Hindusi z himalajskiej Dharamsali podstawy hebrajskiego mają w jednym palcu. Słowa, takie jak shalom czy sznycel, rozumieją równie dobrze jak rodzime hindi. Każdego roku Indie odwiedzają tysiące gości z Izraela. Większość z nich, w cieniu himalajskich gór lub na piaszczystych plażach Goa, odreagowuje trudy wojskowej służby
Dharamkot to wioska w pobliżu Dharamsali, kilka kilometrów od siedziby Dalajlamy XIV, duchowego przywódcy Tybetańczyków. Miejscowość wciśnięta jest między himalajskie grzbiety, które dostojnie górują na doliną. Szerokie drogi powoli zmieniają się w labirynt kamienistych ścieżek, wokół których rozrzucone są hotele, pensjonaty i restauracje. Jest ładnie, zielono i nie tak upalnie, jak w pozostałych częściach subkontynentu. „W zeszłym roku liczba turystów z Izraela wzrosła do 3 tys.” – twierdzi miejscowy policjant. A to tylko ostrożne szacunki.
Hinduski raj dla Żydów
To miejsce od lat upatrzyli sobie wędrowcy z Izraela. Przyciąga ich majestatyczna przyroda, spokój i brak wrogości. Izraelczyków jest tam tak wielu, że tworzą własne enklawy z knajpami, hostelami i instytucjami. To „turystyczny kibuc”, gdzie zamiast ciężkiej pracy jest błogi relaks i oddawanie się małym przyjemnościom.
Znaczna część lokalnych ogłoszeń jest wyłącznie po hebrajsku. Pod wpływem turystów z Izraela zmieniła się też lokalna kuchnia. Równie często jak dal (gulasz z soczewicy), można tu zjeść falafela. W okolicy trudno znaleźć restaurację, która nie serwowałaby izraelskich śniadań z nieśmiertelną szakszuką i hummusem na czele.
Gości z Izraela jest tak dużo, że Dharamkot został ochrzczony „Tel Awiwem na wzgórzach”. Nie ma w tym wiele przesady. Żydzi zaczynają przyjeżdżać tu w marcu, gdy stopnieją już śniegi, a temperatury pozwalają na w miarę normalne funkcjonowanie. Do października Dharamkot przypomina kibuc. Turystów z Izraela przeganiają stąd dopiero jesiennie wiatry. Ci, którzy mają czas i pieniądze jadą na słoneczne Goa.
„Dekompresja” po armii
Izrael to jeden z najbardziej zmilitaryzowanych krajów świata. Otoczony wrogimi państwami arabskimi, z którymi kilkakrotnie prowadził wojny. Powszechna służba wojskowa, z małymi wyjątkami, jest obowiązkiem wszystkich dorosłych – i to zarówno mężczyzn, którzy do armii są wcielani na trzy lata, jak i kobiet, które muszą odsłużyć rok mniej.
Dopiero po tym czasie można zacząć normalne życie i starać się o studia czy pracę. Dla wielu młodych Izraelczyków podróż do Indii to więcej niż odreagowanie. To „rytuał przejścia” i skok w dorosłość. Orient pozwala im w łagodny sposób zamienić wojskowy mundur na cywilny garnitur.
Według ostrożnych szacunków aż 30 tys. Izraelczyków rocznie odwiedza Azję
i Amerykę Południową. Są to głównie młodzi ludzie do 24. roku życia, którzy ukończyli służbę wojskową. Trzy lata na linii frontu to wielkie obciążenie dla psychiki. Między służbą w armii a dorosłym życiem jest okres przejściowy – tzw. dekompresja. „Byłem na patrolu, podczas którego zatrzymałem Palestyńczyka podejrzanego o złamanie prawa. Tłum w okolicznych budynkach zaczął rzucać w nas kamieniami. Sytuacja była niebezpieczna i nerwowa. Musiałem wybierać między negocjacjami a walką” – opowiada jeden z Izraelczyków.
„Padły strzały, które raniły wielu Palestyńczyków. Mimo że od wydarzenia minęły miesiące, decyzja i jej skutki ciągle śnią mu się po nocach. Tak samo jak nurek potrzebuje dekompresji, by wyjść na powierzchnię, tak samo i my musimy odpocząć” – dodaje.
„Sanatorium dla duszy”
Dla wielu żołnierzy Indie to „sanatorium dla duszy” – miejsce, które łagodzi stres bojowy i pozwala na dobre pożegnać się mundurem. „Trzy lata pobudek o świcie i alarmów trzymających cię w ciągłej niepewności, czy wrócisz kiedykolwiek do domu” – mówi Eitan, który brał udział w wojnie w Gazie w 2014 r. „Tu powoli odzyskuję kontrolę nad swoim życiem” – dodaje, zaciągając się jointem.
W Indiach trochę się już zasiedział, ale do ojczyny na razie nie zamierza wracać. Przynajmniej dopóki są pieniądze. Z tym u Izraelczyków nie ma z reguły większego problemu. Indie, mimo że z roku na rok stają się coraz droższe, nadal są wyjątkowo przyjazne dla kieszeni. Dzienny koszt życia to ok. 25 dolarów, za które można dobrze zjeść i przyzwoicie się wyspać. Dlatego Izraelczycy mogą bez nadwyrężania budżetu spędzić w Indiach kilka miesięcy życia.
Nama przyleciała do Delhi wkrótce po opuszczeniu koszar. Jej zdaniem Żydzi postrzegają Indie jako drugi dom. „Kocham Indie. Jestem zafascynowana tym krajem, jego kulturą, historią i ludźmi” – powiedziała.
„Izrael to tylko miasta i pustynie. Tu jest inaczej. Kochamy te wzgórza, inspirują nas one do duchowości” – dodał Joel, który przyjechał do Dharamkot prosto z Jerozolimy. Nama, podobnie jak Joel, chodzi do jednej z licznych szkół jogi. Interesuje się też wschodnią duchowością. Izraelczyków, którzy przyjechali tutaj z takim właśnie zamiarem, nie ma akurat zbyt wielu.
Podróż do Indii stała się zwyczajem
„Wszyscy jadą w »wielką podróż« po zakończeniu służby wojskowej. Czy im się to podoba, czy nie. To taki zwyczaj” – mówi z lekką ironią Daniel, który do Indii przyleciał z Hajfy. Nie interesuje ich Tadź Mahal, Czerwony Fort czy postkolonialne skarby Mumbaju. Wybierają raczej himalajskie ostępy, nadmorskie wioski na Goa czy Kerali. Chcą spokoju i relaksu.
„Wielu z nas śpi spokojnie, budzi się po południu, przegląda sieć i do tego czasu mija już połowa dnia” – mówi Ariel. Możesz robić wszystko lub nic. Masz pełną swobodę. W błogim lenistwie pomagają łatwo dostępne narkotyki. Mimo że ceny idą w górę, gram dobrej jakości haszyszu kosztuje równowartość 10-15 zł. Dla wielu turystów, nie tylko z Izraela, jest to również ważny argument przemawiający za podróżą do Indii.