Syryjczyków, którzy uciekli przed wojną do Libanu, od rodzinnych domów często dzieli niewiele, kilkadziesiąt kilometrów. Zostawili tam wszystko, bo myśleli, że opuszczają je tylko na chwilę i gdy sytuacja się uspokoi, wrócą. Minęło siedem lat
Abdel mieszka w jednym z licznych obozowisk w mieście Arsal w północnym Libanie. Postawiono w nich namioty z drewnianymi szkieletami owiniętymi w plastikowe płachty. Wraz z upływem lat coraz bardziej przypominają proste domy. W niektórych pojawiły się nawet podmurówki.
Po siedmiu latach wielu mieszkańców obozowisk traci złudzenia, że uda im się wrócić do Syrii. Dlatego ci, którzy już się z tym pogodzili, a mają trochę pieniędzy, robią wszystko, co tylko możliwe, by w Arsalu poczuć się choć trochę jak w domu. Na ścianach wieszają ozdoby, a na ziemi kładą ładne materace z poduszkami. Ważne, żeby było chociaż trochę przytulnie.
60-letni Abdel nie ma jednak takich luksusów. Rozmawiamy w małym chłodnym pomieszczeniu − nie ma piecyka, który podlewany mazutem mógłby ogrzać jego namiot. Leżą za to wytarte materace, koce i poduszki. Mężczyzna jest ubrany w kurtkę, a głowę owinął chustą, na którą nasunął zimową czapkę.
Pogodzenie się z rzeczywistością nie oznacza jednak, że Syryjczycy przestali tęsknić za swoimi wioskami i miastami. „To strasznie trudne, gdy jesteś tak blisko domu, a nie możesz go zobaczyć” – wyznaje.
Jak większość uchodźców w tej okolicy, Abdel trafił do Arsalu w 2012 r. Pomimo upływu lat pokonanie 50 km dzielących go od rodzinnego al-Kusajr w zachodniej Syrii nadal nie jest możliwe.
Jakby padał deszcz
Arsal to 10-tysięczne miasto leżące wśród gór. Bliska odległość do granicy sprawiała, że zawsze wiele łączyło je z Syrią. Mieszkańcy po jednej i drugiej stronie podróżowali do sąsiadów w celach prywatnych lub zawodowych, zawierano mieszane małżeństwa. Przekraczanie granicy było zwykłą formalnością. Po wybuchu protestów, a następnie wojny domowej w Syrii w 2011 r., sytuacja szybko uległa zmianie. Kilka miesięcy później w leżącym w odległości 80 km od Arsalu Homs (30 km na północ od al-Kusajr) siły antyrządowe zajęły dzielnicę Baba Amr. Przez następne trzy lata liczące blisko 800 tys. mieszkańców miasto stało się areną walk między wojskami rządowymi a bojownikami Wolnej Armii Syrii.
W 30-tysięcznym al-Kusajr, podobnie jak w Homs, najpierw doszło do protestów, ale sytuacja szybko eskalowała. W listopadzie 2011 r. miasto otoczyła syryjska armia wspierana przez libański Hezbollah i szyickie milicje. Cywile opuścili miasto kilka miesięcy później. Choć od tych wydarzeń minęło siedem lat, wspomnienia nadal pozostają żywe.
Asrar ma 40 lat i mieszka w jednym z obozowisk w Arsalu. Mieszka wraz z 69-letnią matką Nadią, która od nieudanej operacji 15 lat temu musi poruszać się o kulach. Mówi, że początkowo jej rodzina nie chciała opuszczać domu. „Kochamy go, więc nie chcieliśmy wyjeżdżać” – podkreśla.
Zmusiły ich do tego ostrzały i naloty. „Było ich tak dużo, jakby padał deszcz” – dodaje.
Wyjście z oblężenia
Także Abdel, zanim wybuchła wojna, nie zamierzał opuszczać al-Kusajr. Nie chciał zostawiać domu, jabłoniowego sadu, krów, kóz i kurczaków. Ogród miała również Nadia – zajmowała się nim pomimo niepełnosprawności, bo mąż pracował jako nauczyciel w szkole. Chory na cukrzycę, w 2015 r. zmarł już w Libanie.
Abdel pamięta dobrze chwile, gdy nocą wraz z rodziną opuścił dom. Szli na piechotę, czasem udało im się złapać podwózkę. Za dnia ukrywali się pod drzewami, zdarzało się też, że gdy zapadł zmrok, musieli się czołgać. Pokonanie raptem kilku kilometrów zajmowało im nawet cztery dni.
„Nie mieliśmy jedzenia i picia. Jedliśmy liście z drzew i łamaliśmy rurki do nawadniania pól, by napić się wody” – opowiada Abdel. Ludzie padali. Niektórzy od kul, inni – z wycieńczenia. Część z nich na kocach niesiono dalej z nadzieją, że być może uda im się jeszcze pomóc.
W trakcie oblężenia zginął brat Asrar. Zabił go odłamek. Kobieta przyznaje, że w domu zostawili wszystko, bo myśleli, że opuszczają go tylko na chwilę, a gdy sytuacja się uspokoi, wrócą. Minęło siedem lat.
Abdel jest ubrany w grafitową galabiję, tradycyjną szatę, i czarną kurtkę. Poza dowodem tożsamości to wszystko, co zabrał z domu. Te rzeczy muszą służyć mu do dzisiaj.
Libański spokój
Gdy dotarli do Arsalu, nie było tu jeszcze odpowiedniej infrastruktury. Trafiały tu całe rodziny, ludzie spali na ulicach, czasami znajdowali też gościnę w lokalnych domach. Później zaczęły powstawać obozy. Nie stworzono jednak jednego wielkiego ośrodka, lecz 160 mniejszych. Składają się zazwyczaj z kilkudziesięciu namiotów. Gdy patrzy się z góry, rozpływają się one wśród miejskiej zabudowy. Arsal wciąż zamieszkuje 30 tys. Syryjczyków – oznacza to, że jest ich trzy razy więcej niż mieszkańców. Według danych biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. uchodźców, w sześciomilionowym Libanie przebywa obecnie ponad 900 tys. uchodźców z Syrii.
Syryjczycy, z którymi miałem okazję rozmawiać, podkreślają, że Libańczycy okazali im wiele dobra. Już na granicy, gdy żołnierze dawali im chleb, a w Arsalu udostępniano im pokoje, garaże i piwnice. Niektórzy w porywie serca robili to za darmo, inni pobierali niewygórowane opłaty.
Moi rozmówcy nie spodziewają się, że będą mogli szybko wrócić do Syrii. Część nie ma już zresztą po co wracać – albo ich domy zostały zniszczone, albo sympatyzowali z siłami antyrządowymi. Obawiają się, że ich pobyt w Libanie wzbudzi zainteresowanie służb bezpieczeństwa lub też oni, bądź ktoś z ich rodziny, zostaną wcieleni do wojska.
Przede wszystkim doceniają jednak pokój panujący w Libanie. „W Syrii widzieliśmy śmierć na własne oczy. W Arsalu czujemy się bezpiecznie” – mówi Abdel.
Uchodźcy w obliczu libańskiego kryzysu
37-letni od 2012 r. mieszka w Arsalu z żoną i czwórką synów – najstarszy ma 15 lat, a najmłodszy osiem miesięcy. Pochodzi z przygranicznego regionu gór Kalamun. Ma przeszkolone oczy, wklęsłe policzki i krótką brodę. Na bluzie widnieje napis w języku angielskim: „Chcę tylko robić piękne rzeczy, nawet jeśli nikt o to nie dba”. Wykonuje prace najemne, ale wybór w Arsalu nie jest duży. Można pracować w rolnictwie, miejscowym kamieniołomie lub na budowie. Ibrahim jeszcze niedawno zbierał oliwki. Sezon jednak się skończył, a kryzys gospodarczy w Libanie sprawia, że trudno znaleźć pracę, nawet dorywczą.
„Gdy sytuacja finansowa w Libanie była dobra, nam też się dobrze wiodło” – mówi Ibrahim. „A teraz nawet mieszkańcy Arsalu mają problemy ze znalezieniem zatrudnienia” – dodaje.
Dwóch jego synów – 15- i 12-letni – musiało pójść do pracy. Rano idą do szkoły, a po lekcjach od razu udają się do sklepu, gdzie obsługują klientów. Kończą po siedmiu godzinach, o godz. 20. Czasami siedzą w namiocie do późnego wieczora, by odrobić prace domowe. Dziennie zarabiają 5 tys. libańskich funtów, czyli niecałe 13 złotych. Budżet rodziny ratuje wsparcie Światowego Programu Żywnościowego, który co miesiąc zasila ich elektroniczną kartę 27 dolarami na osobę. To zapomoga, która trafia do rodzin znajdujących się w szczególnie trudnej sytuacji.
Zdarza się jednak, że rodzinie nie starcza pieniędzy na życie – nawet na najbardziej podstawowe produkty, takie jak chleb, ryż czy cukier. Ibrahim zmuszony jest wtedy zapożyczać się u znajomych, a długi spłaca dopiero, gdy coś uda mu się zarobić. Pomimo trudnych warunków mężczyzna podkreśla, że sytuacja w Libanie jest dużo lepsza niż w Syrii. Jego rodzice, którzy wrócili do kraju w 2014 r., ledwie wiążą koniec z końcem. Co więcej, po powrocie musiałby rozpocząć służbę w armii, a – jak mówi – nie chce strzelać do Syryjczyków.
Kolejna zima w namiocie
Kryzys gospodarczy, w którym pogrążył się Liban, dokłada kolejnych problemów Syryjczykom przed nadchodzącą zimą. Bez pracy trudno zapewnić choćby mazut do piecyków. Uchodźcy są zależni od organizacji pomocowych. W Arsalu działa m.in. Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej, które przy wsparciu Polskiej Pomocy MSZ, ONZ, a także prywatnych darczyńców pomaga Syryjczykom przygotować się do zimy, wzmacniając i uszczelniając namioty. Organizacja kupuje m.in. płachty z materiałów syntetycznych, a także drewniane bele, które mają podtrzymywać konstrukcję na wypadek intensywnych opadów śniegu.
Pomimo tych działań sytuacja jest trudna. Pomoc nie dociera do wszystkich uchodźców. Abdel na pytanie, czy jest przygotowany na zimę, wybucha śmiechem. „Nie mamy pieniędzy, by się na nią przygotować” – odpowiada po chwili.
Abdel kolejny rok z rzędu będzie musiał przetrwać w chłodzie i ubraniu, które pamięta jeszcze czasy oblężenia jego rodzinnego miasta.