Na co dzień pomagają innym, ale sami potrzebują pomocy. Zarabiają średnio 1900 zł na rękę, a dokłada im się kolejne obowiązki. „Kiedy protestujemy, rząd odsyła nas do samorządów, a samorządy do rządu” – mówi Paweł Maczyński, przewodniczący Federacji Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznej
„Pomoc społeczna pełni funkcję ostatniej deski ratunku, do niej bowiem trafiają ci wszyscy, którzy pomimo wykorzystania innych możliwości, w dalszym ciągu nie mogą poprawić swojej trudnej sytuacji” – pisała, z okazji Dnia Pracownika Społecznego, minister Elżbieta Rafalska w oficjalnym liście opublikowanym w internecie. „Wybraliście Państwo piękny zawód – powołanie z niewątpliwie wielką przyszłością. Wiem, że w codziennej pracy macie wiele trudnych chwil zwątpienia, bezradności, zniechęcenia. Myślę jednak, że więcej jest tych, które przynoszą radość i satysfakcję”.
Niestety na miłych słowach się kończy. Pomimo protestu pracowników socjalnych, który trwa od października ubiegłego roku, reakcji rządu brak. Odpływ specjalistów, niskie wynagrodzenia, zagrożenie dla życia i zdrowia, coraz większa biurokratyzacja – to tylko część problemów, o których pani minister nie chce rozmawiać. Dlatego pracownicy socjalni, podobnie jak nauczyciele, zapowiadają ogólnopolski strajk.
DOROTA LASKOWSKA: Ministerstwo nie chce z wami rozmawiać?
PAWEŁ MACZYŃSKI*: Nasz protest trwa od października, ale postulaty zgłaszamy już od kilku lat – i wciąż próbujemy się bezskutecznie dobić do ministerialnych drzwi. Minister Rafalska wyjaśnia, że przecież jesteśmy pracownikami samorządowymi, więc ona nie jest za nas odpowiedzialna. W rzeczywistości jednak, prawie wszystkie zadania, które realizujemy, są zadaniami państwa. Wiele wskazuje, że ministerstwo nie chce poważnie rozmawiać, bo ma swój pomysł na rozwiązania systemowe.
Jaki to pomysł?
Mam na myśli przygotowywaną właśnie ustawę o centrach usług społecznych. Wskazujemy, że może być szkodliwa, ale rządzących to nie interesuje. Dialog z organizacjami społecznymi w Polsce obecnie praktycznie nie istnieje. Zazwyczaj jest tak, że otrzymujemy projekt danej ustawy i wyznaczają nam tydzień, czasem 30 dni, na odniesienie się do dokumentu. A potem nasze uwagi i propozycje i tak zwykle nie są brane pod uwagę.
Czego dotyczy ustawa o centrach usług społecznych?
To jest inicjatywa, która pojawiła się już jakiś czas temu. Była konsultowana – co się rzadko zdarza – również z nami, jako praktykami. Wskazaliśmy szkodliwość jej zapisów i ministerstwo odstąpiło od tego pomysłu. Zaraz jednak projekt wrócił, tym razem jako inicjatywa prezydenta RP, która – jako taka – nie wymaga społecznych konsultacji.
Wasze wcześniejsze uwagi zostały uwzględnione w prezydenckim projekcie?
Nie, kluczowe pominięto. Ustawa ta mówi o centrach usług społecznych, które miałyby powstać i skupić w jednym miejscu wszelkiego rodzaju usługi społeczne. Począwszy od usług pomocy społecznej, pielęgnacyjnych, opiekuńczych po działalność sportową, rekreacyjną, turystyczną. Aby takie placówki wprowadzić, zaproponowano dwa modele: albo gmina może przekształcić obecnie funkcjonujące ośrodki pomocy społecznej (OPS) i zastąpić je takim centrum, albo może dogadać się z innymi gminami i utworzyć z nimi jeden wspólny CUS. Co ciekawe, gminy te nie muszą ze sobą nawet sąsiadować, czyli np. gmina z północy Polski może porozumieć się z gminą z południa. To będzie uderzać w osoby najbardziej potrzebujące.
Dlaczego? Przecież wciąż będą korzystać z pomocy?
Obecnie w każdej gminie istnieje ośrodek pomocy społecznej. Działa różnie, w zależności od gminy – raz lepiej, raz gorzej. Widzimy te problemy, które są w OPS, ale z drugiej strony – każdy obywatel, w każdym miejscu w Polsce, wie, gdzie się udać po pomoc. W przypadku centrów tak już nie będzie. A przecież nasi klienci to często osoby chore, niepełnosprawne, z zaburzeniami psychicznymi. Osoby, które mają i tak dużą trudność, żeby trafić do miejsca, które im pomoże. Jeśli dorzucimy takie bariery jak odległość, to obawiam się, że wiele osób nie będzie mogło realnie otrzymać pomocy. Dodatkowo istnieje obawa, że gminy będą chciały tworzyć CUS z przyczyn czysto oszczędnościowych, a nie po to, aby poprawić jakość usług.
A wy stracicie pracę…
Nie chodzi wyłącznie o nas, ale także o osoby, którym mamy pomagać. Już dziś OPS-y borykają się z brakiem pieniędzy i personelu. Sytuacja mogłaby się zmienić, gdyby znalazły się pieniądze na godne wynagrodzenia. Pracownicy socjalni zarabiają średnio 1900 zł netto. Asystenci rodziny jeszcze mniej, a opiekunki znajdują się już na szarym końcu drabiny płac. Przy takich stawkach nie dziwimy się, że ludzie odchodzą. Tym bardziej, że w większości mają wyższe wykształcenie, bo taki jest teraz wymóg ustawowy. Jak dodamy do tego niebezpieczeństwa i ciągły stres, na które pracownicy socjalni są narażeni, to za chwilę nie będzie miał kto pomagać.
To jest niebezpieczna praca?
Czasem tak. Oficjalnie dochodzi do ok. 100 przypadków napaści na pracowników w ciągu roku. Cztery lata temu, kiedy doszło do tragedii w OPS w Makowie w województwie łódzkim, na chwilę mówiło się o tym problemie głośniej. Dwie pracowniczki zostały wtedy zamknięte w pokoju, w którym urzędowały, przez klienta. Osoba, które je zaatakowała, podpaliła pomieszczenie od środka i zamknęła drzwi. Nie mogły uciec, gdyż w pomieszczeniu nie było drogi ewakuacji. Obie zmarły. Po tej tragedii resort obudził się na chwilę i podjął działania w kierunku poprawy naszego bezpieczeństwa.
Zmieniono prawo tak, by pracownicy socjalni mogli korzystać z asysty drugiego pracownika i z asysty policji w sytuacjach, które mogą być szczególnie groźne. W praktyce jednak wygląda to tak, że część pracodawców respektuje prawo, natomiast część je nadal lekceważy. Głównie z uwagi na braki kadrowe. Każdą asystę policji należy uzgodnić, to się nie dzieje od ręki. Uzgadnia się również obecność współpracownika podczas danej wizyty. Ale jeśli nam towarzyszy, nie może w tym czasie wykonywać własnej pracy. To jest takie błędne koło. A trzeba też pamiętać, że średnio na jednego pracownika przypada ok. 70 rodzin, którymi on się zajmuje.
A przechodzicie jakieś szkolenia związane z kwestiami bezpieczeństwa?
Jest to właśnie jeden z naszych kluczowych postulatów. Po wydarzeniach w Makowie rzeczywiście przeprowadzono takie szkolenia. Ale miały charakter doraźny. A powinny być prowadzone cyklicznie, przynajmniej raz do roku. Nie mówimy tutaj o kursach samoobrony, ale o umiejętności odczytywania i reagowania na sygnały, które mogą świadczyć o zagrożeniu. A też o tym, jak takim sytuacjom praktycznie zapobiegać. Samorządy nie chcą się tego podjąć, gdyż są to oczywiście koszty.
Zapewne zaczniemy działać dopiero wtedy, jak dojdzie do kolejnej tragedii. W samym Makowie budynek zabezpieczono dopiero po fakcie. Okazało się, że nie było tam alternatywnych dróg ewakuacji, w wielu ośrodkach z kolei nadal okna są okratowane, ponieważ bardziej chroni się mienie niż życie zatrudnionych pracowników!
Wskazujecie też na rosnącą biurokrację i formalizację w swojej pracy…
Uważamy, że realizowane obecnie programy rządowe, takie jak 500+, Za życie nie powinny spoczywać na barkach pomocy społecznej. Ministerstwo samo zresztą powtarza, że to nie są programy pomocy społecznej, tylko programy polityki rodzinnej. Problem polega na tym, że w obecnych przepisach gminy mają wybór. Mogą to zadanie powierzyć swoim urzędnikom albo ośrodkom pomocy społecznej. W większości przypadków – co było dla rządu oczywiste od początku – zadania te trafiły do OPS-ów.
Efekt? W małych gminach, zdarza się, że w ośrodku pracuje od dwóch do pięciu osób i one zajmują się wszystkim. Nie tylko pomocą społeczną, lecz także obsługą świadczeń rodzinnych, dodatków mieszkaniowych, rozwożeniem żywności z programów rządowych. Wiążą się z tym zawsze kolejne papiery, tony dokumentów do wypełniania i sprawozdań. My zresztą proponujemy zmianę formuły pracy, tak byśmy mniej siedzieli przy biurkach, a więcej pracowali w terenie, bliżej rodzin i osób, które potrzebują pomocy.
Strajk jest nieunikniony?
Wszystko zależy od strony rządzącej. Może nie jesteśmy liczną grupą zawodową, ale wykonujemy bardzo ważne społecznie zadania. Trafiamy do najbardziej potrzebujących. Uważamy, że to nie jest w porządku, że najpierw stawia się nas pod ścianą, a potem apeluje do naszych sumień i etyki zawodowej. Protestujemy od października ubiegłego roku i do dziś nie otrzymaliśmy konkretnych propozycji rozwiązania problemu.
Dlatego jesteśmy gotowi na strajk, nie mamy innego wyjścia. Nie mamy jeszcze konkretnej daty, ale wszystko wskazuje, że będzie to druga połowa tego roku. Nie będzie to pewnie tak liczny strajk, jak ten nauczycieli. Pracowników pomocy społecznej jest ok. 40 tys. Ale jeżeli chcemy dalej wykonywać naszą pracę na wyższym poziomie, to musimy zrobić wszystko, żeby nasz głos został usłyszany.
*PAWEŁ MACZYŃSKI: przewodniczący Polskiej Federacji Związkowej Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznej, pracownik socjalny, specjalista terapii uzależnień, na co dzień pracujący z osobami stosującymi przemoc oraz uwikłanymi w problem uzależnienia. Prowadzi zajęcia dla studentów na kierunku praca socjalna.