Od dwóch lat przed sądem w Nowym Jorku toczy się proces, w którym spadkobiercy namibijskich plemion Nama i Herero domagają się od Niemiec odszkodowania w wysokości 30 mld dolarów za niewolniczą pracę i ludobójstwo z przełomu XIX i XX w.
Pod koniec lipca 2018 r. obie strony przedstawiły swoje racje, ale amerykański sąd wciąż ma wątpliwości, czy sprawa leży w jego jurysdykcji. Tym bardziej że dotyczy wydarzeń sprzed ponad 100 lat. Potomkowie Nama i Herero oskarżyli Niemcy o kradzież ziemi, pracę przymusową i masową eksterminację ludności.
Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia – państwo kolonialne utworzone na terytoriach dzisiejszej Namibii jeszcze w czasach Bismarcka – w latach 1904-1908 – krwawo stłumiło powstanie ich przodków, którzy zbuntowali się przeciwko bezpodstawnemu zadłużeniu, jakim obciążyli ich handlujący z nimi niemieccy osadnicy. Napady Herero na farmy sprowokowały brutalną odpowiedź – w walkach, pozasądowych egzekucjach i obozach koncentracyjnych zginęło wówczas około 100 tys. pasterzy Herero, choć dokładnych liczb nie zna nikt.
Do tamtych zbrodni przylgnęło miano „pierwszego ludobójstwa XX w.” lub „zapowiedzi Holokaustu”. Czy taka klasyfikacja jest zasadna?
Od lat 60. lansował ją niemiecki historyk z NRD Horst Drechsler, zaś w 2010 r. przypomniał ją i rozwinął brytyjski historyk David Olusoga. Jego książka, wydana pod chwytliwym tytułem Holocaust Kaisera. Zapomniane niemieckie ludobójstwo i kolonialne korzenie nazizmu, napisana wspólnie z duńskim badaczem mieszkającym w Namibii Casperem Erichsenem, lekka w stylu i odważna w treści, uderzała w ton oskarżeń i wzywała do rozliczenia okrucieństw. Przede wszystkim jednak mocno wyostrzała tezę o „korzeniach nazizmu”, a konkretnie – o niemieckich zbrodniach w Namibii jako przygrywce do nadciągającego „ostatecznego rozwiązania”. To, czego Niemcy rzekomo nauczyli się w Namibii, powtórzyli podczas II wojny światowej. Schemat był ten sam, jedynie skala dużo większa – twierdzili autorzy.
Profesor Klaus Bachmann, historyk urodzony w Niemczech, ale od lat mieszkający w Polsce, przeszukał niemieckie i namibijskie archiwa, żeby zweryfikować teorię Erichsena i Olusogi. W swojej wydanej po angielsku książce Ludobójcze imperia – niemiecki kolonializm w Afryce i Trzecia Rzesza udowadnia, że łączenie afrykańskich zbrodni popełnionych na Herero z wymordowaniem europejskich Żydów nie tylko nie ma większego sensu, lecz także pokrycia w faktach.
JAKUB JABISZEWSKI: Niemieccy żołnierze tłumiący powstanie Herero na terenach dzisiejszej Namibii część pokonanych zamknęli w obozach, część wygnali na pustynie, część zabili w walce lub pozasądowych egzekucjach. Pruski generał Lothar von Trotha wzywał do zabicia wszystkich, bez wyjątku. Dlaczego pana zdaniem porównywanie tego wszystkiego z Holokaustem nie ma sensu?
PROF. KLAUS BACHMANN: Bo brakuje tam istotnego elementu, który wszystko zmienia. Otóż w przypadku zbrodni w Namibii nie ma ani ideologii totalitarnej, ani totalitarnego państwa. Sam fakt, że tu i tam były obozy, nie wystarczy. Obozy nazistowskie, podobnie jak łagry w Związku Radzieckim, miały pewien cel – zmienić ludzi, ich myślenie albo, jak w przypadku obozów śmierci, zabijać jak najwięcej ludzi tanim kosztem.
W obozach w Namibii nie było cienia takiej próby, bo i też sytuacja była inna. To było tłumienie powstania. Nie chcę zabrzmieć zbyt brutalnie, ale Żydzi w Trzeciej Rzeszy powstań nie organizowali i nie z tego powodu trafiali do obozów. W Namibii wszystko zaczęło się od powstania, a w Europie najpierw był plan „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, a dopiero potem powstania skierowane przeciwko temu planowi.
Dlaczego w ogóle doszło do wojny z Herero?
Musimy zrozumieć jedną rzecz – plemię Herero było zorganizowane w podobny sposób co państwo. Jedyną różnicą był brak czytelnych granic terytorialnych, bo jako lud pasterski musieli zmieniać miejsce pobytu, pędzić bydło z jednych pastwisk na inne. Posiadanie ziemi nie miało dla nich najmniejszego znaczenia, natomiast struktura klanowa bardzo przypominała to, co nazywamy państwem.
Herero handlowali z farmerami niemieckimi i to właśnie relacje handlowe doprowadziły do wojny, bo osadnicy zaczęli im naliczać dług. W dużej mierze przesadnie albo nawet bezpodstawnie. Herero zaczęli więc napadać na niemieckich farmerów, by ten dług, wraz z wierzycielem, zlikwidować. I wtedy doszło do wojny, a z Berlina został przysłany Lothar von Trotha, który wcześniej służył w Chinach i Afryce Wschodniej, a który nie znał w ogóle lokalnego kontekstu.
Za to przyjechał z rozkazem całkowitego zniszczenia Herero.
Nic podobnego. Miał po prostu stłumić powstanie. Chciał to zrobić, otaczając Herero, którzy zebrali się na płaskowyżu Waterberg. Jak wynika z akt, miał zamiar ich wszystkich zabić. To mu się nie udało, bo część Herero uciekła na pustynię, by stamtąd dostać się do kolonii brytyjskich. Von Trotha nakazał wojsku pościg, zapominając, że wrogowie pustynię znali lepiej. Po kilku tygodniach jego oddział był w rozsypce. Padły konie, żołnierze chorowali, brakowało prowiantu i wody.
A z rozkazem zabicia wszystkich Herero sprawa jest paradoksalna, jeśli nie zwyczajnie groteskowa. Rzeczywiście ten tzw. rozkaz eksterminacyjny padł, ale został wydany w sytuacji, kiedy wojsko było już u kresu sił. Von Trotha wygłosił do swoich żołnierzy przemówienie, w którym kazał zabić każdego napotkanego pasterza, strzelać do kobiet i dzieci, gdyby próbowali napić się wody z jakiegokolwiek źródła. A potem wysłał do Berlina list, w którym napisał: wydałem rozkaz zabicia wszystkich.
Liczył, że wzbudzi podziw swoją stanowczością i dostanie pochwałę. To był popis przed kierownictwem, nic więcej; powstanie było już wówczas stłumione, większość Herero zginęła lub uciekła.
A co na to stolica?
Kazano skończyć z tą bzdurą, rozkaz odwołano po zaledwie dwóch miesiącach. Żołnierze byli wycieńczeni, dostępne i znane im źródła wody były niezdatne do picia, bo leżały w nich ciała zabitych i martwe bydło. Niewiele brakowało, by w szeregach wojska wybuchł bunt.
Z lęku przed śmiercią?
Także z kalkulacji. Część z nich była farmerami i zostali wcieleni do Schutztruppe – niemieckiego wojska kolonialnego – ale chcieli wrócić do swoich posiadłości. Pozostali, zawodowi żołnierze, liczyli na to, że dzięki służbie uda im się uzyskać specjalny, preferencyjny kredyt i kupią sobie ziemię. Zawód żołnierza nie był wówczas intratny, szybkie zakończenie konfliktu było w ich interesie, dawało szanse na lepsze życie w kolonii.
Poza tym ówczesna Namibia była krajem rolniczym, kopalnie diamentów odkryto dopiero w 1908 r., już po powstaniu. Najwięcej zysków dawała hodowla bydła, którą trudnili się właśnie Herero. Ich całkowite wymordowanie oznaczałoby problemy także dla farmerów. Zabijając i wypędzając Herero z kraju, von Trotha pozbawił farmerów i kupców partnerów biznesowych.
W końcu zrozumieli to też w Berlinie i cesarz, za namową kanclerza, nakazał odwołanie rozkazu eksterminacyjnego i branie Herero jako jeńców. Wtedy właśnie powstały obozy. Nie jako narzędzie do zabijania lub reedukacji, lecz jako sposób przetrzymywania jeńców.
Chodziło więc o utrzymywanie bezpieczeństwa, jakiejś kontroli nad sytuacją, paradoksalnie także podtrzymanie przy życiu niedobitków Herero. Bo musimy sobie to wyobrazić – w sytuacji zabicia może nawet 80 proc. plemienia nikt już nie zajmował się wypasem bydła. Ci, którzy pozostali – kobiety, dzieci, starcy – nie mieli prawie żadnych szans na przeżycie. Oni też trafili do niemieckich obozów, które w zaistniałych okolicznościach dawały jakiś cień nadziei na przetrwanie. Zresztą oficerowie prowadzący te obozy pisali listy do kierownictwa, domagając się większych racji żywnościowych, argumentując, że w przeciwnym wypadku ludziom grozi śmierć.
Skoro byli tacy dobrzy, dlaczego ich nie wypuścili?
Bo nawet pod koniec wojny, gdy było jasne, że plemię zostało zniszczone, wśród farmerów panowała panika.
Mieli obsesję, że Herero wrócą i zaczną znowu zabijać. Ich lęki nie miały żadnych podstaw. Ci, którzy przetrwali, nie mieli się jak zorganizować, poza tym byli w większości wyniszczeni i chorzy. Nie chcę przez to powiedzieć, że obozy były jakimś aktem niemieckiego humanitaryzmu – raczej chodzi mi o to, by pokazać, że nie miały wiele wspólnego z obozami koncentracyjnymi z czasów Trzeciej Rzeszy, nawet jeśli też określano je mianem Konzentrationslager. Trzeba też pamiętać, że warunki w tych obozach były bardzo zróżnicowane. W obozie o najgorszej sławie, w Lüderitzbucht na Wyspie Rekinów, zginęło ponad 40 proc. osadzonych, w innych obozach – ok. 5 proc.
A czy były jakieś podobieństwa między antysemityzmem a ówczesną wersją rasizmu?
Jedyne podobieństwo to hierarchizowanie ludzi, dzielenie na lepszych i gorszych. Ale ideologia, która stała za antysemityzmem, była dalece bardziej rozbudowana, złożona, a zarazem wewnętrznie sprzeczna.
Żydów obwiniano i o kapitalizm, i o komunizm, i o choroby. Tymczasem stereotyp mieszkańca Afryki był zdecydowanie prostszy. Przed powstaniem Herero pisano o nich jak o dzieciach, które trzeba wychować, nauczyć cywilizacji i wyedukować.
Po 1904 r., gdy wybuchło powstanie, raptownie zmienił się sposób ich przedstawiania. Prasa niemiecka zaczęła pisać o gwałconych kobietach i zabijanych dzieciach, choć brak jakichkolwiek potwierdzeń tego rodzaju pogłosek, nawet w statystykach wojskowych. Niewątpliwie Herero okazywali się okrutni wobec kupców, u których byli zadłużeni i mściwi wobec źle traktujących ich farmerów, ale nie gwałcili kobiet, nie zabijali dzieci. Ten rodzaj opowieści to już element nowego stereotypu – czarnoskóry jako niebezpieczne zwierzę. Tchórzliwe, nieobliczalne, a w dodatku seksualnie rozbudzone, nadaktywne i rozmnażające się w nieokiełznany sposób.
I ten stereotyp nie pozwala budować analogii z państwem totalitarnym?
To nie wystarczy. W państwie totalitarnym nie ma czegoś takiego jak otwarta debata publiczna. Tymczasem w przypadku powstania Herero debata była. Co prawda opinia publiczna w samej kolonii nie bardzo chciała cokolwiek wiedzieć, wiedział za to Berlin i to wyjątkowo dużo. W parlamencie wybuchały awantury, co skończyło się przyspieszonymi wyborami do Reichstagu w styczniu 1907 r. Wygranymi skądinąd przez zwolenników kolonializmu, który był wówczas postrzegany jako strategia handlowa.
Ale to nie znaczy, że mord na Herero odbył się przy milczącej akceptacji Berlina. Presja ze strony opozycji sprawiła, że zarówno wojskowi, jak i cywilni administratorzy kolonii czuli ciągłą kontrolę ze strony centrali, ich margines swobody został po 1904 r. mocno ograniczony.
A co się działo później z tym tematem w latach 30., gdy powstała Trzecia Rzesza? Czy możemy z całą pewnością powiedzieć, że tamta rozprawa z plemieniem Herero nie była pewnego rodzaju inspiracją do rozprawy z ludnością żydowską?
Możemy tak powiedzieć, głównie dlatego, że w latach 30. już nikt się tymi wydarzeniami nie interesował. Po pierwsze – Niemcy straciły kolonie po I wojnie światowej. Wraz z nimi zniknęło Ministerstwo ds. Kolonialnych. Zerwano więc pamięć instytucjonalną, a wszystkie dokumenty trafiły do archiwum, pies z kulawą nogą do nich nie zaglądał.
Po drugie, kolonizatorzy niemieccy byli przez NSDAP postrzegani jako elita dawnej władzy, pieszczochy systemu. Gardzili nimi tak potwornie, że ich kariery w szeregach nowej partii były właściwie niemożliwe.
Przy okazji dochodziło do głębokich paradoksów. Otóż w Niemczech, z różnych przyczyn, mieszkała niewielka grupa ludności czarnoskórej przybyłej z dawnych afrykańskich kolonii. Było ich może kilkuset. Pokazywano ich w cyrkach albo w tzw. ludzkich zoo, niektórzy zostali artystami. Ich los, wraz z upowszechnieniem się nazizmu, był coraz trudniejszy, często padali ofiarą rozmaitych napaści. Kto ich wówczas bronił? Kolonizatorzy!
Dlaczego? Traktowali ich jako niezwykłej wartości pamiątkę z dawnych włości?
Nie, chodziło raczej o wizerunek. Dawni kolonizatorzy nigdy nie pogodzili się z utratą tych ziem, wierzyli, że jakoś jednak tam wrócą. Przeżywali też bardzo ustalenia tzw. białej księgi opracowanej przez Brytyjczyków po I wojnie światowej, której ton był taki, że Niemcy zupełnie nie umieli swoimi koloniami zarządzać bez uciekania się do przemocy i w związku z tym należy im je zabrać.
Broniąc tych nielicznych Afrykańczyków mieszkających w Niemczech, przedstawiciele elit kolonialnych starali się zmyć plamę na honorze. Ale tak naprawdę ich głos już się wówczas nie liczył. Byli zresztą bardzo wiekowymi ludźmi, bez większego wpływu na młodsze pokolenia.
Zwolennicy „teorii ciągłości” okrucieństw kolonialnych i nazistowskich nie zgodziliby się z panem. Weźmy takiego Heinricha Ernsta Göringa, ojca Hermanna Göringa, który był pierwszym przedstawicielem cesarstwa na terytorium dzisiejszej Namibii i własnoręcznie podpisał porozumienie między cesarstwem a ludem Herero, które pozwoliło na utworzenie kolonialnej Afryki Południowo-Zachodniej.
No tak, ale wyjechał z Afryki na kilkanaście lat przed powstaniem Herero, a ze swoim synem kontakt miał sporadyczny. Kiedy Hermann się urodził, ojciec był już ambasadorem Niemiec na Haiti. Skądinąd jego żona Franziska wkrótce do niego dołączyła, oddając niemowlę na wychowanie niemieckim krewnym. Wrócili, kiedy Hermann miał już trzy lata, a potem żyli w dość ciekawym układzie – matka była przez kilkanaście lat kochanką Hermanna Epensteina, chirurga o żydowskich korzeniach, bardzo majętnego właściciela kilku zamków, który zresztą był też ojcem chrzestnym wszystkich dzieci Göringów. To w zasadzie była, mówiąc współczesnym językiem, rodzina patchworkowa i nic nie wskazuje na to, by Heinrich przekazywał Hermannowi jakiekolwiek mądrości o świecie kolonialnym. Cała ta koncepcja jest sztucznie rozdęta w książce Davida Olusogi i Caspara Erichsena. Rozpisują się o tym przez kilkadziesiąt stron, ale to kompletna bzdura.
Dlaczego tak łatwo jej dali wiarę?
Należałoby ich o to zapytać. Moja robocza teza jest taka, że oni chyba w ogóle nie znają niemieckiego. W bibliografii cytują głównie to, co przetłumaczono na angielski. Tymczasem bardzo dużo tych publikacji pochodzi jeszcze z okresu NRD, myślę tutaj o opracowaniach Horsta Drechslera, historyka z Uniwersytetu w Jenie, który w latach 60. jako pierwszy sugerował związki między nazizmem a zbrodniami kolonialnymi. Jego prace były tłumaczone, on sam miał dostęp do źródeł, bo archiwa niemieckie z tamtego okresu znalazły się głównie po stronie wschodniej.
Nie możemy jednak zapominać o tym, że badania historyczne z tamtych lat miały specyficzną, ideologiczną optykę. Powstawały w tych rzekomo nowych, lepszych, komunistycznych Niemczech, wolnych zarówno od grzechów Trzeciej Rzeszy, jak samego Cesarstwa. Autorzy książki Zbrodnia Kaisera nie mogli tego wszystkiego posprawdzać, bo – tak przypuszczam – nie pozwalała im na to bariera językowa. Stąd powielenie wcześniejszych tez, bez prób ich weryfikacji.
To aż takie proste?
Może nawet jeszcze prostsze. Książka Olusogi i Erichsena ma bardzo czytelną, jasną, prostą publicystyczną tezę i jest pisana z pozycji oskarżycielsko-moralizatorskich. To jeden z najlepszych scenariuszy na sukces książki historycznej. Drugi: dorzucić na okładkę swastykę. Są badania niemieckie – publikacja swastyki na okładce winduje sprzedaż. To symbol ostatecznego, krańcowego zła – nic dziwnego, że ludzi fascynuje.
Ale dlaczego nikt tego nie sprawdził?
A po co? To politycznie poprawne, poza tym bardzo wygodne. W dzisiejszych czasach nie ma żadnego lobby, w którego interesie byłaby weryfikacja tych tez. Moja książka też nie wzbudza i pewnie nie wzbudzi większego rozgłosu. Gdybym był zwolennikiem „teorii ciągłości”, raczej bym jej nie recenzował, żeby nie zwracać na nią uwagi. Po co? Lepiej przemilczeć własne błędy.
A pan w jaki sposób trafił na ten temat?
Zwyczajnie. Moja żona zażyczyła sobie, żebyśmy w podróż poślubną pojechali do Namibii. Na lotnisku wszedłem do księgarni i znalazłem książkę Olusogi i Erichsena. Idealna lektura dla historyka!
Przeczytałem, potem zacząłem sprawdzać i zobaczyłem, że wszystko tu stoi na głowie. Trochę też odwróciłem proces badawczy, bo najpierw przeglądałem archiwa, a dopiero potem czytałem fachową literaturę historyczną. To pozwoliło mi wyrobić sobie własne zdanie, nie sugerować się ustaleniami innych.
Przy okazji wyszło na jaw, że nie jestem sam – jest paru historyków, którzy też odkłamują porównania z Holokaustem. Natomiast nikt poza mną do tej pory nie zebrał tego w jednej książce.
A jaki wpływ mają pańskie ustalenia na toczący się proces odnośnie do odszkodowań dla potomków Herero i Nama?
Niewielki. Współczesne Niemcy nie negują ciągłości państwowej i przyznają, że są spadkobiercami zarówno Trzeciej Rzeszy, jak i Cesarstwa, wraz z jego zbrodniami kolonialnymi. Kwestia nieuprawnionych porównań do Holokaustu nie ma tutaj większego znaczenia. Nikt też w Niemczech nie broni kolonizatorów. Ton debacie nadaje krytyka postkolonialna i presja na to, by Niemcy płaciły – i to możliwie dużo.
Podstawowy problem polega na tym, że po stronie wysuwającej roszczenia nie ma kontynuacji państwowej. Nie da się powiedzieć, że odszkodowania należą się współczesnej Namibii, bo Namibia wówczas nie istniała. Nie da się też utożsamić współczesnej Namibii z dawnymi plemionami Nama i Herero, bo zostały tak zdziesiątkowane, że w dzisiejszym podziale władzy prawie w ogóle nie uczestniczą. Dominuje za to plemię Owambo, które akurat z niemieckimi kolonizatorami żyło raczej zgodnie. Więc komu te odszkodowania wypłacać?
Może spadkobiercom ofiar?
A jak to się będzie miało do rekompensat, jakie wypłacano w latach 90. byłym niemieckim robotnikom przymusowym? Wówczas płacono tylko tym, którzy jeszcze żyli, nie ich potomkom, chyba że ktoś zmarł w trakcie negocjacji. Przypadek Namibii otworzyłby puszkę Pandory, nie mówiąc o tym, że byłby precedensem w podobnych sprawach wytaczanych przeciwko innym krajom kolonialnym. Niemcy nie chcą więc mówić o reparacjach, szukają innej formuły w ramach negocjacji międzyrządowych.
Dlatego rząd niemiecki chce rozmawiać o moralności i pomocy?
Tak samo jak rozwiązano ten problem w latach 90. Rekompensaty traktowano jako pomoc humanitarną, do której prawo mają określone grupy osób. Teraz próbuje się to powtórzyć, tyle że też nie przez wypłacanie środków finansowych spadkobiercom, co przez wsparcie określonych organizacji. Pieniądze miałyby pójść nie do osób fizycznych, ale do osób prawnych. Tylko roszczenia potomków Herero i Nama wchodzą tu w paradę. I to podwójnie – bo gdy rządy negocjują kwoty rzędu kilkuset milionów dolarów – potomkowie domagają się 30 mld dolarów. To szalenie komplikuje rozmowy.
A czy skutki tamtych wydarzeń dalej są przez tych spadkobierców odczuwane?
Tak, bo plemię Herero nigdy się nie odbudowało w porównywalnej postaci. Niemcy kompletnie wówczas zniszczyli równowagę etniczną tego regionu. To było widać już w parę lat po powstaniu, gdy odkryto diamenty i zaczęto je wydobywać. W jednym z okręgów administracyjnych ktoś zadał sobie trud, by sprawdzić, z jakich plemion pochodzą pracujący w kopalniach robotnicy. Otóż w 98 proc. byli to robotnicy z północy, z plemienia Owambo. Herero prawie już nie istnieli.
Więc te dzisiejsze odszkodowania – jakkolwiek by je zwać – być może posłużyłyby jako rekompensata dla tych, którzy pozostali, bo bez wątpienia dzisiaj są mniejszością pozbawioną większego znaczenia i wpływów we własnym kraju. Ale to z kolei tworzy problem dla obecnego rządu, zdominowanego przez Owambo. Jeśli Herero i Nama dostaną te pieniądze, to ich wpływy w Namibii wzrosną, a wpływy Owambo spadną…