Ile razy słyszeliśmy w rozmowach przy rodzinnym stole narzekania na politykę – że jest nieuczciwa, niemoralna i stanowi emanację prywaty? Wyjściem z tej sytuacji miałoby być oddanie władzy młodemu pokoleniu, które nie jest obciążone politycznymi grzechami. To ciekawy pomysł, ale wiąże się z nim jeden poważny problem
Niedawne wystąpienie Adriana Zandberga w Sejmie, niezwykle krytyczne wobec rządu Mateusza Morawieckiego, według części obserwatorów było prawdziwym politycznym objawieniem. Dobrze przygotowane, bogate w dane, obnażające zapowiedzi i rozliczające słabe strony czterech lat rządów Zjednoczonej Prawicy, było nie tylko zapowiedzią tego, co czeka nas najbliższym czasie w Sejmie, lecz także przeglądem trendów w polityce globalnej, które swoje reperkusje znajdą także nad Wisłą.
Polityczna odsłona starcia pokoleń
Oczywiście, z pewnym przekąsem można by powiedzieć, że przemowa Zandberga zwróciła uwagę dlatego, że dawno nie słyszeliśmy merytorycznych uwag pod adresem Zjednoczonej Prawicy, niebędących jedynie niskiej jakości krytyką z elementami happeningu. Agenda firmowana przez Lewicę zdawała się ukazywać spójną wizję świata, której do niedawna brakowało tej stronie sceny politycznej. Ale zostawmy na boku nasze opinie na temat zasadności wygłoszonego kontrexpose, a zadajmy sobie pytanie, czy było ono jedynie tym, czym zdawało się być na pierwszy rzut oka, czy też może odsłaniało jednak coś więcej – walkę generacji.
W tym miejscu warto wspomnieć o stanie naszej debaty publicznej. Na pewno Państwo to znają – studio telewizyjne, gorąca dyskusja na temat aktualnej sytuacji, mocne porównania rodem z minionej epoki: a to „Gierek”, a to „gomułkowszczyzna”, a to „ZOMO” etc. Argumenty mające dotyczyć kwestii bieżących wyciągane są z zakurzonego magazynu pojęć obrazujących rzeczywistość sprzed kilkudziesięciu lat. Co gorsza, nikt nie dziwi się temu anachronizmowi i przyjmuje się go z całym aparatem pojęciowym, nierzadko budując w oparciu o niego dalszą dyskusję, tak jakby Polska – wbrew linearnej koncepcji czasu – funkcjonowała w dwóch równoległych wymiarach: teraźniejszym i (pogłębionym) czasie przeszłym, który nadal ma sporą siłę oddziaływania.
To prawda, Polska jest krajem, w którym nadal nie uporaliśmy się z przeszłością. Tkwimy w niej mocno, ciągle w jakiś sposób ją rozpatrujemy, dyskutujemy i – bądźmy dobrej myśli – wyciągamy wnioski. III Rzeczpospolita została ufundowana na pewnym założeniu, którego rozstrzygnięcia, lub ich brak, mają swoje skutki aż po dziś dzień. Długim cieniem na bieżącej polityce kładą się bowiem takie kwestie, jak lustracja, uwłaszczenie nomenklatury czy brutalna transformacja z szemraną prywatyzacją.
Niezałatwione sprawy wciąż determinują kształt naszego państwa wraz z jego agendą. Polska jest także spóźnionym beneficjentem rozwiązań wprowadzonych na Zachodzie. W ostatnich latach Unia Europejska zaczęła jednak mocno zmieniać swoją formułę, głębokie zmiany zachodzą także w NATO. Jako spóźnieni – rzecz jasna, nie z własnej winy – goście przyszliśmy na inną uroczystość niż na tę, na którą dostaliśmy wcześniej zaproszenie.
Wyzwania i ich generacyjni reprezentanci
Po co o tym wszystkim wspominać? Otóż, chciałbym postawić tezę, że jesteśmy w momencie, w którym mierzymy się z trzema wyzwaniami. Jednym z nich jest amortyzacja skutków wydarzeń sprzed 30 lat, będących owocem pospiesznej transformacji, której produktami są niezrównoważony rozwój oraz próba uporania się z dziedzictwem komunistycznej smuty – zarówno w wymiarze aksjologicznym, jak i politycznym.
Walka z tymi wyzwaniami jest reprezentowana w polityce przez starsze pokolenie – dziś można powiedzieć postsolidarnościowe – które symbolizuje Jarosław Kaczyński. Polityk ten stanowi pewną siłę grawitacyjną, ogniskując wokół swojej agendy zarówno zwolenników, jak i przeciwników prezentowanej przez jego obóz polityczny wizji naprawy państwa. Ten program stanowi punkt odniesienia i organizuje znaczą część pokolenia, która wywodzi się zarówno z opozycji antykomunistycznej, jak i frakcji będących stronami sporu na początku formowania się III RP.
Drugim wyzwaniem jest wszystko, co przynosi nam współczesny świat. Zmieniający się, coraz bardziej kontestowany, kształt demokracji liberalnej oraz uwidaczniające się konflikty społeczne w krajach będących wcześniej ostojami modelu welfare state, a w których coraz częściej i coraz bardziej potęgują się napięcia między elitami a demosem.
Państwa Zachodu muszą mierzyć się także z wyzwaniami międzynarodowymi – przewartościowaniem systemu jednobiegunowego, rosnącą rolą Chin i chęcią zastąpienia przez nie Stanów Zjednoczonych w roli lidera, globalizacją, która poprzez wielkie korporacje testuje granice skuteczności państw narodowych, oraz sprawdzaniem skuteczności organizacji takich jak Unia Europejska czy NATO. To wyzwania nowoczesności, które można utożsamiać z pokoleniem Mateusza Morawieckiego.
Do tego dochodzi trzecie wyzwanie – w postaci całkiem nowej agendy, związanej z potrzebą zadbania o środowisko naturalne, ograniczenia emisji dwutlenku węgla czy ograniczenia produkcji plastiku. To właśnie te kwestie, jak widać ostatnio bardzo wyraźnie, stają się kluczowymi sprawami dla najmłodszego pokolenia. Bez wątpienia program ten najbliższy jest lewicowej wizji świata, która znalazła odzwierciedlenie w sejmowym wystąpieniu Adriana Zandberga.
Jednak nie możemy tak łatwo podzielić ról między pokoleniami, ponieważ byłoby to zbyt prymitywne zestawienie. Każde z wyzwań ma swoich gorących orędowników w poszczególnych generacjach, co więcej – część z nich dostrzega potrzebę działania na więcej niż jednym ze wskazanych wyżej pól. Jednak pewne uogólnienie tego typu umożliwia przedstawianie agendy spraw do załatwienia wraz z ich polityczną reprezentacją.
Nowe twarze w poselskich ławach
W dyskursie jedno jest pewne – istnieje przekonanie, że polityka potrzebuje inwazji młodych. Pojawia się argumentacja, że to właśnie oni są w stanie zmierzyć się zarówno z wyzwaniami stojącymi przed nowoczesnym państwem, jak i z wyzwaniami o zasięgu globalnym. Przecież nie można cały czas oglądać się wstecz, rozdrapywać starych ran i zamykać oczu na sprawy wykraczające poza horyzont naszej wojny domowej.
Młodzi mają wnieść do polityki merytoryczną treść, technokratyczne umiejętności, siłę i sprawczość, dzięki czemu biegowi spraw zostanie nadana nowa dynamika. Dorastanie w wolnej Polsce ma być rękojmią zmiany na lepsze w oderwaniu od starych błędów poprzedniego pokolenia. Czy to nie dlatego z takim zachwytem spoglądamy na młodych ministrów i młodych parlamentarzystów? Czy przypatrywanie się każdej nominacji z punktu widzenia wieku nie jest pewną nadzieją, że oto nadchodzi „nowe”?
W nowej kadencji Sejmu właściwie każdy z klubów ma w swoich szeregach młodych posłów – urodzonych po 1989 r. Najmłodszy z nich – poseł klubu PiS Robert Gontarz – urodził się 2 lipca 1993 r. Nie jest on jedynym 26-latkiem w Sejmie, ponieważ Mateusz Bochenek z Koalicji Obywatelskiej jest starszy tylko o kilka miesięcy. Młodych posłów jest znacznie więcej – rocznik 1990 reprezentują Jakub Kulesza z Konfederacji czy Krzysztof Truskolaski i Kinga Gajewska z Koalicji Obywatelskiej; rocznik 1991 zasiadujący w klubie PiS: Anna Gembicka, Jan Kanthak czy Michał Woś (ostatni z nich będzie zresztą najmłodszym ministrem w rządzie Morawieckiego).
Młodzi ludzie, nowy elektorat
Na świecie ten trend nie jest niczym nowym. Przecież premierem Austrii został 31-letni Sebastian Kurz, szefem rządu w Liechtensteinie – 28-letni Mario Frick, a Viktor Orban tekę premiera po raz pierwszy przyjął w wieku 35 lat. Z kolei Ukraina ma 28-letniego wicepremiera, a szefem rządu został 35-letni Ołeksij Honczaruk. Nie można także zapomnieć o Alexandrii Ocasio-Cortez, która zasiadła w amerykańskim Kongresie w wieku 29 lat.
Ale czy zmiana w polityce rzeczywiście zależy jedynie od wieku? Struktury partii w Polsce w dużej mierze organizują życie także osób młodych, w rezultacie czego w świat polityki wchodzą one w ukształtowanej już agendzie spraw. PiS ma w swoich szeregach wielu młodych ludzi, ale ich poglądy nie odbiegają od poglądów prezentowanych przez rdzeń partii. Podobnie sprawa wygląda w Koalicji Obywatelskiej oraz w Lewicy, gdzie strukturami rządzi postkomunistyczny aparat SLD (choć Razem wydaje się nadawać ton swoją nowolewicową agendą przy braku kontrpropozycji ze strony dawnych „baronów”).
Pewnym przełomem były już wybory w 2015 r., w których zwyciężył relatywnie młody Andrzej Duda. W tym czasie, na fali sprzeciwu, spory sukces odniósł także ruch Kukiz’15 – przy sporym zaskoczeniu ówczesnych elit. Młodzi Polacy stali się elektoratem, który za pomocą nowych politycznych twarzy (choć nie zawsze młodych, jak zresztą sam Kukiz) zaczął zmieniać dotychczasowy układ polityczny. Oznacza to, że w oddolnych falach sprzeciwu drzemie spory potencjał zmiany. Kłopot w tym, że jawią się one jedynie jako ruchy tymczasowe, bez szerszego planu reform, i w pewnym stopniu mogą zostać zagospodarowane przez starsze pokolenie.
Stara inteligencja kontra technokraci
Wracając do przemów po expose Mateusza Morawieckiego, oprócz Adriana Zandberga, bardzo dobrze wypadł także Jarosław Kaczyński. Wsłuchując się w jego argumentację, trudno było oprzeć się wrażeniu, że jest to polityk najlepiej diagnozujący obecną sytuację. Można się z nim nie zgadzać i mieć o nim krytyczne zdanie – to jasne – ale trzeba jednak przyznać, że tak szerokiej perspektywy w patrzeniu na kluczowe dla kraju zagadnienia na próżno szukać w refleksji jego politycznych oponentów. Czuć w nim powab „starej inteligencji”, która politykę traktuje jako pewien rodzaj misji i zobowiązania wobec społeczeństwa. Do tego pokolenia zaliczyć można ludzi z różnych stron politycznej barykady – nie tylko zmarłego niedawno Kornela Morawieckiego, ale także np. Bogdana Borusewicza.
Ważnym elementem tęsknoty za młodością w polityce jest kwestia samej wizji polityki – jako sprawnie administrowanej przestrzeni technokratycznej. Ile razy słyszeliśmy w naszych rozmowach ze znajomymi czy przy rodzinnym stole narzekania na stan polityki – że jest nieuczciwa, niemoralna i stanowi emanację prywaty? Tego typu ocenom często towarzyszą opinie, że rządy powinni sprawować „eksperci” czy „specjaliści”. W rezultacie pojawia się kolejne pytanie: czy nie lepiej byłoby oddać władzę w ręce przedstawicieli młodego pokolenia, którzy nie są obciążeni dotychczasowym złem polityki?
Jest tylko jeden problem. Społeczeństwo dla technokratów to zbiór statystyk i wykresów, którym rządzi konieczność, bezalternatywność i „jedynie słuszna droga” prowadząca do krainy szczęśliwości. Tym niemniej, z „rządami ekspertów” wiązane są także nadzieje na odpolitycznienie struktur państwa. Mamy tu rodzaj niebezpiecznej demagogii, której podłożem jest przekonanie, że polityka sprowadza się jedynie do zarządzania. Niestety, technokracja w swojej istocie oznacza zanik wszelkiej idei. Oparta na aksjomatach traktuje państwo jako zbiór danych, przepływów i procedur.
W technokracji nie ma sporu – wszystko odbywa się pod czujnym okiem księgowego, który precyzyjnie odmierza, przelicza, kalkuluje, a gdy uzna za potrzebne, najwyżej przełoży z jednej tabeli do drugiej. W pokoju księgowego panuje cisza. Nieznośna dla demokracji i nienaturalna dla przestrzeni na agorze. Negujący wartości demokratyczne autorytarny technokratyczny dyskurs praktykuje czystą konieczność, dlatego w kancelarii księgowych nie ma sporu między obywatelami – jest jedynie plan, tabela i statystyka.
Wydaje się, że zmiana pokoleniowa w najbliższym czasie nie jest możliwa. Jeżeli kazaliby mi Państwo wybierać między młodym pokoleniem a starym, to chyba musiałbym powiedzieć: wolę inteligentów starej daty, ze wszystkimi plusami i minusami, niż młodych gniewnych czy generację białych kołnierzyków. Mam o wiele większą słabość do pokolenia, które zdaje się widzieć świat z perspektywy wyzwań poprzedniego trudnego wieku, ale jednak potrafiącego zdiagnozować także te nadchodzące, niż do młodych rewolucjonistów spod znaku nowej agendy czy technokratów, którzy zamienią nas w statystykę i będą nami zarządzać z precyzją robota bez emocji.