Starania wszystkich polskich rządów po 1989 r. przynoszą owoce – Ameryka będzie nas chronić. Droga do spełnienia marzeń wiodła przez służalczość, pochlebstwa i łapówki
Z Waszyngtonu, gdzie prezydent Donald Trump podejmował wczoraj prezydenta Andrzeja Dudę, nadchodzą wspaniałe wieści o kolejnych amerykańskich żołnierzach, którzy przyjadą do Polski. W sumie będzie ich już ponad 6 tys.! Współpraca wojskowa między obu krajami się zacieśnia na wielu płaszczyznach, a być może nawet zniesione zostaną nieszczęsne wizy do USA.
Tym sposobem PiS może ogłosić ogromny sukces w polityce zagranicznej; na naszych oczach urzeczywistniają się marzenia wszystkich polskich rządów od 1989 r. Droga do spełnienia tych marzeń wiodła przez służalczość, pochlebstwa i łapówki.
W 2003 r. skwapliwie wysłaliśmy naszych żołnierzy do Iraku, żeby pomagali Amerykanom zniszczyć broń masowego rażenia, której w ogóle tam nie było, oraz wyłapać terrorystów Al-Kaidy, których również tam nie było. Wyróżniliśmy się pozytywnie na tle Francuzów i Niemców, którzy nie chcieli brać udziału w tej absurdalnej wojnie.
Potem Polska zgodziła się, by CIA zorganizowała na Mazurach tajne więzienie, gdzie mogła podtapiać podejrzanych o terroryzm i straszyć ich różnymi innymi metodami znanymi z filmów o mafii. Na terytorium USA nie byłoby to możliwe, bo tam prawo zakazuje tortur i trzymania ludzi bez nakazu aresztowania, a Amerykanie są wyjątkowymi legalistami i służbistami. I znowu wyróżniliśmy się bardzo pozytywnie, razem z Rumunią, Litwą i Tajlandią – tylko to elitarne grono sojuszników Ameryki zgodziło się na tajne więzienia CIA na swoich terytoriach.
Odkąd Donald Trump sprawuje urząd prezydenta, tylko w Warszawie może liczyć na całkowitą akceptację, miłe słowa i łechczące jego próżność pochlebstwa, których tak bardzo brakuje mu w rozmowach w Berlinie, Paryżu czy nawet Londynie. Prezydent Duda publicznie obiecał, że stała baza amerykańskich wojsk w Polsce – jeśli powstanie – będzie nazywać się Fort Trump.
A do tego wszystkiego, od kilkunastu lat, systematycznie – oczywiście na miarę naszych możliwości – skupujemy amerykańską broń (samoloty, baterie antyrakiet Patriot itp). Wczoraj prezydent Duda zadeklarował, że chcemy kupić 32 nowoczesne myśliwce F-35.
Powyższy opis jest nieco złośliwy, ale zgodny z rzeczywistością. Nawet jeśli opisuje ją w sposób wycinkowy. Być może taka właśnie jest cena, jaką państwo średniej wielkości – położone na rubieżach Europy i przeczołgane przez historię – musiało zapłacić, żeby Ameryka zgodziła się zostać jego ochroniarzem.
Słowa „ochroniarz” używam nieprzypadkowo, ale niezłośliwie. Proszę moich amerykańskich przyjaciół, żeby się nie obrażali. Po prostu zapożyczam to słowo od Trumpa, który zmienił paradygmat amerykańskiej polityki zagranicznej. Jego poprzednicy głosili, że Ameryka zawiera sojusze w oparciu o wspólne interesy strategiczne i wspólne wartości. Taki jest fundament NATO.
Jednakże Trump nieraz odgrażał się – ku uciesze tłumów zebranych na wiecach wyborczych – że jeśli Japonia, Korea Południowa czy Europa chcą, by Ameryka ich chroniła, muszą „płacić za ochronę”. Z dyplomatycznych przecieków z niedawnych rozmów w Seulu wynika, że Amerykanie zaproponowali gospodarzom formułę „zwrot kosztów utrzymania baz plus 50 proc.”.
Czy Polska potrzebuje ochroniarza zza oceanu? Nie jest to wykluczone. Niemcy i Francja, gdyby przyszło co do czego, raczej nas nie obronią.
Warto jednak zdawać sobie sprawę, ile ochrona kosztuje. Opisane powyżej koszty polityczne i etyczne są niemierzalne. Zatem podsumujmy przynajmniej ile zapłacimy za patrioty, za myśliwce F-35, za wszelkie inne uzbrojenie oraz za utrzymanie żołnierzy USA. Bo przecież prezydent Trump wyraźnie powiedział, że to my, Polacy, będziemy pokrywać pełne koszty ich stacjonowania, prawda?
A kiedy już rząd przedstawi nam dokładny bilans, bez zasłaniania się tajemnicami biznesowymi czy państwowymi – przecież jako obywatele mamy prawo wiedzieć, na co idą nasze pieniądze – wtedy w pełni świadomie będziemy mogli debatować i potem zdecydować, czy „operacja Fort Trump” nam się kalkuluje.