Zakaz zasłaniania twarzy wydany przez rząd Hongkongu może być zapowiedzią brutalnego końca tamtejszej rewolucji
W piątek 4 października dostaję wiadomość od Lo Tsang. Hongkońska dziennikarka miała wysłać ją tylko w przypadku najgorszego scenariusza:
„Hongkong płonie. Carrie Lam, szefowa administracji, wydała zakaz zasłaniania twarzy, powołując się na stan wyjątkowy. To koniec naszych snów o wolności. Upadło prawo »jeden kraj, dwa systemy«”.
Próbuję skontaktować się z demonstrantami. Patrzę na nieodczytane wiadomości w martwych oknach dialogowych. Zaraz po ogłoszeniu nowego prawa tysiące ludzi opuściły stanowiska pracy, by dołączyć do spontanicznego protestu.
Maski i parasole do tej pory strzegły anonimowości protestujących. Bez nich każdy z nich narażony jest na poważne konsekwencje – w najlepszym wypadku do 10 lat więzienia, w najgorszym – zsyłka do chińskich obozów reedukacyjnych. Dotychczasowe prawo przestało chronić buntowników.
„Skorzystanie ze stanu wyjątkowego jako podstawy prawnej do wprowadzenia zakazu zasłaniania twarzy jest niczym wypowiedzenie wojny Hongkończykom. To zapowiedź dalszych planów »naszego« rządu i Chińskiej Republiki Ludowej wobec »kryzysu hongkońskiego«” – tłumaczy Lo Tsang.
„Oni chcą rozjuszyć protestujących tak, by skala przemocy na ulicach sięgnęła momentu krytycznego. Następnym krokiem będzie zbrojna interwencja Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej w celu »zaprowadzenia pokoju«” – ocenia.
Rzeczywiście, demonstracjom daleko od pokojowych marszów sprzed miesiąca. Hongkończycy walczą o wszystko. Ich miasto-państwo zamienia się w upiorną maskaradę: na ulice dzielnic Central i Admiralty wylegają tłumy „przebranych” ludzi. Przesłaniają twarze czym się da – papierowymi workami z wyciętymi otworami na oczy, wizerunkami antybohaterów z seriali i filmów Joker, V Jak Vendetta, Dom z papieru.
Są jeszcze kominiarki czy koszulki przerobione na tradycyjne chusty muzułmanek – odsłaniają jedynie cienki pasek gniewnego spojrzenia. To ostatni dzień, gdy legalnie można zachować anonimowość podczas protestu. Maski są symbolem oporu – na tych chirurgicznych i antysmogowych protestujący napisali flamastrami odezwy do znienawidzonego rządu i Chin kontynentalnych: „Jeśli spłoniemy, spłoniecie z nami”.
Najbardziej emocjonalna scena protestu to spalenie sztandaru upamiętniającego obchodzoną niedawno 70. rocznicę powstania Chińskiej Republiki Ludowej.
Tło kryzysu hongkońskiego
Obywatele miasta-państwa znajdują się w politycznym impasie, który z dzisiejszej perspektywy wydaje się surrealistyczny. Hongkong „wynajęła” od Chin Wielka Brytania – umowa zawarta w 1898 r. obejmowała dzierżawę kolonii na 99 lat. W XX w. Hongkong zyskał miano światowej stolicy handlu, z najwyższym współczynnikiem PKB na mieszkańca.
Zgodnie z umową azjatycki Nowy Jork został zwrócony Chinom w 1997 r. Wtedy też Pekin zobowiązał się pozostawić władzom Hongkongu do 2047 r. szeroką autonomię we wszystkich sprawach, z wyjątkiem polityki zagranicznej i sił zbrojnych. Proces dostosowywania regionu do chińskich standardów na dobre rozpoczął się w 2014 r. Działania władz sprawiły, że setki tysięcy demonstrantów wzięło udział wtedy w rewolucji parasoli.
Ich sprzeciw nie przyniósł rezultatu. Od tamtej pory rząd Hongkongu pozostaje pod wpływem Xi Jinpinga. Ten charyzmatyczny przywódca Chin, uznawany w Hongkongu za tyrana i dyktatora, nie zamierza uszanować niezależności hongkońskich instytucji i w przyspieszonym trybie chce przekształcić jedną z najlepiej rozwiniętych metropolii w region całkowicie zależny od Chin.
Broń zamiast parasoli
„Tej nocy zaczyna się finał rebelii” – mówi Sebastian Leung, jeden z protestujących, którzy wcześniej udzielili mi wywiadu. Ich konta na Facebooku zapełniły materiały wideo. To przekazy w wersji live ze środka starć – zakrwawione twarze protestujących, płonące flagi Chin, brutalne ataki policji, pałowanie do czerwonej miazgi – na chodnikach lądują pociski z gazem łzawiącym, zamaskowane postaci wybiegają z siwych kłębów dymu, budują barykady.
Witryny sklepów i firm przyjaznych Chinom płoną od koktajli Mołotowa – najbardziej popularnej broni demonstrantów. Kilku uczestników protestu staje w ogniu – pod ich męczarnią na żywo pojawiają się komentarze wsparcia z całego świata. Tej nocy Twitter i Instagram żyją trzema hasztagami #AntiMaskLaw #EmergencyLaw #HongkongProtesters.
Hongkończycy udostępniają wiadomość o 14-letnim chłopcu postrzelonym przez policję ostrą amunicją. Na tę wieść jeszcze większe tłumy wypełniają centralne dzielnice. Na jednym z transparentów napisano: „Towarzyszu Xi! Dziś ulice spłynęły krwią dzieci”.
„Jeden z oficerów wykonał jednorazowy strzał, ponieważ jego życie było poważnie zagrożone” – to oświadczenie policji opublikowane przez dziennik „South China Morning Post”. Nie dodano informacji o tym, że ktoś został trafiony.
Po drugiej stronie globu, w Oxfordzie w Wielkiej Brytanii, Christina Tang próbuje dodzwonić się do przyjaciół, którzy tego dnia walczą z policją. Nie otrzymuje odpowiedzi. Jej połączenie odbierają za to rodzice. „Dzięki Bogu wysłaliśmy cię na studia!” – mówi drżącym głosem matka. W tle słychać petardy. „To odgłosy z telewizji” – uspakajająco tłumaczy i zaczyna płakać. Brat Christiny jest dzisiaj w centrum wydarzeń. I też ma 14 lat.
Więcej przemocy w imię prawa
Wprowadzenie stanu wyjątkowego (ang. emergency law) od tygodni spędzało sen z powiek mieszkańcom Hongkongu. Na całym świecie spekulowano, czy zaprowadzenie wojennych standardów na niewielkiej wyspie demokracji w komunistycznych Chinach będzie ostatnim ciosem dla nowej rewolucji parasoli. W piątek zadała go Carrie Lam, szefowa administracji, ogłaszając zakaz noszenia masek i zakrywania twarzy.
Podstawą tej decyzji były nadzwyczajne przepisy o „stanie kryzysowym”, przyjęte w czasach, gdy Hongkong był brytyjską kolonią (regulacji nie stosuje się od 1967 r.). Zezwalają one władzom na „wprowadzanie dowolnych przepisów”, jeśli uznają, że na terenie metropolii „doszło do sytuacji kryzysowej lub zagrożenia publicznego”. W praktyce sięgnięcie po tę ustawę oznacza koniec jakichkolwiek swobód obywatelskich – społeczeństwo zostaje bez ochrony prawa, które zamienia się w system opresji.
Carrie Lam twierdzi, że na terytorium Hongkongu nie ogłoszono stanu wyjątkowego. Jak podkreśla, na zastosowanie nadzwyczajnych środków pozwala jej prawo. „Lam jest produktem chińskiej propagandy, szefem administracji została z nadania chińskiego prezydenta” – powiedział John Chang. „Od dawna nikt z protestujących nie wierzy w jej słowa. Od czerwca codziennie sobie zaprzecza, kłamie i mataczy. Jej wyjaśnienia wyglądają tak, jakby stojąc w deszczu, mówiła wszystkim, że wcale nie pada” – dodał.
Podczas konferencji prasowej w Genewie Marta Hurtado, rzeczniczka ONZ ds. praw człowieka, komentując decyzję Lam, zaznaczyła, że „wszelkie ograniczenia wobec protestujących muszą mieć podstawę prawną oraz być proporcjonalne i jak najmniej inwazyjne”.
„To jest przełom. To jest Rubikon” – powiedziała Claudia Mo, prodemokratyczna posłanka z Hongkongu, w rozmowie z agencją prasową AFP. „Martwię się, że to może być dopiero początek. Czeka nas jeszcze więcej przemocy w imię prawa” – oceniła.
Jesteśmy wolnymi ludźmi
Protesty w Hongkongu trwają od czerwca 2019 r., gdy lokalny rząd (praktycznie zależny od Chińskiej Republiki Ludowej) próbował przeforsować ustawę o ekstradycji, umożliwiającą transfer podejrzanych Hongkończyków na terytorium Chin kontynentalnych. Lęk przed takim scenariuszem jest zrozumiały. W komunistycznym reżimie system sprawiedliwości zależy od partii, prawa człowieka praktycznie nie istnieją, a każdemu z protestujących dziś Hongkończyków grożą represje.
We wrześniu, po kilkunastu tygodniach masowych protestów (gromadzących nawet 2 mln demonstrantów), Carrie Lam ogłosiła odejście od prac nad prawem ekstradycyjnym. Tym razem było jednak za późno, by uciszyć społeczne niepokoje – obywatele Hongkongu zrozumieli bowiem, że ich wolność i niezależność są zagrożone. Domagali się uwolnienia osób aresztowanych w trakcie protestów, przeprowadzenia niezależnego śledztwa w sprawie nadużycia siły przez policję i powszechnych, demokratycznych wyborów władz regionu.
„To nie są Chiny! Jesteśmy wolnymi ludźmi!” – wyjaśnia mi jeden z demonstrantów. „Jeśli teraz się poddamy, stracimy wszystko. Zagraniczny kapitał, który czyni z Hongkongu stolicę światowego handlu, wycofa się i dojdzie do recesji. Nasze prawa przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie, stracimy niezależne media i sądownictwo. Będziemy skazani na pranie mózgów, które urządza swoim obywatelom Xi Jinping” – dodaje.
Wojna on-line
Christina Tang wyjechała z Hongkongu razem z tysiącami młodych we wrześniu. Zamożni rodzice (a tych w Hongkongu nie brakuje) wysłali dzieci w bezpieczne miejsce. „Łatwo rozpoznać Hongkończyków na prestiżowych europejskich uniwersytetach” – mówi Christina. „To ci niewyspani Azjaci, którzy nocą zamiast spać, śledzą starcia policji z demonstrantami i rozmawiają z rodzinami. Zostali tam nasi przyjaciele, a my oglądamy wojnę on-line. Siedzimy tu i myślimy »Czy jeszcze kiedyś wrócę do domu?«, »Czy zobaczę swoich rodziców?«” – tłumaczy.
Rodzice Christiny brali udział tylko w pokojowych protestach. Zanim wybuchły zamieszki prowadzili wygodne i dostatnie życie. Nie chcieli narażać się na niebezpieczeństwo. Córkę, która angażowała się w manifestacje, zmusili do wyjazdu na zagraniczne studia. Synowi zabronili udziału w demonstracjach. „Mówili mu, że jest za młody” – tłumaczy Christina. 14-latek poszedł na protest prosto ze szkoły – uciekł z zajęć razem z kolegami. Christina nie dziwi się, że do masowych protestów przyłączają się ludzie w tak młodym wieku. „Hongkończycy to rozwinięte i świadome społeczeństwo informacyjne. Walczymy o naszą przyszłość. Narzucenie nam zasad komunistycznego reżimu nie będzie łatwe” – zaznacza.
Jak rząd Hongkongu wyobraża sobie egzekwowanie nowych regulacji dotyczących zakazu zasłaniania twarzy? Czy policja ma zamiar aresztować 2 mln demonstrantów siłą? Czy niezłomność ukrywających tożsamość Hongkończyków stanie się powodem zbrojnej interwencji Chin? Te pytania zadają sobie nie tylko demonstranci, ale także politycy i dziennikarze na całym świecie.
John Chang słyszy je codziennie i znajduje tylko jedną odpowiedź: „Protestuję już czwartuy miesiąc i nie zamierzam przestać. Tyle wiem na pewno. Prawo antymaskowe to pierwsze z serii drakońskich środków, które służą podporządkowaniu Hongkongu ChRL. Rząd zakazuje nam zakrywania twarzy, by łatwiej identyfikować wrogów politycznych i ograniczyć liczbę protestujących na ulicach. Zależy im, żeby nas złamać strachem. Ale my jesteśmy zdesperowani. Jest już za późno – wszystkim nam grozi zesłanie w Chinach Xi Jinpinga. Wolimy śmierć od prania mózgu w kraju Czerwonego Cesarza. Wolimy, żeby Hongkong spłonął, niż przeszedł pod władanie Chin” – deklaruje.
Czy jest nadzieja na pokojowe rozwiązanie kryzysu? Co, jeśli Carrie Lam nie poprosi o interwencję „bratniej armii”? Niestety nawet w tym wypadku nie będzie dobrych wiadomości dla Hongkończyków. Współczesny „cesarz” Chin jest w stanie zdusić wolność Hongkończyków w długoletnim procesie złożonym z czterech etapów: asymilacja, integracja, wchłonięcie i zapomnienie.
Czas będzie działać na korzyść ChRL – w 2047 r., zgodnie z umowami międzynarodowymi, Hongkong ma zostać ostatecznie wchłonięty przez Chiny. A te zaplanowały już przyszłość metropolii. Pekin dąży do stworzenia w rejonie delty Rzeki Perłowej chińskiej wersji Doliny Krzemowej. Użycie siły mu do tego niepotrzebne. Wystarczy budowana szybka kolej łącząca Hongkong z Chinami kontynentalnymi, 55-kilometrowy most nadmorski za 20 mld dolarów i wpuszczanie do miasta imigrantów z ChRL w tempie 150 osób dziennie.
Propekińska frakcja rosłaby regularnie w siłę, aż stałaby się większością. „To jednak długoletni proces, a Xi Jinping nie należy do cierpliwych przywódców” – wyjaśnia Lo Tsang. „Jak każdy dyktator robi to, na co ma ochotę. Zakaz zasłaniania twarzy to pierwszy etap planu czterech założeń Pekinu” – tłumaczy.
Jednak to ostatniego etapu, czyli polityki zapomnienia, Hongkończycy boją się najbardziej. Przed wprowadzeniem prawa antymaskowego zainteresowanie światowych mediów kryzysem w autonomicznym regionie znacząco się zmniejszyło. Wiadomości z wyspy przedzierają się do zagranicznej prasy, gdy na ulicach metropolii robi się naprawdę gorąco, a starcia z policją przypominają wojnę.
Co jeśli protest zostanie zduszony? „Zdajemy sobie sprawę, że powolne i mało spektakularne umieranie demokracji nie podbije oglądalności stacjom informacyjnym” – komentuje Lo Tsang.
*
Christina Tang: „Matka zadzwoniła do mnie w sobotę, o 10.00 czasu brytyjskiego. Brat wrócił do domu. Odetchnęliśmy z ulgą. Poza drobnymi obtarciami i zgubionym telefonem nic mu się nie stało. Rodzice zamierzają go wysłać do rodziny w Kanadzie. W Hongkongu nie jest już bezpiecznie”.
14-nastoletni chłopak postrzelony przez policjantów trafił do szpitala. Podobna sytuacja zdarzyła się we wtorek, 1 października – ranny został 18-letni student. Obudził się w szpitalu, przykuty do łóżka. Usłyszał zarzut udziału w zamieszkach oraz napaści na policjanta. Grozi mu 10 lat więzienia. Jedyną szansą na wolność jest powodzenie demonstracji i odwaga protestujących, którzy walczą o uwolnienie ludzi takich jak on.
Dane demonstrantów zostały zmienione ze względu na ich bezpieczeństwo.