#Polska2029: „U źródeł poparcia dla wielu ekonomicznych postulatów partii politycznych i rozdawnictwa pieniędzy leży brak podstawowej wiedzy ekonomicznej w społeczeństwie oraz czysty, pragmatyczny egoizm Polaków. Skutek jest taki, że często dają się oni przekupić własnymi pieniędzmi, myśląc, że to wszystko dla ich dobra” – mówi Jakub Przeździecki, koordynator projektów z Forum Obywatelskiego Rozwoju
DOROTA LASKOWSKA: Jeśli przyjrzeć się programom głównych partii politycznych, właściwie każda z nich podąża za narracją hojnie dotowanego „państwa opiekuńczego”. Czy można tu mówić o nowym trendzie, sposobie prowadzenia polityki?
JAKUB PRZEŹDZIECKI*: Odnoszę wrażenie, że nie tylko w Polsce moda na „państwo opiekuńcze” nie przemija, a nawet wręcz przeciwnie, ma się całkiem dobrze. I tu nie ma co się dziwić. Głos każdego wyborcy jest przecież na wagę złota. Zdecydowanie łatwiej jest przekonać kogoś do swoich racji, swojego programu, dając coś, niż obiecując, że zabierze się mniej. Podświadomie wolimy dostać 100 zł w gotówce niż wydać mniej o 100 zł.
Jeszcze łatwiej przekonać kogoś do programu wyborczego czynem, np. dając do rąk 500 zł za fakt posiadania dziecka. Ludzie zobaczyli i uwierzyli, więc poparcie dla partii rządzącej wciąż jest wysokie. Podobnie zachowują się inne partie polityczne. Słyszymy o coraz to wyższych propozycjach emerytur, płac minimalnych, a przecież to nic innego jak próba przekupienia nieświadomego ekonomicznie obywatela jego własnymi pieniędzmi.
Cytując Margaret Thatcher: „Jeśli rząd mówi, że komuś coś da, to znaczy, że zabierze tobie, bo rząd nie ma żadnych własnych pieniędzy”. Niestety, obywatele myślą dość krótkowzrocznie i egoistycznie – i nie ma w tym nic dziwnego! Skutek jest taki, że często dają się przekupić własnymi pieniędzmi, myśląc, że to dla ich dobra. A tak naprawdę im większe jest rozdawnictwo rządzących, tym więcej na tym tracą właśnie obywatele. Rozdawanie pieniędzy nie może trwać wiecznie. A zakręcenie kurka z nimi boli o wiele bardziej, niż gdy się go nie odkręca.
Politycy wykorzystują braki w wiedzy obywateli na temat gospodarki, by wygrać wybory?
Faktem jest, że politycy często podążają tą drogą, bo obywatele przecież nie mają obowiązku szukania informacji o tym, jak działa gospodarka czy jakie są konsekwencje rozdawania publicznych pieniędzy, a mało kto dokształca się na własną rękę. Skutkiem jest wygrana partii, która najskuteczniej przekona wyborcę do swojego, niekoniecznie dobrego, programu. W dzisiejszych czasach w polityce liczy się skuteczność marketingowa, a nie ekonomiczna. Obawiam się, że już niedługo będziemy musieli sięgnąć ponownie po specjalistów od naprawy gospodarki, tak jak zrobiono to 30 lat temu…
Poparcie dla takich postulatów politycznych wynika więc z braku ekonomicznej wiedzy obywateli? Czy może braku zainteresowania tym tematem?
Z pewnością mówimy tu o braku podstawowej wiedzy ekonomicznej wśród społeczeństwa, ale wydaje mi się, że przede wszystkim u źródeł tego poparcia leży czysty, pragmatyczny egoizm Polaków. Każdy chce dla siebie jak najwięcej i jak najlepiej, więc kiedy dana partia proponuje podniesienie płacy minimalnej, to oczywistym jest, że będziemy „za”. Problem właśnie polega na tym, że przeciętny obywatel myśli o tym, co jest tu i teraz. Nie zastanawia się, jakie będzie to miało długofalowe skutki i konsekwencje. On chce więcej zarabiać i to jest dla niego najważniejsze.
Co więcej, płacę minimalną utożsamia się dziś z czymś naturalnym, bez względu na kwalifikacje czy wykształcenie. „Minimalne” natomiast z założenia powinno oznaczać, że najsłabiej wykwalifikowane osoby trudniące się najprostszymi czynnościami powinny zarabiać najniższą krajową. Ona miała zapewnić ludziom minimum egzystencji, a mam wrażenie, że coraz częściej ta fraza utożsamiana jest z przekonaniem, że ludzie powinni zarabiać właśnie płacę minimalną.
Podwyższanie płacy minimalnej zniechęca do rozwoju i podwyższania kwalifikacji?
Moim zdaniem tak. Musimy pamiętać także, że w Polsce są takie zawody jak nauczyciele, pracownicy administracji państwowej, lekarze czy pielęgniarki, których pensje nie zależą od najniższej krajowej, lecz opierają się na oddzielnych regulacjach i przepisach, które wskazują, ile osoby te na poszczególnych etapach będą zarabiać. Jeśli więc podwyższy się płacę minimalną do przykładowo tych 4 tys. zł brutto, to znajdziemy się w sytuacji, w której kasjer czy sprzątaczka będą lepiej opłacani niż pielęgniarka czy nauczyciel stażysta.
Wydaje mi się to co najmniej niesprawiedliwe, patrząc na to, ile czasu i środków takie osoby poświęciły na swoją edukację oraz jak wielka jest ich odpowiedzialność za wykonywaną pracę. Ale, tak jak mówiłem na początku, każdy najpierw patrzy tylko na siebie. Wielu obywateli nie myśli o konsekwencjach i nie zdaje sobie sprawy, że w aspekcie długofalowym wszyscy odczujemy skutki prowadzenia takiej polityki.
Jako obywatele nie rozumiemy tych konsekwencji? Stąd tak szerokie poparcie dla hojnych obietnic przedwyborczych?
Niestety tak. Co więcej, nie tylko ich nie rozumiemy, ale wielu z nas nie ma chęci, żeby nauczyć się podstaw ekonomii i zrozumieć, jak działa gospodarka. Słyszymy hasło o obywatelskiej emeryturze, co najmniej 1,6 tys. zł dla każdego. Co oznacza, że nieważne, czy przez całe życie zarabiamy najniższą krajową, czy 10 tys. miesięcznie, czy dostajemy 7 tys. pod stołem, a tysiąc na umowie – emerytura będzie taka sama. I teraz pytanie, czy to zachęca ludzi do pracy, czy raczej zniechęca i otwiera furtkę do kombinowania i przejścia do szarej strefy?
Co więcej, także wśród młodych ludzi często słyszę opinię, że ZUS przecież i tak w końcu zbankrutuje, że nie ma co liczyć na emeryturę, że jej nie dożyjemy albo że będziemy zmuszeni pracować do 80–90 roku życia, więc po co to wszystko. Szczerze mówiąc, ja im się wcale nie dziwię.
Najlepszym wyjściem z tej sytuacji byłoby maksymalne ograniczenie składek, podatku dochodowego i zostawienie jak największej kwoty w kieszeniach obywateli, aby mogli odkładać te pieniądze na własną rękę na kontach i lokatach oszczędnościowych. Wiele badań pokazuje, że najefektywniej zarządzamy własnymi pieniędzmi, wydając je na własne potrzeby. Z kolei najbardziej nieefektywnie zarządza się cudzymi pieniędzmi, wydając je na cudze potrzeby, a tak właśnie działa państwo.
Patrząc na postulaty głównych partii politycznych, można jednak odnieść wrażenie, że nie tylko partia rządząca, ale i partie opozycji prowadzą licytację na zasadzie „kto da więcej?”.
Tak. Zarówno Koalicja Obywatelska, Lewica, jak i Koalicja Polska prześcigają się w propozycjach rozdawania publicznych pieniędzy. Podobnie jest z mniejszymi partiami, które oscylują wokół progu wyborczego. Moim zdaniem niezależnie od tego, kto wygra wybory, i tak wiele z tych obietnic nie zostanie zrealizowanych. Według mnie tak będzie chociażby z proponowaną przez PiS płacą minimalną 4 tys. zł brutto, czy proponowaną przez Koalicję Obywatelską płacą minimalną równą połowie średniej, czy dwumiesięczne płatne urlopy ojcowskie. Podobnie może być z oferowanym przez Lewicę stuprocentowo płatnym chorobowym, uzależnioną od średniej krajowej płacą minimalną oraz wysoką emeryturą minimalną. Taki los może spotkać także postulaty PSL i Kukiza o skróceniu pracy o godzinę rodzicom dzieci do 10. roku życia, a także o dodatkowym tysiącu złotych dla pracującego rodzica, przez 12 miesięcy.
To są tylko najgłośniejsze z wielu propozycji często szkodliwych dla budżetu i – co za tym idzie – dla obywateli. Budżet nie jest z gumy. Żeby spełnić jakąś obietnicę wyborczą, czyli wydać miliardy złotych, trzeba te pieniądze skądś pozyskać. Często są to albo podwyżki podatków, albo pogorszenie jakości usług publicznych, albo zwiększanie deficytu, które nie może trwać bez końca. Partie prześcigają się w obietnicach wyborczych. To jest moim zdaniem największy problem tych wyborów. W efekcie wiele osób może zostać w domach, uznając, że „nie ma na kogo głosować”, bo „każdy obiecuje gruszki na wierzbie”.
Załóżmy, że po wyborach część ekonomicznych obietnic zostanie zrealizowana. Jaka zatem mogłaby być sytuacja Polski za kilka lat?
W przypadku poważnego załamania światowej gospodarki może nas czekać kryzys finansowy, tak jak w przypadku Grecji. Nie mam co do tego wątpliwości, dlatego należy o tym głośno mówić i edukować społeczeństwo. Budżetu naszego państwa zwyczajnie nie stać na takie rozdawnictwo. Wszelkie programy typu 500 plus, 300 plus, emerytura obywatelska itp. to ogromne pieniądze, które zapłacą obywatele.
Może przeciętny Kowalski początkowo będzie miał wyższą pensję minimalną, otrzyma różne dotacje, ale w rzeczywistości na jego własne wydatki zostanie mu znacznie mniej niż teraz. Wzrosną podatki, ceny produktów, usług itp. Za Gierka był taki wierszyk: „Nie cieszta się osły, że wam pensje podrosły, jak wam ceny podwoję i tak wyjdę na swoje”. Obawiam się, że dokładnie tak to będzie wyglądało, kiedy inflacja wymknie się spod kontroli.
Dlaczego wiedza dotycząca podstawowych zasad ekonomicznych jest tak niska?
Wystarczy spojrzeć na program edukacji dzieci w szkołach. Zajęcia z przedsiębiorczości przewidziane są tylko dla klas ponadpodstawowych. Na cały trzyletni cykl nauczania w liceach na ten przedmiot przeznacza się tylko rok nauki w wymiarze dwóch zajęć w tygodniu (możliwe jest też rozłożenie tych zajęć na dwa lata po jednej godzinie tygodniowo). Czyli jest to od 60 do 80 godzin lekcyjnych na zrealizowanie wielu potężnych bloków tematycznych. Choćby był to najlepszy nauczyciel na świecie, to jednak w tym czasie nie da on rady przekazać nawet podstawowej wiedzy ekonomicznej uczniom.
Każdy z nas powinien wiedzieć, czym się różnią PIT, CIT, VAT czy akcyza, a jak się okazuje, nawet dorośli mają z tym dziś problem. Jako Forum Rozwoju Obywatelskiego prowadzimy w wielu szkołach warsztaty z ekonomii i zdarza się, że kiedy pytamy uczniów klas maturalnych, czy znają te pojęcia, okazuje się, że nie. Temat ten nie był nawet poruszany na lekcjach. Uczy się ich natomiast o cechach dobrego menedżera, jak napisać CV i list motywacyjny, jak stworzyć biznesplan. Na tematy związane z zakładaniem własnej działalności gospodarczej czy rozliczania zeznania podatkowego poświęcono jedną, góra dwie lekcje.
Na tych zajęciach nie mówi się także o kosztach przedwyborczych obietnic i skutkach nadmiernego deficytu budżetowego, a w efekcie długu publicznego. PiS mydli teraz oczy, że zrównoważył budżet, ale przecież to tylko wycinek finansów publicznych, w których dalej jest deficyt. Mało kto wie, jaka jest różnica między budżetem i finansami publicznymi. Jedynie ci najbardziej dociekliwi, którzy sprawdzą w konstytucji i ustawie o finansach publicznych, dowiadują się, co się dzieje, jeżeli dług publiczny przekroczy 60 proc.
O jakich konsekwencjach mówimy?
Już przy progu ostrożnościowym na poziomie 55 proc. rząd musi podjąć pewne działania sanacyjne. Ogólnie rzecz ujmując, kiedy mamy deficyt budżetowy, tzn. kiedy państwo wydaje więcej pieniędzy niż dostaje, w następnym roku musi wprowadzić takie regulacje, by mieć nadwyżkę budżetową. W efekcie wprowadza się więc nagłe cięcia budżetowe, szuka gigantycznych oszczędności i podnosi podatki. Niestety, wielu z nas nie zdaje sobie z tego sprawy, bo nie uczymy się o tym w szkole.
Człowiek z natury jest istotą leniwą i tutaj absolutnie nie ma co winić obywateli. Tak jak człowiek za młodu nie myśli o emeryturze, tak samo uczeń nie myśli o tym, co będzie, jak zacznie zarabiać pieniądze. Dlatego tutaj musielibyśmy zaczynać zmiany od samej góry, na tym ministerialnym poziomie. Należałoby zmienić podstawę programową, zwiększyć liczbę godzin przedsiębiorczości oraz zastanowić się, kto i jak miałby tego uczyć.
Pana zdaniem nauczyciele nie są obecnie przygotowani do prowadzenia takich lekcji?
Z jednej strony nauczyciele nie mają możliwości w tak krótkim czasie zrealizować tak obszernego materiału, z drugiej zaś warto zastanowić się, w jaki sposób przekazują wiedzę uczniom. Nie chodzi bowiem o nauczanie rzeczy czysto teoretycznych, opierając się tylko na regułkach i wykresach, bo w taki sposób mało kto to zrozumie i zapamięta. A dziś zazwyczaj wygląda to tak, że nauczyciel na lekcji rysuje np. krzywą popytu, krzywą podaży, wyznacza punkt równowagi i prosi, by w zeszycie zapisać poszczególne definicje.
Smutne jest też to, jak bardzo rzadko spotyka się nauczyciela ekonomistę w szkołach. Zazwyczaj przedsiębiorczości uczą historycy, którzy zrobili dodatkowe przygotowanie do nauczania wiedzy o społeczeństwie i podstaw przedsiębiorczości. Często jedna osoba uczy równocześnie tych trzech przedmiotów. Spotkałem się również z takimi przypadkami, gdy przedsiębiorczości uczył katecheta, innym razem był to chemik. FOR co roku organizuje konferencje dla nauczycieli, podczas których pokazujemy, jak ważne są zagadnienia, których nauczają, a także jak skutecznie przekazywać uczniom podstawy ekonomii.
Zmiany w systemie edukacji to jedno, ale z drugiej strony część obywateli zakończyła już naukę. W jaki więc sposób możemy ich edukować?
Myślę, że do zachęcenia ludzi do edukacji potrzebna jest mobilizacja mediów i szeroka kampania społeczna. Tu jednak pojawia się kwestia tego, kto to sfinansuje. Nie wydaje mi się, żeby państwo, przy aktualnej sytuacji politycznej, zgodziło się pokryć te koszty, gdyż musiałoby zaprzeczyć swoim postulatom przedwyborczym. Nie wiem też, czy tego byśmy chcieli…
Z drugiej jednak strony, jak powiedziała Margaret Thatcher, „nie chcemy takiego społeczeństwa, w którym państwo odpowiada za wszystko, a nikt nie odpowiada za państwo”. Wydaje mi się, że wielu naszych polityków, ale też obywateli, powinno przypomnieć sobie te słowa. Społeczeństwo musi czuć się odpowiedzialne za państwo, które nie jest po to, by nas pilnować na każdym kroku, ale po to, by w razie czego nam pomóc i stanąć w naszej obronie.
Mam jednak wrażenie, że przyjęliśmy całkowicie odwrotne myślenie na zasadzie, że państwo ma nas pilnować, zrobić za nas wszystko, dać jak najwięcej, a my nie musimy nic. Taka wzmożona opiekuńczość państwa demotywuje do pracy i postaw obywatelskich, co z pewnością odbije się na gospodarce i warunkach, w jakich będziemy żyli.
Jaki jest więc złoty środek?
Na chwilę obecną takim ogólnoświatowym trendem jest zwiększanie opiekuńczości państwa. Podwyższamy podatki, składki, zwiększamy kontrolę, bo zakładamy, że ludzie nie są w stanie sobie poradzić sami, zadbać o swoją przyszłość. Państwo wchodzi w rolę strażnika dobrobytu. Z ekonomicznego punktu widzenia nie jest to jednak dobry sposób.
Myślę, że w Polsce moglibyśmy spróbować czerpać wzorce po trochu z kilku różnych krajów zachodnich. Dobrym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie niższych podatków, niższego jednolitego VAT i jednolitego podatku dochodowego. Oczywiście idealne byłoby zlikwidowanie całkowicie podatku dochodowego, bo z założenia jest on demotywujący, jeżeli chodzi o pracę. Im więcej zarobimy, tym więcej musimy oddać.
W Polsce natomiast, w ciągu ostatniej kadencji, zostało wprowadzonych kilkadziesiąt nowych podatków i mnóstwo różnych ograniczeń. Wprawdzie niektóre podatki obniżono, skutkuje to jednak większymi komplikacjami w systemie podatkowym oraz wzrostem obciążeń netto. Pytanie, jakie wpływy do budżetu państwa przynoszą te podatki. Myślę, że z wielu z nich można zrezygnować i budżet nie odczułby większej różnicy.
Jak to jest możliwe? Jak państwo może zarabiać, obniżając bądź likwidując część danin?
Tutaj zastosowanie ma pewien mechanizm ekonomiczny zwany krzywą Laffera, o którym – przynajmniej teoretycznie – każdy z nas uczył się w szkole. Mówi on, że przy zerowym opodatkowaniu wpływy do budżetu państwa są zerowe, przy maksymalnym obciążeniu podatkowym będą one także równe zeru, zaś największe wpływy do budżetu państwa znajdują się w pewnym środkowym punkcie na tej krzywej.
Każdy podatek, każda wielkość ekonomiczna, ma swoje optimum. Ważne jest zatem, by osoby odpowiedzialne za gospodarkę tak kalkulowały poszczególne obciążenia obywateli, by podatek oscylował w granicach tego punktu. Jeżeli będzie wyższy, wpływy do budżetu spadną. Gdzieś pośrodku znajduje się punkt optymalny, ale przy prowadzeniu polityki wzmożonej opiekuńczości państwa na dłuższą metę nie da się go utrzymać, ponieważ politycy myślą krótkowzrocznie – w perspektywie jednej, maksymalnie dwóch kadencji.
Jest to właśnie jeden z przykładów ekonomicznych, który powinien stanowić wiedzę podstawową – zarówno dla polityków, jak i samych obywateli. Wiedząc o tym, jak działa gospodarka, jakie skutki mają konkretne działania, możemy świadomie decydować w wyborach i budować naszą przyszłość. Niestety, nasza ignorancja ekonomiczna i pragmatyczny egoizm sprawiają, że nie mamy świadomości tego, co w niedługim czasie może się stać z naszą gospodarką i naszym krajem.
* Jakub Przeździecki – związany z Forum Obywatelskiego Rozwoju od 2014 r. Koordynator projektów. Organizator projektu „Komiksy ekonomiczne” (edycje VI–X) oraz konferencji dla nauczycieli. Współorganizował obchody 25-lecia powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego. Edukuje młodzież gimnazjalną i licealną z zakresu przedmiotów ekonomicznych oraz szkoli nauczycieli z innowacyjnych metod nauczania ekonomii. Interesuje się ekonomią edukacji i optymalizacją ekonomiczną.