Trwa kolejny dzień pancha karmy – ayurwedyjskiego detoksu. W parowej szafie wypacam wszystkie swoje wyimaginowane choroby. Przez cały dzień leczę się i dostaję ziołowe pigułki. Jestem w Dharamsali, mieście Dalajlamy na himalajskim przedgórzu
„Okay, okay?” – pyta Ravi, który zajmuje się mną podczas pancha karmy – czyli ayurwedyjskiego detoksu. Wykonuje wszystkie zabiegi, wymasuje zbolałe ciało, a gdy trzeba, zrobi także ziołową lewatywę. Podstrzyże również trawnik za oknem i naprawi skrzypiące drzwi – „holistyczny” asystent za 300 rupii dziennie.
„Okay, okay?” – odpowiadam „po hindusku”, kręcąc głową. Ten gest, w zależności od kontekstu, może oznaczać „tak”, „nie” lub „nie wiem”. Ta wieloznaczność jest nieustającym źródłem radości. Dziś jest bardzo daleko od okay. W zamkniętej „parowej szafie” muszę siedzieć niemal pół godziny. To tzw. svedana, czyli zabiegi potne, które mają zmiękczyć organizm i usunąć przez skórę toksyny, czyli amę, które według ayurwedy są przyczyną większości chorób, bo zatruwają płyny ustrojowe w organizmie oraz blokują przepływ energii.
„Ayurweda to klucz do zachowania pierwotnej harmonii pomiędzy ciałem i umysłem…” – przypominam sobie ulotkę, która mnie tu zwabiła. Ze skóry ścieka cały olejek nałożony podczas wcześniejszego masażu. Z „piekielnego pudła” wystaje tylko moja głowa. To ważne, aby nie pobudzić zbytnio pitty – jednej z dosz (o nich później), z których składa się organizm. Gdy Ravi nie widzi, można na chwilę otworzyć nogą drewniane drzwiczki i wpuścić strumień zimnego, ożywczego powietrza. To radość okupiona wyrzutem sumienia. Ale Ravi jest czujny, trzeba więc uważać. Twoim największym wrogiem w „parowym piekle” jest samotność… no i pistacjowa ściana, na którą muszę się patrzyć.
Ayurweda (z sanskrytu: ayu – życie, veda – wiedza) to, jak twierdzą Hindusi, „matka medycyny”. Ma kilka tysięcy lat i narodziła się Kerali, na południu Indii. Mam cichą nadzieją, że nie bazuje w całości na tej pradawnej wiedzy i przeszła jakąś, choćby małą, aktualizację. Ayurweda to także system filozoficzny – sztuka dobrego i harmonijnego życia. W Indiach znajduje się wiele uniwersytetów i szkół, które kształcą w tym kierunku.
„Koncentrujemy się na zapobieganiu chorobom, usuwaniu ich źródeł, a nie tylko zwalczaniu objawów, co często ma miejsce w medycynie konwencjonalnej. Gdy zachorujesz na raka, idź do lekarza, ale jeśli nie chcesz, aby się pojawił, to przychodź do mnie” – mówi Kusam Rana, ayurwedyjska lekarka.
„Mała Lhasa”
Moja pancha karma będzie trwała dwa tygodnie. Ma poprawić moją witalność, zapewnić spokój wewnętrzny i dodać pewności siebie. Teoria brzmi obiecująco. Praktyka jest jednak bardziej okrutna.
Każdy dzień zaczynam od porcji ghee – czyli klarowanego masła, po którym przez dwie godziny nie mogę nic zjeść. To pierwszy etap oczyszczania organizmu – purva karma. „Ważne, żeby ciało naoliwić z obu stron” – twierdzi lekarka, podając mi codziennie szklaneczkę roztopionego masła. Zaraz po tym idę na masaże i wypocić się w szafie. Poranną sesję kończę kąpielą parową twarzy i ziołowymi kroplami do nosa.
„To nieprzyjemne, ale dobre dla twoich zatok” – mówi Ravi. Tortur jest zresztą więcej. Podstawą mojej diety są warzywne zupy oraz kiczeri – mieszanka ryżu, soczewicy i warzyw. Niektórym smakuje. Ponoć. Pszenica jest absolutnie zakazana, więc mogę zapomnieć o mojej kulinarnej miłości – parowych pierożkach momo, które w Indiach z powodzeniem rozsławili Tybetańczycy.
Na drodze do posiadłości Dalajlamy w McLeod Ganj (w pobliżu Dharamsali) zakupy w sklepie robią buddyjscy mnisi w tradycyjnych, karminowo-żółtych habitach. Na nogach mają trampki Converse All Star idealnie dobrane pod kolor szaty. Duchowość bez problemu nadąża tu za modą.
Buddyjska zaduma miesza się z hinduskim klaksonem, mnisi z turystami, sakrum z profanum. Na wietrze, przypięte na sznurkach do drzew i domów, powiewają lung ta – buddyjskie flagi modlitewne, wysyłając w świat umieszczone na nich modlitwy.
Dharamsala (i przyległe miejscowości) to centrum tybetańskiej diaspory w Indiach i namiastka ich prawdziwej ojczyzny, która od dziesięcioleci jest okupowana przez Chiny. W McLeod Ganj od 1959 r. rezyduje Dalajlama XIV, duchowy przywódca Tybetańczyków. Aneksji Tybetu Chiny dokonały w latach 50. Stawiających opór zabijano, niszczono miejsca kultu, systematycznie dokonując fizycznej i kulturowej eksterminacji narodu. Do Tybetu zaczęli też napływać rdzenni Chińczycy, cieszący się władzą, przywilejami i statusem kolonizatorów.
Proces sinizacji trwa do dziś. Przypominają o tym pomniki i muzeum, które znajduje się na terenie rezydencji Dalajlamy. Placówka zawiera zdjęcia, które ukazują skalę przemocy, jakiej Tybetańczycy doznają podczas chińskiej okupacji. Jednym z najbardziej przerażających eksponatów są portrety Tybetańczyków, którzy w antychińskich protestach dokonali samospaleń. To dziesiątki zdjęć młodych dziewcząt i chłopców.
Vata, pitta, kapha
Budynek Ayurweda Clinic, położony w samym centrum Bangshu, kilka kilometrów od rezydencji Dalajlamy, gładko wpisuje się w otoczenie. Lekko obdrapany i subtelnie niewykończony. W Himalajach dominuje styl, który możemy nazwać „użytkowym brutalizmem”. Pręty zbrojeniowe sterczą z gotowych już budynków, jakby ktoś miał nagle przyjść i dobudować całe piętro. Dyskretne podejście do porządku łączy się z mniej dyskretnym przepychem, fantazja z niewiarygodnym kiczem.
Dziewczyna z recepcji daje mi dwie saszetki piguł – brązowych i pomarańczowych. „Co ta za tabletki?”– pytam. „To pigułki, które musisz brać podczas swojej terapii” – odpowiada z rozbrajającym uśmiechem.
Za drzwiami jakiś chłopak rzuca butelką do kosza z napisem „Waste Warriors”. Chybił o pół metra. Na nasypie z piasku śpi stado bezpańskich psów, a ze śmietnika smakołyki wygrzebuje małpia rodzina. Śmierdzi tak mocno, że muchy boją się podlecieć.
To moje drugie spotkanie z medycyną alternatywną. Pierwszy raz był raczej smutny i żenujący. Próbowałem rzucić palenie przy użyciu aparatu biorezonansowego BRT (miał też leczyć depresję i rwę kulszową). Przez kilkanaście minut musiałem trzymać w ręku metalowe kule podłączone do maszyny. Obiecywano 90 proc. skuteczności. Zaraz po zabiegu od razu zapaliłem fajka; smakował smutkiem i rozczarowaniem.
Jeśli chodzi o medycynę, jestem więc mało alternatywny. Tym razem postanowiłem zaryzykować. „Je pan nieregularnie i miewa pan napady wilczego apetytu?” – pyta lekarka. „Skąd pani wie?” – odpowiadam pytaniem. „Czuję z pulsu” – uśmiechnęła się i popatrzyła mi w oczy.
Sam już nie wiem, czy to medycyna, czarna magia czy cygańska sztuczka, ale dobrą bajerę zawsze docenię. „Czy śnisz o konfliktach i emocjach czy raczej o lataniu? Czy jesteś wrażliwy na zimno czy raczej na ciepło?” – dopytuje się lekarka.
Pytania miały określić moje dosze. Vata, pitta, kapha to trzy tzw. prakriti – czyli typy konstytucyjne ciała. Według ayurwedy każdy człowiek przychodzi na świat z unikalną kompozycją dosz – to doskonała, pierwotna równowaga, od której zależą nasz temperament, zdolności, potrzeby. Gdy równowaga zostaje zakłócona, zaczynają się problemy ze zdrowiem – od drobnych przeziębień po nowotwory. Do nieszczęścia nie trzeba wiele. Harmonię dosz mogą zakłócić nieodpowiedni styl życia, zła dieta, toksyczne środowisko pracy, klimat czy pora roku.
Męczę się, zastanawiając, czy lubię bardziej marznąć, czy się pocić, odpowiadając na inne pytania. Po pewnym czasie dostaję wynik.
60 proc. pitta, 35 proc. vata, 5 proc. kapha.
Pitta to po sanskrycku „żar”, energia ognia – odważna i ambitna, impulsywna i niecierpliwa. Vata – to z kolei ruch i zmiana, wiatr i przestrzeń, kreatywna, ale ulotna i depresyjna. Myślałem, że więcej będzie we mnie kaphy, energii ziemi i wody – ciężkiej, powolnej, statycznej… No trudno. Wszystkiego mieć nie można.
Z połącznie pitty i vaty wychodzi więcej całkiem niezły pożar. Nie wiem, czy to dobrze, ale jak mówi ayurweda, nie można zmienić swojej natury.
Duchowość za garść rupii
„Reiki – leczenie świetlistą energią uzdrawiającą”, „Oczyszczająca moc kryształów”, „Otwieranie trzeciego oka” (chyba nieinwazyjne). Rynek usług medyczno-duchowych w Dharamsali jest wyjątkowo szeroki. Wiele dróg prowadzi tu do oświecenia i zdrowia. Za garść rupii (zwykle za dwie) można tu poszerzyć świadomość, oczyścić czakry, a przy odrobinie nieszczęścia zanurzyć się w swoim przeszłym życiu, jakby komuś brakowało doczesnych rozczarowań. Ogłoszenia i plakaty wiszą niezobowiązująco przyczepione do kamieni, słupów. Handlarze sprzedają „łapacze snów”, magiczne kryształy i ochronne amulety – sklepiki jak z dobrej gry RPG.
„Zdrastwuj, dawaj babki (ros. Witaj, daj pieniądze)”– zagadują miło przydrożni sprzedawcy minerałów, doceniając zarazem moją słowiańską urodę. Strome podejścia skracają oddech. Bangsu i Dharamkot, wciśnięte są już między himalajskie grzbiety. Może jeszcze nie „everesty”, ale i tak budzą dostojny szacunek. Im wyżej – tym ciekawiej. Drogi zamieniają się w labirynt kamienistych ścieżek, wokół których rozrzucone są hotele, pensjonaty i restauracje.
To miejsce upodobali sobie następcy hipisów i backpakersi. Mieszka tu tłum Żydów, Europejczyków oraz Hindusów z klasy średniej, których od kilka lat coraz częściej stać na wakacje. „Jest błogo. Chodzę na jogę i palę jointy” – mówi Kinga, Polka, która przyjechała tu na tydzień, a została drugi miesiąc. Siedzimy i jemy croissanty z serem z mleka nepalskiego jaka. Odrobina dyskretnej hipsteriady, której bywalcy Zbawixa mogliby się uczyć. Polka ma na sobie szerokie allandynki i tybetański szal. Podobnie jak ja. Jesteśmy identyczni w swojej oryginalności.
W sali studia „Om” jest kilka osób. W rogu parkietu tańczy niezwykle zgrabna dziewczyna, zarzucając dredami na lewo i prawo. To taniec ekstatyczny. Obok wije się staruszka. Na ścianach wiszą kolorowe narzuty z Buddą, Ganeshą, Che Guevarą. Wschodnie bóstwa i martwi, lewicowi rewolucjoniści znaleźli tu wspólny azyl.
Na zewnątrz grupka Żydów pali jointa. Dharamkot zwany „małym Tel Awiwem” jest oddalony od „małej Lhasy” kilka kilometrów. Większość Izraelczyków przyjechała tu odreagować lata ciężkiej służby wojskowej. Jedzą tony szaszuki i palą kilogramy haszyszu. Joint wesoło chodzi w kółeczku. Częstują. Niestety, za względu na pancha karmę muszę odmówić.
Pełen detoks
Dziś wyjątkowy dzień. Vamana karma – czyli kontrolowane wymioty. To kolejny dzień „wielkiej kumulacji”. W poprzednią niedzielę „atrakcją tygodnia” była kontrolowana biegunka. Jeśli nie byłem akurat w toalecie, leżałem w łóżku i bałem się kichnąć.
W garnku gotuje się ziołowy wywar z lukrecją, który zaraz będę musiał wypić do ostatniej kropli. To dziesięć szklanek, jeśli nie więcej. Z początku idzie bardzo łatwo, ale z każdym kolejnym łykiem mikstura robi się coraz bardziej niestrawna. Polski trening jednak pomaga. W życiu pokonały mnie tylko surowe podgrzybki i żubrówka.
„Jest pan uodporniony na auyrwedę” – mówi ze smutkiem lekarka. Dostaję więc kolejny roztwór do wypicia – tym razem na bazie soli. Działa. Moje myśli podążają w kierunku miski… i to wszystko za moje własne pieniądze.
„Zobacz, ta ama, trucizna, która z ciebie wyszła” – lekarka z zadowoleniem pokazuje zawartość miski. Nie mam siły się zachwycać. „Przed Tobą jeszcze tylko basti – ziołowa lewatywa” – mówi lekarka. „Świetnie reguluje doszę vata” – dodaje. „Czuje, że już jest akurat” – odpowiadam.
Tę przyjemność chyba zostawię sobie na kiedy indziej. Wieczorem mam autobus i dochodzić do siebie będę już w innymi miejscu. Czuję się lepiej. Przez dwa tygodnie schudłem dwa kilogramy i nie ruszyłem ani grama alkoholu i papierosów. Nie wiem więc, czy moje dobre samopoczucie zawdzięczam aestetycznemu stylowi życia czy ayurwedyjskim procedurom.
Jeden nawyk zostanie ze mną już na stałe. To joga, którą niezdarnie starałem się ćwiczyć podczas pancha karmy. „Kto może oddychać, ten może ćwiczyć jogę” – powtarzał mój instruktor. Wprawdzie wiele poza oddechem się nie nauczyłem, ale ponoć to i tak bardzo dużo.
]]>