Narzędzi politologii czy filozofii politycznej używamy dziś równie często, co nieumiejętnie. Jak każde narzędzia, mogą one być przydatne, ale i niebezpieczne. Wiele rozmów rozbija się już na poziomie pojęć. W rezultacie zadaniem nie może być na razie dialog między stronami konfliktu, lecz przygotowanie gruntu pod rozmowę, ustalenie znaczeń podstawowych pojęć
Określenia w rodzaju „socjalista”, „liberał”, „konserwatysta” itp. są dziś używane nader nieostrożnie. Decydujące dla uznania polityka, sąsiada czy kolegi z pracy za przedstawiciela danego prądu bywają względy zupełnie przypadkowe – oglądana telewizja, czytane gazety, nieraz dość mętne skojarzenia natury estetycznej.
Liberałami na polskim podwórku nazywani są więc zwolennicy kar za posiadanie narkotyków, opowiadający się za wysokimi świadczeniami socjalnymi. Socjalistą może być mianowany w zasadzie każdy, kto nie jest skrajnym liberałem, a jako konserwatywnych określa się ludzi, którzy chodzą do kościoła i nie potrafią korzystać ze smartfonów.
Słowa, które nic nie znaczą
Pojęciowy zamęt nie służy – i tak już utrudnionemu w spolaryzowanym dyskursie politycznym – porozumieniu. Nawet przy sporej dozie dobrej woli przedstawiciele dwóch przeciwstawnych obozów nie są w stanie dogadać się na najbardziej podstawowym poziomie. Poszczególne bańki światopoglądowe (neoliberalna, wolnościowa, nacjonalistyczna etc.) wytworzyły niemal całkowicie autonomiczne systemy pojęć, w obrębie których poszczególne słowa znaczą zupełnie co innego niż w analogicznych, wrogich systemach.
Dla jednego „lewactwo” to największa obraza, dla drugiego zamierzchłe, stalinowskie pojęcie, którego nie godzi się używać z racji genezy, a dla innych to część tożsamości, z której należy być dumnym. Nie chodzi oczywiście o to, że dwie lub więcej opcji politycznych inaczej wartościują to samo zjawisko – to jeszcze najzwyczajniejszy element demokratycznej dyskusji.
Rzecz raczej w tym, że tym samym mianem określa się zjawiska tak różne, jak tylko się da. W rezultacie zadaniem nie może być na razie dialog – ten jest niemożliwy na tak przygotowanym gruncie. Wyzwaniem powinno być spulchnienie owego gruntu poprzez „przekopanie” kawałka tradycji – tylko sięgając do korzeni, można przywrócić słowom dawno rozmyty sens.
Liberałowie Dostojewskiego
Liberałowie szczególnie lekko, jeśli chodzi o szafowanie tym określeniem, nie mieli nigdy. U Dostojewskiego np. słowo to pojawia się co rusz, przy czym najczęściej jako mniejsza lub większa obelga. Mianem liberałów autor Zbrodni i kary określał wywrotowców bez większej idei, jak Stiepan Trochimowicz z Biesów, czy ateistów w rodzaju Liputina. Iwan Karamazow twierdził z kolei, że „liberalizm europejski w ogóle, i nawet nasz rosyjski liberalny dyletantyzm często i od dawna już miesza ostateczne rezultaty socjalizmu z chrześcijaństwem”.
Pojęcia mieszają się zresztą w całej twórczości Dostojewskiego, który co jakiś czas utożsamia liberalizm z socjalizmem, by znów go odróżniać. Być może zresztą było to zamierzeniem pisarza, które miało pokazywać rzeczywisty bałagan pojęciowy wśród „wywrotowców”. Co ciekawe, tendencja do łączenia liberalizmu z ruchami lewicowymi – szczególnie ze złowrogim marksizmem ma się coraz lepiej i dziś. Kilka lat temu na łamach portalu Salon24 ukazał się artykuł „Marksizm = Libertarianizm (Liberalizm) dwie strony tego samego medalu”, którego tytuł może jednak mylić – autor nijak nie potrafi wskazać zapowiadanego w tytule ogniwa łączącego z pozoru – i jak się okazuje nie tylko – dość odległe od siebie nurty.
Próby jednak są i nie należą do rzadkości – liberalizm określany bywa przykrywką dla neomarksizmu i jednym tchem wymienianych obok prądów, które – jak pisze fizyk Andrzej Czachor dla Jow.pl – „stanowią propozycję samobójstwa cywilizacji”.
Klasyczny liberalizm
Wbrew temu, na co wskazywałby opisany wyżej chaos, korzenie i główne założenia liberalizmu – przynajmniej w jego klasycznej wersji – da się wskazać bez większych problemów. Za protoplastów ruchu uznaje się czasem Machiavellego, Grocjusza, Thomasa Hobbesa czy nawet Marka Aureliusza. Nie ma jednak powodów, by – mimo pewnych podobieństw – zaliczać wymienionych do grona liberałów w sensie ścisłym.
Klasyczny liberalizm zaznaczył silnie swą obecność dopiero w XVII w. Głównymi przeciwnikami ruchu były wtedy monarchia absolutna oraz wpływy Kościoła, a jednym z najważniejszych przedstawicieli – John Locke, którego myśl wpłynęła na poglądy Adama Smitha czy Johna Stuarta Milla.
Od Locke’a do… Korwina?
Żyjący na przełomie XVII i XVIII w. Locke w swoim umyśle łączył wszystko, co w historii filozofii najbardziej brytyjskie – empiryzm, czyli przekonanie, że wszelka wiedza pochodzi z doświadczenia; utylitaryzm, zgodnie z którym podstawową „jednostką miary” w etyce jest użyteczność/pożyteczność, i wreszcie liberalizm w obszarze filozofii politycznej. Do tej ostatniej wniósł autor Dwóch rozpraw o rządzie przede wszystkim rozważania o własności i wolności jednostki, które kontynuowane były – w różnych kierunkach i na różnych poziomach przez późniejszych liberałów – od Helvetiusa po… Janusza Korwina-Mikke.
Co do własności Locke wymieniał trzy zasadnicze źródła – „pracę, dziedziczenie oraz dobroczynność”. Pierwsza była oczywiście praca. „Według Locke’a człowiek, dokonując nakładem swojej pracy, staranności, określonych pozytywnych zmian na fragmencie ziemi, nie będącej niczyją własnością, wyłączał ten fragment ziemi ze wspólnego posiadania całego rodzaju ludzkiego i tym samym nabywał do niego wyłączne prawo własności” –pisze Sebastian Ziembicki w artykule „Ze studiów nad myślą polityczną Johna Locke’a”.
Kwestię wolności rozpatrywał Locke w ostrej opozycji do ówczesnych zwolenników monarchii w rodzaju Roberta Filmera. „Człowiek posiada niemożliwą do kontrolowania wolność dysponowania swą osobą i majątkiem” – podkreślał brytyjski filozof. Z urodzenia nie jesteśmy więc ani poddanymi monarchy, ani obywatelami danego kraju. Od urodzenia obowiązują nas tylko prawa natury wynikające z nakazów rozumu – zgodnie z nimi należy uznawać równość innych rozumnych istot oraz szanować ich prawa do istnienia i posiadania. Każdy ma obowiązek dążyć do zachowania życia swojego i innych – aż do momentu, w którym zasada ta zniesiona zostaje przez wyższą konieczność w rodzaju wymierzenia sprawiedliwości złoczyńcy; to oczywiście zalążek zasady „moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się twoja”.
Stan natury przekształcił się stopniowo w zorganizowane społeczeństwo. Powodem nie była jednak – jak chciał Hobbes – obawa przed ciągłą wojną wszystkich ze wszystkimi, lecz raczej wynikająca z racjonalnych przesłanek chęć sprawniejszego zorganizowania życia. W akcie założycielskim (umowie społecznej) ludzie zrzekają się części naturalnych praw, lecz nie jest to całkowite oddanie się pod władzę suwerena – jak w wersji Hobbesowskiej. Mowa raczej o scedowaniu na sądy prawa do wymierzania sprawiedliwości mordercom czy rozstrzygania sporów dotyczących własności.
Niewidzialna ręka rynku
Kolejnym z ojców klasycznego liberalizmu jest Adam Smith. Spore kontrowersje budzi powszechne przekonanie, że myśl Smitha może być intelektualnym zapleczem dla współczesnego kapitalizmu. Noam Chomsky pisał niegdyś, że brytyjski ekonomista „jest prekapitalistą postacią oświeceniową. Gardził tym, co nazwalibyśmy kapitalizmem. (…) Poddał miażdżącej krytyce to, co nazwalibyśmy polityką Północ-Południe. (…) Jego wizerunek, który spotykamy dzisiaj, jest po prostu absurdalny” – podkreślał.
Odmiennego zdania jest ekonomista dr Edward Yardeni. „Intelektualnym ojcem kapitalizmu jest Adam Smith. (…) Ostatnie wydarzenia oznaczają triumf idei Adama Smitha nad ideami Karola Marksa” – pisze autor Predicting the markets…
Wątpliwościom nie podlega z kolei fakt, że Smith jest autorem jednego z najczęściej powtarzanych liberalnego sloganów. Człowiek, zdaniem ekonomisty, myśli „tylko o swym własnym zarobku, a jednak w tym, jak i w wielu innych przypadkach, jakaś niewidzialna ręka kieruje nim tak, aby zdążał do celu, którego wcale nie zamierzał osiągnąć. Społeczeństwo zaś, które wcale w tym nie bierze udziału, nie zawsze na tym źle wychodzi. Mając na celu swój własny interes, człowiek często popiera interesy społeczeństwa skuteczniej niż wtedy, gdy zamierza służyć im rzeczywiście”.
Z „niewidzialnej ręki” zrobiono potem „niewidzialną rękę rynku” i używano jako uzasadnienia wolności ekonomicznej jednostek. Rynek jest zgodnie z tą intuicją instytucją samoregulującą, która nie wymaga większych ingerencji z zewnątrz.
Wolność słowa, ale… po co?
Najbardziej współczesnym z ojców liberalizmu jest John Stuart Mill. W młodych latach filozof zażył niewiele wolności – jego ojciec, James Mill, kierował edukacją syna w taki sposób, że ten, jak głosi legenda, opanował grekę w wieku trzech lat. Późniejsze poglądy Milla na temat wolności przebiły się do ogólnej świadomości na tyle mocno, że stały się niemal dobrem wspólnym.
Szczególnie ciekawe jest to, że Mill – nieco podobnie jak Smith – uznaje, że wolność jednostki jest prawie zawsze korzystna dla ogółu. Dobrym przykładem jest tu omawiane przez filozofa w eseju O wolności zagadnienie wolności słowa. Nie pozwalając na wypowiadanie nawet najbardziej absurdalnej krytyki naszych własnych poglądów, pozbawiamy się szansy na przetestowanie ich. Korzyści z krytyki są dwie – po pierwsze, pod jej ostrzałem możemy zmienić swoje niesłuszne poglądy, po drugie – usprawnić argumentację na rzecz poglądów słusznych. Każda wypowiedz wrzucona do społecznego kotła sprawia więc, że jesteśmy bogatsi i sprawniejsi w obronie własnych poglądów.
Gdzie ten szatan?
Z klasykami liberalizmu można się zgadzać lub nie. Stanowią oni z całą pewnością milowy krok w rozwoju filozofii politycznej. Aplikowalność ich idei do dzisiejszego świata również może i nawet – zgodnie z pomysłami samych liberałów – powinna budzić dyskusje. Przy tak zarysowanym korpusie poglądów nie sposób jednak utrzymać tyleż tezy o szatańskich podszeptach, które miałyby leżeć u podstaw liberalizmu, ileż jego związku z myślą Karola Marksa.