Pokazy „dzikich”, będące splotem igrzysk z ogrodem zoologicznym, przyciągały tłumy Europejczyków. Jednym z najsłynniejszych „obiektów” prezentowanych na wystawach była hotentocka Wenus
Jeszcze na początku XX w. kwestia istnienia ludzkich ras nie podlegała wątpliwości – kategorią tą posługiwali się naukowcy, politycy i podróżnicy. Doświadczenia II wojny światowej, a przede wszystkim wykorzystanie nauki o rasach przez nazistów na długo skompromitowały zwolenników takiej systematyki. Wciąż jednak można spotkać antropologów, którzy posługują się tym pojęciem i – gwoli sprawiedliwości – nie zawsze są to rasiści.
Naukowa „kariera” ras
Pojęcie rasy w odniesieniu do człowieka zaczerpnięte zostało oczywiście z nauk zoologicznych. Już u początków w jego obrębie mieściła się tendencja do budowania hierarchii. Tadeusz Mincer – który zajmuje się problemem ras od strony kulturowej – zauważa, że już u Karola Lineusza mieliśmy do czynienia z drabiną bytów, która była swoistą rekonstrukcją planu Bożego.
Plan ów zakładał oczywiście istnienie gatunków czy ras bardziej i mniej doskonałych. Lineusz nie omieszkał też stworzyć krótkich opisów poszczególnych ras, z których wyłania się dość jednoznacznie ich hierarchia. Rasa kaukaska (człowiek europejski) charakteryzować się miała m.in. pomysłowością i praworządnością, podczas gdy homo africanus miał cechować się gnuśnością i deficytem wstydu.
Kariera ras zaczęła się jednak nieco przed Linueuszem. Profesor Jan Strzałko z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu wiąże ją z pojawieniem się nowych środków transportu (szczególnie morskiego). Zanim rozwój technologii pozwolił na podróże między kontynentami, Europejczycy przyzwyczajeni byli do znikomej różnorodności w obrębie ludzkiego gatunku. Spotkanie z ludźmi na pierwszy rzut oka skrajnie odmiennymi, z jednej strony – było ekscytujące, a z drugiej – stanowiło swego rodzaju wyzwanie poznawcze. Owo wyzwanie zmuszało do wytworzenia ram, w których można by postrzegać nowe zjawiska.
Nauka o rasach doskonale odpowiadała na tę potrzebę, a wbudowana w nią hierarchizacja zapewniała poznawcze bezpieczeństwo. Zdaniem prof. Strzałki badacze już na początku popełnili prosty błąd. Uznano mianowicie, że istnienie ras ludzkich jest tak oczywiste, jak ma to miejsce w przypadku koni czy krów. Uczeni przeszli więc od razu do badania genezy czy opisu poszczególnych ras, nie poświęcając uwagi podstawom, na jakich opiera się ich praca.
Trudności z opisem „świata ras”
Próby tworzenia systematyk rasowych od razu napotkały jednak na trudności. Okazywało się, że potencjalnych ras jest na tyle dużo, że ich wyodrębnienie i opis stanowią zadanie niewykonalne. Wszystko dlatego, że różnice między osobnikami na poszczególnych terenach były raczej płynne niż skokowe. Najlepiej pokazuje to przykład koloru skóry. Wraz z odsuwaniem się od równika karnacja napotykanych ludzi jaśnieje, ale są to przejścia na tyle subtelne, że każda próba systematyki musi być arbitralna i służyć raczej uporządkowaniu myśli niż adekwatnemu opisowi świata.
Tym trudnościom sporo uwagi poświęcił Charles Darwin. Twórca teorii ewolucji był co najmniej sceptyczny wobec idei podziału ludzi na rasy. Jak zauważył, choć człowiek jest najlepiej zbadanym gatunkiem wśród zwierząt, to nie było konsensusu w tak podstawowej kwestii, jak ilość ras. Kant wymienia ich cztery, Blumenbach – pięć, Buffon – sześć, i tak dalej. Stworzenie jasnej systematyki rasowej w odniesieniu do ludzi – według Darwina – było zadaniem najprawdopodobniej niemożliwym.
Wspomniane argumenty były jednak zbyt słabe, by przekonać większość. Kategoria rasy przeniknęła głęboko do świadomości ludzi i żadne książkowe rozważania nie miały zmienić tego stanu rzeczy. Światopogląd nawet najświatlejszych umysłów XIX w. przesiąknięty był, jeśli nie rasizmem, to przynajmniej poczuciem kulturowej dominacji nad nie-europejską resztą świata. John Stuart Mill sugerował nawet, by wyrywać „dzikie ludy” z ich niedojrzałości i upodabniać je do wzorca stworzonego przez – powiedzmy – rasę kaukaską.
Perwersyjne wystawy „dzikich”
Szczególnym przejawem zakorzenienia podziału rasowego w europejskiej kulturze były pokazy „dzikich”, które stanowiły osobliwy splot igrzysk z ogrodem zoologicznym. Na wystawach tłumy oglądać mogły m.in. Indian, Pigmejów czy Hotentotów.
„W pierwszej chwili trudno nie spojrzeć na nich jak na członków rasy gnomów, które – według prastarych przesądów – zaludniały jamy w ziemi; tradycję tę wiązano niekiedy z istnieniem starożytnych ras o pomniejszonej posturze, zamieszkujących pieczary i konstrukcje z nieociosanych kamieni, a które wyginęły dawno temu” – taką relację jednej z amerykańskich gazet przywołuje w tym kontekście badaczka Anna Wieczorkowska, zajmująca się tematyką postkolonializmu.
W rzeczywistości odmienność prezentowanych ludzi była bardzo często wynikiem chorób, np. wodogłowia, co przed widzami było skrzętnie ukrywane. Wystawom towarzyszyła z jednej strony perwersyjna przyjemność podglądania obcych, z drugiej – mocno zideologizowane przekonanie o wyższości rasy europejskiej. Dla uwiarygodnienia pokazów posługiwano się też „nauką” – wskazywano np. na podobieństwa czaszek „dzikich” i orangutanów, zauważano w tym pewną ciągłość ewolucji. Pytanie, które stawiano, brzmiało często nie „Do jakiej rasy ludzkiej zaliczyć danego osobnika?”, lecz „Czy jest to człowiek, czy też coś pomiędzy człowiekiem, a zwierzęciem?”.
Jednym z najgłośniejszych obiektów prezentowanych na wystawach była hotentocka Wenus, której odstające pośladki gromadziły publiczność z całego niemal świata. Brutalnie eksploatowana przez świat rozrywki Saartjie „Sarah” Baartman została w 2010 r. główną bohaterką głośnego filmu „Czarna Wenus”. Przeraźliwe apogeum ideologizacji pojęcia rasy nadeszło w okresie II wojny światowej. Po niej nastąpiła bodaj najsilniejsza krytyka tej kategorii.
Co na to genetyka?
Najlepszym remedium na ideologizację okazują się badania genetyczne. „Nie ma ras – są tylko kliny” – stwierdził na początku lat 60. XX w. antropolog Frank Livingstone. Amerykański naukowiec zajmował się badaniami nad występowaniem genu wywołującego anemię sierpowatą. Choroba ta, zgodnie z powszechnie uznawaną tezą, dotykała ludność czarnej Afryki. Badania pokazały jednak, że częstotliwość występowania genu odpowiedzialnego za chorobę zmienia się stopniowo, a nie skokowo. Ostatecznie Livingstone orzekł, że rozmieszczenie cech genetycznych ewoluuje płynnie wraz ze zmianą terytorium, nie ma natomiast mowy o ostrych cięciach, które pozwalałyby wydzielić rasy.
Przełomowe były jednak dopiero badania Richarda Lewontina. Badając różnice genetyczne, stwierdził on, że 85 proc. z nich występuje wewnątrz poszczególnych populacji, następne 8 proc. różnic to te między populacjami, które przypisywane są do tej samej rasy, a tylko 6 proc. związane jest z przynależnością do innej, jak chcieliby powiedzieć niektórzy, „rasy”.
Jak podsumował prof. Strzałko: „Współczesna biologia molekularna ustawicznie dostarcza dowodów, że człowiek jest wyjątkowo jednolitym genetycznie gatunkiem, niezależnie od istnienia pewnych genetycznych polimorfizmów, wynikających z lokalnie (i czasowo) utrzymujących się różnic w wartościach przystosowawczych różnych genotypów warunkujących zauważalne odmienności fenotypowe”.
Nie wszyscy dali się przekonać
Pojęcie „rasy” nie zniknęło jednak całkiem z użycia naukowego. Pochodzący z Ukrainy genetyk Teodosius Dobzhansky, w związku z tym, że poszczególne populacje różnią się częstotliwością występowania genów, zgłosił postulat, by uznać rasę za synonim populacji.
Inna ciekawa propozycja wyszła spod pióra socjologa Tadeusza Mincera. Badacz z Uniwersytetu Wrocławskiego zgadza się wprawdzie z tym, że stosowanie kategorii rasy nie ma żadnego naukowego uzasadnienia w obrębie nauk przyrodniczych. Jak jednak zauważa, całkiem inaczej sprawa ma się jednak w przypadku socjologii. Ludzie dalej porządkują rzeczywistość, odwołując się do podziału na rasy. Zdaniem Mincera rasa powinna więc przetrwać, ale jako pojęcie opisujące kulturę, a nie naturę.