przed dojściem komunistów do władzy obejmuje około 80 proc. akwenu.
Dla chińskich władz kontrola nad tym regionem to nie tylko sprawa honoru i narodowej dumy, ale też absolutna konieczność. Cieśnina Malakka, przez którą przepływa 80 proc. chińskich dostaw surowców energetycznych, ma 800 km długości, a w najwęższym punkcie jej szerokość wynosi zaledwie 3 km.
W razie konfliktu to wąskie gardło Chin można bez trudu zablokować, jednocześnie odcinając Państwo Środka od reszty świata. Bowiem, aby utrzymać wzrost gospodarczy, a co za tym idzie także jedność i stabilność państwa, Chiny muszą zaspokoić swój niepohamowany apetyt na surowce naturalne i rynki zbytu. Gwarancją utrzymania tego łańcucha jest swoboda żeglugi. Dlatego też Pekin wszelkimi sposobami prze do rozszerzenia swoich wpływów w regionie i zabezpieczenia się przed takim czarnym scenariuszem.
Chiny poprzez prace pogłębiarskie i rekultywację ziemi powiększają sporne atole i budują sztuczne wyspy. Zdjęcia satelitarne nie pozostawiają wątpliwości. Budowana jest tam infrastruktura wojskowa, nabrzeża dla statków i instalacje radarowe. Na jednej z nich, o nazwie Fiery Cross Reef w rejonie wysp Spratly, powstał port i pas startowy przyjmujący myśliwce patrolujące przestrzeń powietrzną. Na innej wybudowano stanowisko artylerii i rakiet przeciwlotniczych. Po okolicznych wodach pływają okręty straży przybrzeżnej.
W 2014 r. Chiny w rejonie EEZ Wietnamu uruchomiły wartą ponad miliard dolarów pływającą platformę wiertniczą. Doprowadziło to do incydentów i kryzysu w relacjach obu krajów. W Wietnamie wybuchły antychińskie zamieszki, aż w końcu Chiny pod presją społeczności międzynarodowej wycofały platformę, choć nie wycofały się z planów konstrukcji kolejnych. Co więcej, na początku 2016 r. rozpoczęła się budowa instalacji wojskowych na części Wysp Paracelskich.
Jednocześnie pełną parą działa chińska dyplomacja, która w tym przypadku opiera się na trzech filarach – niedopuszczenie do umiędzynarodowienia sporu, osłabienie jedności państw ASEAN i podgrzewanie nierozwiązanych sporów regionalnych. Wreszcie duże znaczenie ma też siła gospodarcza Chin, które potencjalnymi i doraźnymi korzyściami nakłaniają państwa regionu do ustępstw bądź używają ich jako zachętę do współpracy.
Taką propozycję usłyszał ostatnio z ust Xi Jinpinga prezydent Filipin Rodrigo Duterte. W zamian za zapomnienie o orzeczeniu Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze z 2016 r. Manila mogłaby uzyskać większościowy (60 do 40 proc.) udział w zyskach z eksploatacji złóż leżących na jej wodach terytorialnych. Cała sprawa ma początek w 2013 r., kiedy to Benigno Aquino III, poprzedni prezydent Filipin, wystąpił do Hagi z prośbą o rozstrzygnięcie sporu. Trzy lata później wydano wyrok, w którym trybunał przychylił się do argumentacji Filipin, powołujących się na konwencję UNCLOS. Jednocześnie odrzucił roszczenia Chin w stosunku do wysp na Morzu Południowochińskim.
Na realną sytuację w regionie wyrok nie miał jednak żadnego wpływu, gdyż Chiny po prostu uznały go za niewiążący. Dlatego teraz Duterte, na co dzień dumny nacjonalista, jeszcze niedawno grożący militarnymi konsekwencjami, nie ustosunkował się do tej pory jednoznacznie do chińskiej oferty. Czy oznacza to, że ustąpi i zdecyduje się na dwustronny układ z Chinami?
„Żadnego dealu nie ma. Powiem więcej. Nie widzę, żeby w przewidywalnej przyszłości taki deal miał szansę zaistnieć. Dla Chin cel ostateczny jest jasny – cały obszar »linii dziewięciu kresek« jest ich, więc dążą do niego metodą plastrów salami” – twierdzi Maksym Gdański.
Negocjacjom tym z niepokojem przyglądają się Wietnam i Malezja, które także powołują się na wyrok trybunału w Hadze. Skoro jednak nie jest możliwe jego wyegzekwowanie, to gdzie szukać pomocy?
Tykająca geopolityczna bomba
Naturalnym sojusznikiem w walce z Chinami wydają się Stany Zjednoczone, które są uważane za głównego gwaranta stabilności w Azji. Mimo że obecnie sterowane przez nieobliczalnego Donalda Trumpa, to akurat w kwestii parcia do konfrontacji z Chinami pozostaje on zaskakująco konsekwentny. Jednak o ile z perspektywy Waszyngtonu kontrola Chin nad Morzem Południowochińskim oznaczałaby nadmierny wzrost ich pozycji w regionie, to w swojej polityce Biały Dom optuje za utrzymaniem status quo, ograniczając się do oskarżania Chin o ograniczenie swobody żeglugi, co jest podstawową zasadą polityki USA w tym regionie.
Czy istnieje zatem jakakolwiek szansa na rozwiązanie ciągnących się od dziesięcioleci sporów? Wydaje się, że na razie nie można na to liczyć. Wobec bezradności społeczności międzynarodowej Chiny dalej będą zwiększać swoje wpływy na Morzu Południowochińskim, jednocześnie rozbijając jedność krajów ASEAN i kusząc je wizją potencjalnych zysków. Na tych, którzy nie ulegną urokowi przysłowiowej marchewki, czeka kij w postaci wyrastających w regionie instalacji wojskowych.
Jednak jeśli Pekin przesadzi, państwa regionu mogą trafić w objęcia Waszyngtonu. Sekretarz stanu Mike Pompeo oświadczył już, że kontrolowane przez Filipiny sporne wyspy są objęte amerykańsko-filipińskim układem obronnym i w przypadku agresji ze strony Chin, Stany Zjednoczone nie pozostaną bierne. W sytuacji gdy emocje buzują, a interesy się krzyżują, przy jednoczesnym braku mechanizmów współpracy czy mediacji, region staje się tykającą bombą.
„Dużo zależy od rozwoju sytuacji w wojnie handlowej. Jeżeli pesymistyczne scenariusze odnośnie chińskiej gospodarki się sprawdzą, istnieje ryzyko, że Pekin zdecyduje się na ucieczkę do przodu w postaci wojny np. z Wietnamem. Nie wiadomo, czy ktoś będzie chciał umierać za Hanoi, jednak taka eskalacja może uruchomić spiralę prowadzącą do konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi i ich sojusznikami. Na razie jednak taki scenariusz uznawany jest za mało realistyczny” – ocenia Paweł Behrendt.