„Obawiam się, że Kościół w pewnym zakresie musi znowu sięgnąć dna. Musi nastąpić jakieś traumatyczne doświadczenie, które sprawi, że hierarchowie się przebudzą i dostrzegą, iż zabrnęliśmy w ślepą uliczkę. Z drugiej zaś strony nic nie stoi na przeszkodzie, aby stało się to bez takiego wstrząsu” – mówi w rozmowie z Holistic.news dominikanin Paweł Gużyński
DOROTA LASKOWSKA: Przed jakimi wyzwaniami stoi obecnie Kościół?
PAWEŁ GUŻYŃSKI*: Lista wyzwań jest długa, a jej zawartość zależy od przyjętego punktu widzenia. Patrząc od góry, z perspektywy papieża, kardynałów, biskupów lub od dołu, z perspektywy poszczególnych proboszczów i parafian – widać będzie co innego.
Dlaczego? Jeżeli jakieś reguły ustanawiane są na tym najwyższym szczeblu, to chyba powinno oznaczać to, że będą one dotyczyły wszystkich parafii?
To bardzo relatywna kwestia. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest bardzo wiele. Niektóre z ustaleń na najwyższym poziomie nie są implementowane w poszczególnych parafiach. Bardzo często zdarza się, że proboszcz wiejskiej lub małomiasteczkowej parafii ma inne problemy niż te dostrzegane przez wysokich dostojników kościelnych. Część tych rzeczy, o których dyskutuje się globalnie, w ogóle go nie dotyczy, niektórych kompletnie nie rozumie, a innych nie potrafi wprowadzić w życie.
Proboszcz może sobie wybrać, które ustalenia pasują mu bardziej?
Rozmawiałem o tym kiedyś z jednym z mądrych i zaangażowanych proboszczów, z miejscowości Winnica. Powiedział mi, że „biskupom tylko się wydaje, że wiele mogą, ale i tak wszystko zależy od proboszcza”. Jest w tym sporo racji, ponieważ od formatu proboszcza, który jest bezpośrednio odpowiedzialny za daną parafię, od jego wykształcenia, kultury, mentalności, osobowości – będzie zależało bardzo wiele.
Nikt go nie kontroluje, nie sprawdza? Czy może dotychczas uznawano, że nie ma takiej konieczności?
Kontrola oczywiście istnieje, lecz nie zmienia to faktu, że najwięcej zależy od tego, kto ma bezpośredni kontakt z wiernymi. Księża mają swoje szkolenia, czytają lub ignorują oficjalne dokumenty Kościoła. Od papieża do proboszcza droga jest daleka i przedzielona różnego rodzaju filtrami, które sprawiają, że koniec końców najważniejszą osobą dla kształtu poszczególnych parafii jest jej proboszcz.
Czy Kościół jednak nie powinien być dla wiernych, a nie dla proboszcza?
Powinien być, ale jeżeli w danym miejscu mamy wspólnotę parafialną, która nie ma odwagi i nie potrafi wyrazić swoich oczekiwań wobec proboszcza, to koniec końców będzie on głównym decydentem we wszystkich strategicznych kwestiach.
Czy to dlatego wierni odchodzą z Kościoła? Powołuję się tu na dane z 2016 r., opublikowane przez Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego, które mówią o tym, że liczba wiernych spadła o 10 mln, a regularnie na msze uczęszcza niecałe 37 proc. ochrzczonych Polaków.
Dla mnie nie są to zaskakujące dane. Obserwuję je od dawna i na przestrzeni lat dostrzegam tu raczej fluktuację niż jakieś ustalone tendencje spadkowe lub wzrostowe.
Czy może dojść do sytuacji, w której z Kościoła odejdą wszyscy wierni?
Na przestrzeni wieków bywało bardzo różnie, ale patrząc z perspektywy historycznej, nie sądzę, żeby to mogło się wydarzyć. Obrazuje to chociażby zmiana stanu liczebnego dominikanów w Holandii. W 1959 r. prowincja holenderska dominikanów liczyła 600 braci, czyli była dwa razy większa niż obecna prowincja polska. Kościół w Holandii był jednym z najsilniejszych i najbardziej misyjnych kościołów w Europie.
Z różnych powodów dopadła go głęboka zapaść. Dzisiaj dominikanów w Holandii jest 50, z czego 30 ma więcej niż 80 lat. Jednak od paru lat, nieomal z niczego, pojawiają się nowe powołania. Do zmiany sytuacji przyczynił się stopniowy powrót do źródeł, zarzucenie modernistycznych dziwactw różnej maści.
Jednak przykład Holandii pokazuje, że wszystko ma swoje granice. Należało wszystko zburzyć i dopiero postawić na nowo….
Cykle wzrostów i upadków, powtarzające się na przestrzeni czasów, za tym przemawiają. Całkowity upadek religii wieszczono od wielu lat. Jednak w obliczu faktów rewidowano te przewidywania. Najpierw mówiono o absolutnym końcu religii, potem, że religia nie tyle wymiera, co się indywidualizuje, więc zapowiadano koniec wielkich religii instytucjonalnych.
A dziś? Patrząc globalnie, mówi się o nawrocie do religii publicznej, czyli do takiej religijności, która instytucjonalnie, więc i społecznie, jest aktywna, widoczna, wywiera wpływ na kształt społeczeństw, politykę. To przecież dzieje się wokół nas. Odpowiadając wprost na pani pytanie, trzeba stwierdzić, że religia nie umiera. Podlega różnym przekształceniom, ale wiadomości o śmierci człowieka religijnego są zdecydowanie nieprawdziwe i przedwczesne.
Czyli koniec Kościoła nie jest możliwy?
Zakon dominikanów powstał w sytuacji, w której wydawało się, że Kościół chyli się ku upadkowi. Mimo to, takie zakony żebracze jak franciszkanie, dominikanie, karmelici, idący boso z Ewangelią pod pachą, głosząc od nowa Słowo Boże, zapobiegły katastrofie.
Na pewno czekają nas różnego rodzaju przemiany, ale na pytanie, czy możliwy jest koniec Kościoła, odpowiadam, że nie sądzę, aby taki nam groził. Ewangelia mówi, że „bramy piekielne Kościoła nie przemogą”. Myślę, że to właśnie tu należy upatrywać nadziei. To nie jest oczywiście żadnym usprawiedliwieniem dla naszych błędów, nie jest powodem do tego, żebyśmy siedzieli bezczynnie. Jednak daje nam to nadzieję, że tam, gdzie ludzie zawodzą, Pan Bóg sobie poradzi.
Zanim jednak dokona się ta rewolucja, to gdzie w tym wszystkim jest miejsce na osoby wierzące? Szczególnie że dziś wiele z nich nie zgadza się z Kościołem. Wierzą, ale są rozwodnikami, żyją w związkach nieformalnych, dokonały aborcji bądź też mają inną orientację seksualną…
Jeśli z uwagą przyjrzymy się działaniom papieża Franciszka, to zauważymy, że stara się on wiele zrobić w tych właśnie kwestiach. Wyraźnie naciska na biskupów, księży, aby pomyśleli o zagospodarowaniu swoistej szarej strefy religijności. Upraszczając, skończyło się już duszpasterstwo tradycyjne, kiedy to ludzie posłuszni Kościołowi przychodzili spolegliwie na msze do kościółka. Strukturalnie i społecznie – wiele się zmieniło i przemieszało. Mamy mnóstwo wiernych, którzy z różnych powodów są na bakier z Ewangelią i instytucją Kościoła. Ale to jest pole do działalności duszpasterskiej, ewangelizacji, docierania do tych osób, takimi jakimi są i w tym właśnie momencie. Papieżowi wyraźnie na tym zależy.
Papieżowi tak, ale czy pozostałym księżom, proboszczom, biskupom również?
Niestety wciąż są ogromne obszary w Kościele, szczególnie jeżeli chodzi o duszpasterzy różnego szczebla, które są bardzo konserwatywne i niechętnie usposobione do takich zmian. Podam pani przykład z autopsji, kiedy byłem w klasztorze w Rzeszowie. Ewangelia mówi, że Pan Jezus po zmartwychwstaniu powiedział do swoich uczniów „idźcie i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu na cztery strony świata”. Po Świętach Wielkanocnych wyszedłem więc i ogłosiłem, że otwieram przygotowania do chrztu dla osób dorosłych. I momentalnie pojawiła się grupa zainteresowanych osób. Przez rok, zgodnie ze wszystkimi zaleceniami, przygotowywałem ich do chrztu.
Na koniec, załatwiając już formalności w kurii, ówczesny kanclerz powiedział mi: „Jak to? Ty chcesz ich chrzcić w Noc Zmartwychwstania? W największą uroczystość? Przecież oni dawno powinni być ochrzczeni. Co to są w ogóle za ludzie? W bocznej kaplicy trzeba ich ochrzcić”.
Dostałem furii. Wydarłem się na tego księdza, dotarłem do samego biskupa i powiedziałem, co o tym myślę. Ale to jest klasyka gatunku. To właśnie pokazuje, że ten ksiądz został wychowany w zupełnie innym świecie i niczego nie rozumie.
Ale przecież patrząc na Kościół jako organizację, w której są różne hierarchie, jak to jest możliwe, że wciąż wielu księży nie respektuje słów papieża Franciszka? Kto powinien reagować, jeżeli nie przełożony?
Najlepiej by było, jakbyśmy wspólnie się za to zabrali i przestali myśleć o Kościele w sensie hierarchicznym. Kościół, księża, biskupi, papież – że to tylko oni mają wykonać jakąś robotę. Oczywiście, że mamy do wykonania mnóstwo pracy, ale najlepiej byłoby, gdybyśmy sobie uświadomili, że jesteśmy za to odpowiedzialni wspólnie. Są takie miejsca, w których to świeccy dużo bardziej reformują Kościół niż sami księża. To jest nasza wspólna odpowiedzialność i potrzebna jest kooperacja. Jednak często zdarza się, że ludzie, którzy czują się Kościołem rozczarowani, sami z siebie nic nie zrobią. Jeśli nie znajdą w Kościele odpowiadającej im „usługi”, to albo poszukają innej, albo w ogóle rezygnują z czegokolwiek.
Pytanie, co tak naprawdę może zrobić osoba, która ma zastrzeżenia do instytucji, jaką jest Kościół? Jak i gdzie może to zgłosić, aby mieć pewność, że ktoś się zajmie taką sprawą, a nie zamiecie ją pod dywan?
Kwestia strukturalnego i systemowego funkcjonowania Kościoła jest z pewnością jednym z tych elementów, który także wymaga zreformowania. Mam tu na myśli sposób sprawowania władzy przez biskupów, proboszczów itp. Takie zmiany następują, ale są bardzo powolne. Widać to chociażby na przykładzie postulatów, które zostały zatwierdzone na Soborze Watykańskim II. Do dziś mnóstwo z nich nawet w połowie nie zostało jeszcze zrealizowanych w polskim Kościele.
Mówi ksiądz jednak, że potrzeba zmian jest obowiązkiem nas wszystkich. Jak więc możemy coś zrobić, skoro niemalże każda krytyka Kościoła spotyka się z argumentem, że teraz panuje taka moda, aby za wszystko obwiniać księży?
Tak, ma pani rację i obawiam się, że w wielu sytuacjach będzie pani biła głową w mur instytucji. Również sam w niego biję bardzo często, chociaż jestem księdzem. W wielu sprawach boleśnie zderzam się z tą instytucjonalną stroną Kościoła. To zmaganie się z głupotą, z niechciejstwem, ograniczonym i prymitywnym myśleniem jest czymś, co mnie osobiście najbardziej irytuje.
Z drugiej strony nie da się ukryć, że jest moda na to, aby Kościół krytykować. Jak da się na kogoś łatwo naskoczyć, to ludzie naskakują i dają upust swoim frustracjom. Częściej powodują nami stereotypy niż faktyczny stan rzeczy.
Tylko czy taki argument, że teraz wszyscy krytykują Kościół, nie zabiera jednocześnie tego miejsca na debatę?
Brak wewnętrznej debaty w Kościele jest obecnie jego wielką słabością. Ale jeszcze bardziej chodzi o pewną szerokość debaty i umiejętność rozmowy z tymi, którzy postrzegają świat inaczej. Wystarczy przypomnieć sobie, jak los spotkał księdza Tischnera właśnie dlatego, że debatował, rozmawiał, stawiał pytania.
W swoich najlepszych tradycjach i czasach Kościół miał zawsze w swoim arsenale tę umiejętność rozmawiania ze światem. I moim zdaniem koniecznie powinien do tego wrócić. Tym bardziej jeżeli rozmawiamy o Kościele w Polsce. Musimy nauczyć się rozmawiać ze wszystkimi, niezależnie w którym miejscu ktoś jest – czy to pod względem moralnym, czy światopoglądowym.
Dlaczego więc Kościół zapomniał o tym, że należy dyskutować?
Nie tylko Kościół zapomniał. Globalnie znajdujemy się w sytuacji, zarówno w Europie, jak i na całym świecie, w której populizm święci triumfy. Mówimy o potrzebie tolerancji i rozmowy, lecz nie zamierzamy szanować reguł, jakimi się rządzą.
Rozumiem, że nikt z nas nie jest idealny, że jesteśmy tylko ludźmi i popełniamy błędy. Tylko dlaczego Kościół uzurpuje sobie prawo mówienia, co jest prawdą, a co nią nie jest? Do zaprzeczania faktom czy tuszowania przypadków pedofilii w swoich strukturach?
Odpowiedź jest bardzo złożona. Część księży wciąż nie wierzy w to, że takie rzeczy mają miejsce. Nawet film braci Sekielskich jest dla nich czystą manipulacją. Wielu z nich uznaje jedynie, że nawet jeżeli doszło do takiego typu zdarzeń, to jest to może pięć przypadków na krzyż, na podstawie których robi się z Kościoła instytucję przestępczą. Ale głupota ludzka nie zna granic, dlatego wielu księży czy biskupów będzie wolało traktować to jako element walki z Kościołem i będzie bronić swoich braci za wszelką cenę.
Jednak ci sami księża, biskupi nie zaprzeczają przypadkom pedofilii poza instytucją Kościoła. Uważają, że temat ten nie dotyczy tylko ich gremium…
Stanowi to specyficzną odmianę hipokryzji, która wiąże się z przekonaniem, że wizerunku i autorytetu księdza trzeba bronić za wszelką cenę, ponieważ pojawienie się na nim jakiejkolwiek skazy zniszczy autorytet Kościoła w ogóle. Dlatego wielu z nich stosuje dwie miary sprawiedliwości.
Jednak, aby uczciwie i sprawiedliwie ocenić księży, trzeba mieć w sobie szlachetną miarę sprawiedliwości i nie wyobrażam sobie stosowania żadnej zasady odpowiedzialności zbiorowej. Rzeczą naprawdę trudną i stanowiącą o mierze czyjegoś człowieczeństwa jest to, że potrafi on osądzić sprawiedliwie przestępcę, którego wina jest ewidentna, kiedy całe społeczeństwo chce wywrzeć zemstę na złoczyńcy, kiedy wszyscy już go osądzili. Dlatego też tak łatwo naskoczyć na księży, a tak trudno sprawiedliwie ich osądzić. Biskupi wiedzą o tym i dlatego sugerują, że Kościół też jest tu ofiarą.
Co musiałoby się stać, żeby władze Kościoła przejrzały na oczy?
Obawiam się, że Kościół w pewnym zakresie musi znowu sięgnąć dna. Musi nastąpić jakieś traumatyczne doświadczenie, które sprawi, że hierarchowie się przebudzą i dostrzegą, iż zabrnęliśmy w ślepą uliczkę. Z drugiej zaś strony nic nie stoi na przeszkodzie, aby stało się to bez takiego wstrząsu, gdyż mamy wszystkie narzędzia potrzebne do podjęcia autokrytycznej refleksji. I znowu, w części Kościołów ona już jest podejmowana, ale to wciąż jest ta przysłowiowa kropla w morzu. Jednak, patrząc globalnie, niestety obawiam się, że nie unikniemy poważnego wstrząsu.
*PAWEŁ GUŻYŃSKI – dominikanin, duchowny rzymskokatolicki, publicysta.
]]>