Wiele osób nakłaniało Janusza Walusia, żeby wykonał gest, który pozwoli mu opuścić więzienie. Mógłby uderzyć się w pierś, ale co mu z tego, że wyjdzie na wolność, skoro poczuje się wtedy bezwartościowy i nie będzie mógł spojrzeć sobie w oczy? – mówi Cezary Łazarewicz
10 kwietnia 1993 r. Chris Hani, przywódca czarnych mieszkańców RPA walczących o zniesienie apartheidu, który popularnością dorównywał samemu Nelsonowi Mandeli, został zastrzelony przed swoim domem na przedmieściach Boksburga. Zabójcą był imigrant z Polski, Janusz Waluś, który został skazany na dożywotnie więzienie. Śmierć Haniego uważana jest za punkt zwrotny w historii kraju – biali i czarni zrozumieli, że nakręcanie spirali nienawiści i odwetu może doprowadzić do wojny domowej. Rok później odbyły się wolne wybory, w których Afrykański Kongres Narodowy pod przewodnictwem Mandeli przejął władzę.
MARTYNA SŁOWIK: Przygotowując książkę o Walusiu kilka razy odwiedzałeś RPA. Jak się tam czułeś?
CEZARY ŁAZAREWICZ*: To piękny, ale niebezpieczny kraj. Czułem to, gdy przejeżdżałem przez centrum Johannesburga.Wygląda to jak slums i biali tam nie wchodzą. Przy osiedlach mieszkaniowych, nawet w centrum, są druty kolczaste, płoty pod napięciem. Nie istnieje komunikacja miejska. Są tylko busiki, które nie mają stałej trasy i przystanków. Ludzie porozumiewają się w nich niezrozumiałymi dla kogoś z zewnątrz gestami rąk. Pasażer, który chce wsiąść albo dowiedzieć się, gdzie jedzie taki autobus, wykonuje gesty, a kierowca odpowiada mu podobnymi i dzięki temu ten pierwszy orientuje się, jaka będzie trasa. W busie siedzą tylko osoby czarne. Biali jeżdżą samochodami. Mieszkają na obrzeżach miast w strzeżonych osiedlach i spotykają się w ogromnych centrach handlowych, gdzie znajdują się kina, restauracje, luksusowe sklepy. Każdy może tam wejść, czarni też, ale to głównie enklawa białych.
Przytrafiła ci się niebezpieczna sytuacja?
Nie, ale wszyscy moi rozmówcy opowiadali mi o tym, że doświadczyli przemocy. Prawdziwą plagą są morderstwa (ok. 20 tys. rocznie − red.). Ostrzegano mnie, że w wypadku napaści powinienem oddać bez protestów telefon komórkowy albo portfel, by nie zostać zastrzelonym.
Odczułeś jakoś napięcia rasowe?
Tak, kiedy poszedłem po przepustkę do więzienia Kgosi Mampuru II w Pretorii, gdzie siedzi Waluś. Byłem jedynym białym oczekującym na widzenie z więźniem. Poczułem, jak czarnoskóry strażnik sprowadził mnie do parteru, bo podchodząc do jego stolika w hali widzeń, od razu zacząłem pytać o przepustkę. Według niego zachowałem się niestosownie, bo nie powiedziałem najpierw „Dzień dobry panu”.
Gdy Janusz Waluś przyleciał do RPA jako emigrant z PRL, w kraju wciąż obowiązywało prawo apartheidu?
Waluś wylądował w Johannesburgu w 1981 r. Wcześniej – w 1976 r. – przyleciał jego brat. Republika Południowej Afryki była wtedy jedynym państwem na świecie, gdzie obowiązywały wprowadzone w 1949 r. przepisy segregacji rasowej. W 312 aktach prawnych szczegółowo regulowano kontakty między ludźmi. Wszyscy byli podzieleni na rasy: białą, czarną, kolorową i azjatycką. Każdy swoją miał zapisaną w urzędowych dokumentach. Państwo dbało, by rasy się nie mieszały. Osobno żyli Azjaci, kolorowi i czarni, a wszyscy byli oddzieleni strefami buforowymi od osiedli białych.
Po masakrze w Sharpeville w marcu 1960 r., gdzie policja otworzyła ogień do tłumu demonstrantów, zdelegalizowano Afrykański Kongres Narodowy, największą organizację reprezentującą czarnych. Zszedł do podziemia i powołał zbrojne oddziały Włóczni Narodu (Umkhonto we Sizwe), które walczyły z rządem wysadzając urzędy, elektrownie, słupy wysokiego napięcia i placówki pocztowe. W 1962 r. przywódcy ANC zostali aresztowani i skazani na dożywocie. Był wśród nich Nelson Mandela.
Mandela był też pierwszą osobą na liście do zlikwidowania, którą w 1993 r. Clive Derby-Lewis, lider Partii Narodowej, pokazał Januszowi Walusiowi. Dopiero na trzecim miejscu znajdował się komunista Chris Hani, uchodzący za bardziej radykalnego.
Kolejność na liście była zupełnie przypadkowa. Mandeli nie dało się dosięgnąć, był bardzo dobrze chroniony. W 1992 i 1993 r., gdy mówił o pojednaniu, czarne i radykalne przedmieścia go wygwizdywały. Był ugodowcem, a to się nie podobało. Nad tłumami panował Hani, bo to on przeszedł szlak bojowy – organizował partyzantkę, przeżył zamachy, w których miał zginąć.
Był charyzmatycznym przywódcą potrafiącym przemawiać do tłumów. Mandela był symbolem, miał światowe kontakty, ale w czarnej Południowej Afryce liczył się Hani. Poza tym Mandela do 1990 r. siedział w więzieniu. Spędził za kratkami 27 lat, a gdy wyszedł, znał niewielu ludzi.
Notabene, podobnie będzie z Januszem Walusiem. Kiedy wyjdzie z więzienia, nie będzie już miał pojęcia ani o Południowej Afryce, ani o Polsce. Całe życie przeleciało obok niego.
Mimo to Janusz Waluś nie sprawia wrażenia osoby, która żałuje swojego czynu. Dlaczego zabił?
Z powodów politycznych, nie było w tym nic osobistego. Wierzył, że zmieni bieg historii, a RPA będzie dzięki niemu lepsze, mniej okrutne dla białego człowieka. Był przekonany, że bierze na siebie ofiarę – liczył się z tym, że go zastrzelą lub zostanie zamknięty. Wierzył, że ta ofiara nie idzie na marne, że afrykanerzy docenią jego poświęcenie. Pomylił się. W RPA został bardziej zapomniany niż w Polsce, ale w polskich gazetach z tamtego czasu notki o nim też z roku na rok, i miesiąca na miesiąc, były coraz mniejsze. Dopiero po 2010 r., kiedy odrodził się w Polsce ruch nacjonalistyczny, ONR stało się silniejsze i wyszło na ulice, do więzienia w Pretorii zaczęły płynąć listy z poparciem. Odczuł wsparcie, które dało mu siłę i przekonanie, że jego wybór był racjonalny.
Myślał o sobie jako mesjaszu RPA i afrykanerów?
Był przekonany o wyjątkowości swojej misji. Gdy południowoafrykańska dziennikarka Melinda Ferguson zapytała go, czy ma wyrzuty sumienia, zaprzeczył. Powiedział, że ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Ale kilka lat temu napisał list do żony i córek Haniego. Napisał, że ubolewa, że odebrał im męża i ojca. Lindiwe, najmłodszej z córek, powiedział, że dopiero po śmierci własnego ojca to zrozumiał.
Waluś zawołał Haniego po nazwisku na podjeździe jego domu. Gdy ten odwrócił się w jego stronę, oddał cztery strzały. Pierwszy w korpus, drugi w głowę, później jeszcze dwa za ucho. Wszystko to z zimną krwią, bez emocji i zawahania. Dlaczego nie miał żadnych wątpliwości, strzelając z bliska do bezbronnego człowieka?
Pytałem go o to. Odpowiadał jak żołnierz: decyzja została podjęta, trzeba było wykonać, nie mogłem się przecież wycofać.
Nie żałujesz, że przedstawiłeś go w książce jako normalnego człowieka?
Poszedłem na spotkanie z mordercą, który dokonał strasznego czynu, a z tych rozmów zaczął wyłaniać się samotny człowiek, twardy, pozbawiony pomocy, który z godnością znosi swój los, i którego, po ludzku, robi ci się żal. Sprawia wrażenie łagodnego, oczytanego, z dużym dystansem do siebie i autoironicznym poczuciem humoru.
Jego normalność była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Nie mogłem tego odrzucić i przedstawić go inaczej. Podobnie miała Lindiwe, córka Chrisa Haniego. Po rozmowie z Walusiem odkryła, że zaczyna współczuć temu człowiekowi, który zabił jej ojca. I nawet go polubiła.
Oczywiście to, że jest sympatycznym rozmówcą, wcale nie znaczy, że usprawiedliwiam jego czyn. Zrobił straszną rzecz. Ale to, że jest zabójcą, nie znaczy, że w jego wypadku prawo RPA ma być łamane i nie może skorzystać z prawa łaski. Oczywiście byłoby prościej, żeby Janusz Waluś był jednoznaczną postacią – odrażającym mordercą, który budzi strach. Ale nie mogłem być nieuczciwy wobec siebie i jego i napisać nieprawdę.
Czy Waluś był rasistą, zanim wyjechał do RPA?
Janusz podkreśla, że nie jest i nigdy nie był rasistą, tylko antykomunistą, i że zabił Haniego z powodów antykomunistycznych, a nie rasowych.
Walusiowie mieszkają w Gaju pod Krakowem. Tam nie ma przecież żadnych problemów rasowych.
Jego rodzinie – mimo biedy, która panowała w PRL – niczego nie brakowało. Biznes jego ojca świetnie prosperował, razem z rodziną jeździł na drogie wakacje. Jego pasją były wyścigi samochodowe. W którym momencie się zradykalizował?
Właśnie po wyjeździe do RPA. Witold, starszy brat, zaciągnął go na spotkanie z Davidem Irvingiem, historykiem zaliczanym do nurtu negacjonistów, który za największego polityka XX w. uważa Adolfa Hitlera, a komory gazowe w Auschwitz za wymysł propagandy antyhitlerowskiej. Janusz opowiadał mi, że od tego spotkania wszystko się zaczęło, bo tam po raz pierwszy spotkał Clive’a Derby-Lewisa, przywódcę Partii Konserwatywnej (wcześniej Narodowej) – sympatycznego, starszego człowieka o wyglądzie pilota RAF i nienagannej angielszczyźnie królowej Elżbiety II, do którego poczuł sympatię.
Sympatia była tak duża, żeby na życzenie Derby-Lewisa zamordować obcego człowieka?
Waluś potrzebował autorytetu. W Polsce był nim ojciec, operatywny człowiek, który potrafił utrzymać całą rodzinę i zapewnić jej niebywały jak na PRL luksus. Zrozumiałem, kim dla Janusza był ojciec, gdy opowiedział mi o tym, jak w wieku 17 lat zachorował na żołądek. Trafia do szpitala, lekarze próbują go leczyć. Nic z tego nie wychodzi. Tadeusz Waluś wypisuje syna ze szpitala na własną odpowiedzialność, wyrzuca wszystkie jego lekarstwa, każe zrezygnować z diety i zaczyna leczyć po swojemu. Pozwala mu jeść wszystko, na co chłopiec ma ochotę, „tylko wolno i z umiarem, popijając po posiłku gorącą herbatą bez mleka i cukru”. To tak, jakbyś poszła do lekarza, który neguje leczniczą wartość penicyliny. Mimo to Janusz wyzdrowiał.
Myślę, że gdy ojca zabrakło, autorytetem i drogowskazem stał się dla niego Derby-Lewis, ważna postać Partii Konserwatywnej. Tłumaczył mu, na czym polega świat i życie w RPA, wciągnął w partyjną robotę. Dla Walusia to było wielkie wyróżnienie – poseł, minister, jeden z najważniejszych ideologów największej partii opozycyjnej, przyjaźni się z nim, zwykłym kierowcą tira.
Zgadzał się z poglądami Derby-Lewisa?
Do RPA już w XVII w. przybyli holenderscy chłopi, czyli Burowie i niemieccy protestanci oraz francuscy hugenoci. To oni zbudowali bogactwo tego kraju. Z autochtonami – Buszmenami, Hotentotami i ludami Bantu – nikt się wtedy nie liczył.
Clive Derby-Lewis był Anglosasem zakochanym w afrykanerach – białych mieszkańcach RPA. Bardziej afrykanerski niż oni. Uważał, że skoro to biała mniejszość zbudowała ten kraj, to powinna mieć w nim specjalne prawa. Powtarzał to, w co Waluś uwierzył z czasem – że czarni i biali powinni żyć osobno, żeby te światy się nie przenikały, bo jeden zniszczy drugi.
W całej tej historii bardziej od wątku politycznego zaskakujący jest wymiar ludzki, a w zasadzie jego brak. Waluś w kółko powtarza to samo, tak jakby przez długie lata w więzieniu nic do niego nie dotarło. Nie widać pęknięcia i nawet cienia żalu, że zmarnował życie. Dlaczego?
To mu daje siłę, sens istnienia i poczucie wyjątkowości. Mógłby przyznać, że to, co zrobił, było bez sensu, ale przekreśliłby tym 27 lat swojego życia. Jest niewolnikiem własnych decyzji. Dzisiaj nie chce zawieść tych, którzy 11 listopada wychodzą z jego portretami na ulice Warszawy w Marszu Niepodległości. Janusz gra rolę, jakiej narodowcy od niego oczekują. A oni piszą mu w listach, że jest symbolem niezłomności białego człowieka, którego nie można zniszczyć.
Wiele osób – jego przyjaciele, konsulowie, najbliższa rodzina – nakłaniało go, żeby wykonał gest, który pozwoli mu opuścić więzienie. Janusz mógłby uderzyć się w pierś, ale co mu z tego, że wyjdzie na wolność, skoro poczuje się wtedy bezwartościowy i nie będzie mógł spojrzeć sobie w oczy?
*Cezary Łazarewicz – reporter, przez wiele lat związany z „Gazetą Wyborczą”, a także „Przekrojem”, „Polityką”, „Newsweekiem”, „Wprost”. Autor książek, m.in. „Nic osobistego. Sprawa Janusza Walusia”. Laureat nagrody MediaTory oraz Nagrody Literackiej Nike (2016).