Przyszłość Europy Środkowej jest doskonale znana. To, czego nie znamy, to jej przeszłość. Tak, parafrazując odpowiedź radia Erewań na pytanie słuchaczy o przyszłość komunizmu, można najkrócej skwitować perspektywy Grupy Wyszehradzkiej
Platforma współpracy państw środkowoeuropejskich, utworzona na początku lat 90. przez dawnych dysydentów, którzy przejęli władzę w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech, służyła uwiarygodnieniu prozachodnich aspiracji tamtejszych społeczeństw wobec Waszyngtonu i stolic europejskich. To właśnie te trzy kraje uchodziły za liderów przemian w dawnym obozie sowieckim.
Położone między jednoczącymi się Niemcami, rozsypującym się ZSRR i pogrążonymi w krwawych wojnach i permanentnym kryzysie gospodarczym krajami bałkańskimi były źródłem nadziei w tej części świata. Paradoksalnie dowiódł tego aksamitny rozwód Czechosłowacji w 1993 r., po którym Grupa Wyszehradzka ostatecznie skonsolidowała się jako związek czterech państw aspirujących do zachodnich standardów – demokracji liberalnej, gospodarki rynkowej i państwa prawa.
Aksamitna gra pozorów
Gdy po 15 latach transformacji wszystkie kraje V4 znalazły się w NATO i Unii Europejskiej, Grupa Wyszehradzka wypełniła swoje zadanie. Coraz częściej pojawiały się głosy kwestionujące celowość jej dalszego istnienia. Dlaczego Polska miałaby ściślej współpracować z Węgrami niż np. z Litwą? Oba państwa należą przecież do Unii Europejskiej, ale to z Litwą mamy wspólną granicę, tradycje państwowości, więzi rodzinne i – jak to w rodzinie bywa – wiele nieprzyjemnych zaszłości. Nie jesteśmy sobie obojętni, podczas gdy Węgrów, owszem, lubimy, ale na odległość (zresztą, czy Węgrzy mają jakichś sąsiadów, którzy by ich lubili?). Ale to oni są w Grupie Wyszehradzkiej, a nie Litwini.
Trudno o lepszy dowód, że coś jest nie tak z tym Wyszehradem. Dlaczego współtworzymy jedyną grupę tego formatu akurat z państwami, z którymi historycznie najmniej nas łączy? I do czego nam ona potrzebna, skoro z jej istnienia i tak nic dla nas nie wynika? Czechy nie dlatego są jednym z najważniejszych partnerów gospodarczych Polski, że jesteśmy razem w Grupie Wyszehradzkiej. Wspólne członkostwo w niej w żadnej mierze nie pomogło polskim producentom żywności, sekowanym przez czeskiego premiera i ministra rolnictwa (będących de facto współwłaścicielami największych rodzimych firm sektora spożywczego).
To gra pozorów. Zdawał sobie z tego sprawę Donald Tusk; stąd jego lekceważący, a zarazem realistyczny stosunek do współpracy w regionie. Jego priorytetem były stosunki z Niemcami, naszym najważniejszym partnerem politycznym i gospodarczym w UE. Podobnie postępowali zresztą przywódcy pozostałych państw V4, włącznie z Viktorem Orbánem. Różnica między tymi dwoma politykami polegała na tym, że premier Węgier nie trąbił na wszystkie strony, jak ważny i niezastąpiony jest Berlin. Choć oczywiście i on doskonale zdaje sobie sprawę, że bez demokratycznych Niemiec nie byłoby ani Unii, ani jej rozszerzenia na Wschód, ani funduszy unijnych, ani – by zacytować klasyka – w ogóle niczego.
Przecież nawet to, że Polacy mogą osiedlać się i pracować w Czechach, wynika wyłącznie z naszego członkostwa w Unii Europejskiej. Granica polsko-czechosłowacka była najdłużej zamkniętą granicą w regionie – Czesi otworzyli ją dopiero w 1991 r. Do dziś wzajemna mobilność transgraniczna Polaków i Czechów należy do najniższych w Europie. Niedawno fanfarami przyjęto wiadomość o otwarciu połączenia kolejowego z Wrocławia do Pragi – miły gest z okazji 30. rocznicy aksamitnej rewolucji. Podróż koleją z Warszawy do Budapesztu wciąż trwa bite dziesięć godzin – całkiem jak za komuny.
Projekt ku pokrzepieniu serc
Nie ma takiej dziedziny współpracy międzynarodowej, w której Grupa Wyszehradzka wspólnie nie mogłaby zdziałać czegoś pożytecznego. Niestety, nie ma też takiej, w której z istnienia Grupy Wyszehradzkiej wynikałoby cokolwiek, czego nie zawdzięczamy Unii Europejskiej. Słabość V4 jest widomym znakiem słabości państw środkowoeuropejskich. Sorry, taki mamy klimat.
Oczywiście, można to nazwać imposybilizmem i dla pokrzepienia serc snuć fantastyczne projekty współpracy regionalnej, sięgające choćby Adriatyku czy Morza Czarnego (a czemu nie Białego?). Wyciągnięte z lamusa przez PiS Międzymorze jest właśnie takim projektem, z którego nic nie wyniknęło, bo wyniknąć nie może. Ale wyborcy chętnie słuchają opowieści o przywódczej roli Polski w regionie. Trzeba zresztą zaznaczyć, że w takich klechdach domowych lubują się nie tylko wyborcy PiS.
Nie stanowiłoby to większego problemu, gdyby nie kryzys w Unii Europejskiej. Wspólnota straciła moc przyciągania i wkrótce zaczęła być postrzegana jako źródło zagrożeń, czy to dla systemów finansowych państw członkowskich, czy dla ich spoistości wewnętrznej, czy wreszcie – olaboga – dla tradycyjnych wartości (nawet w laickich Czechach).
Make Visegrad great again!
W 2015 r. po raz pierwszy władzę we wszystkich państwach regionu przejęły partie kontestujące przemiany zapoczątkowane w 1989 r. Wspólnym mianownikiem łączącym środkowoeuropejskich populistów: PiS, węgierski Fidesz, czeskie ANO i słowacki SMER-SD – partie pozornie od Sasa do Lasa, nominalnie prawicowe, centrowe i lewicowe – było odrzucenie liberalnej demokracji, „dyktatu Brukseli” i tego, co nazywają ślepym naśladownictwem Zachodu. To wystarczyło, by „znów uczynić Wyszehrad wielkim”.
Jak pamiętamy, symbolem nowej epoki w dziejach regionu stał się sprzeciw czterech wyszehradzkich rządów wobec przyjmowania uchodźców według unijnego rozdzielnika. Dawni prymusi w „brukselskiej szkółce” uznali to za zamach na suwerenność oraz chrześcijańską tożsamość i wspólnymi siłami doprowadzili do zablokowania decyzji Komisji Europejskiej. O to też w istocie chodziło – o ukrócenie prerogatyw Brukseli i przesunięcie ośrodka władzy do Rady Europejskiej, czyli szefów rządów państw członkowskich UE. Od tej pory rządy łamiące kryteria kopenhaskie (których spełnienie było warunkiem akcesji do UE) są praktycznie bezkarne. Węgry i Polska udowadniają to każdego dnia.
Kryzys uchodźczy był tylko doskonałym pretekstem, by urwać się Brukseli. W końcu przez ostatnie cztery lata państwa Grupy Wyszehradzkiej przyjęły ponad milion migrantów z całego świata, traktując ich jak źródło taniej siły roboczej (czyli jednej z nielicznych przewag konkurencyjnych nad Zachodem). W tym czasie żaden kraj na świecie nie przyjął tylu migrantów zarobkowych, co Polska.
Populiści zwierają szyki
Ksenofobiczna propaganda, rzekoma obrona tradycyjnych wartości, opowieści o Europie Środkowej, która nie powtórzy błędów Zachodu w polityce migracyjnej były zasłoną dymną, za którą rządy państw V4 zajęły się demontażem państwa prawa i zasad demokracji liberalnej. Nie tylko w Budapeszcie i Warszawie, ale także w Pradze i w Bratysławie. Środkowoeuropejscy populiści – w przeciwieństwie do środkowoeuropejskich liberałów – zrozumieli bowiem, że potrzebują siebie nawzajem.
Za ich sprawą Grupa Wyszehradzka wreszcie znalazła swój sens i cel istnienia. Ma nim być przeprowadzenie społeczeństw Europy Środkowej od liberalnej demokracji do rządów oligarchii polityczno-biznesowej. Oczywiście pod szczytnymi hasłami suwerenności narodowej, państwa socjalnego i wierności chrześcijańskim tradycjom regionu. W ten sposób serce kontynentu wreszcie przeniesie się ze zdechrystianizowanego Zachodu do prawdziwego Środka Europy.
Ten mit działa, ponieważ wbrew temu, co może się wydać liberalnym elitom, Europa Środkowa to coś więcej niż tylko pożyteczna legenda z czasów walki z komunizmem, fantazja literacka czy pojęcie meteorologiczne. To także groźny i niezwykle skuteczny agregat pojęciowy, który umożliwia manipulację wyobraźnią zbiorową.
Europa Środkowa, Międzymorze, Trójmorze – to wszystko synonimy, zaklęcia polityczne. Nie opisują rzeczywistości, lecz mogą ją kształtować. Nic takiego jak Europa Środkowa przecież nie istnieje – nie sposób wskazać jej granic geograficznych, chronologicznych czy nawet politycznych. Samo to pojęcie o niemieckim rodowodzie (Mitteleuropa) ma niewiele ponad 100 lat i początkowo odnosiło się do rzeczywistości historycznej, w której nie było niepodległej Polski, o Czechosłowacji nikt nie słyszał, a Węgry były rządzone przez Habsburgów.
„Prawdziwa Europa” z autorytaryzmem w DNA
Dziś Europa Środkowa to kraje Unii Europejskiej, w których rządzące elity uzasadniają autorytarne zapędy odrębnością kulturową swoich społeczeństw zarówno wobec Wschodu (Moskwy), jak i Zachodu (Berlina i Brukseli). Słyszymy, także z ambon kościelnych, że to Europa Środkowa jest „prawdziwą Europą”, podczas gdy Zachód dawno wyparł się swoich chrześcijańskich korzeni i nie zasługuje na to miano.
Nie są to nowe idee. Narodowi konserwatyści w Polsce, na Węgrzech czy w Czechach powtarzają je od pokoleń, ale dziś po raz pierwszy od lat 30. XX w. te idee znów weszły do słownika rządzących we wszystkich społeczeństwach środkowoeuropejskich. To właśnie tym ideom środkowoeuropejski populizm spod znaku Orbána czy Kaczyńskiego zawdzięcza lokalny ornament, który odróżnia go od zachodnioeuropejskich ugrupowań w rodzaju Alternatywy dla Niemiec. Wszystkie państwa regionu mają własne tradycje autorytarne, pod tym względem nie muszą nikogo naśladować – ba, same mogą być wzorem. To daje narodowym konserwatystom psychologiczną przewagę nad rodzimymi liberałami, oskarżanymi o papugowanie Zachodu.
Najdłuższy w naszych dziejach okres funkcjonowania liberalnej demokracji to ten, który właśnie, przynajmniej na Węgrzech, oficjalnie się skończył. Odrzucenie demokracji liberalnej, a co za tym idzie systemu zasad i wartości, na których opiera się Unia Europejska, jest tam jawnie głoszoną ideologią. W praktyce oznacza to nieograniczoną władzę partii rządzącej, która mieni się demokratyczną, ponieważ jej władza pochodzi z wyborów. W istocie są to rządy oligarchii, która prywatyzuje państwo na własne potrzeby, dając wyborcom namiastki państwa socjalnego i poczucie więzi narodowej, zagrożonej rzekomo przez kosmopolityczne elity i dyktat Zachodu.
Autorytaryzm jest kodem kulturowym Europy Wschodniej, naszym DNA. Bilans rządów Orbána i Kaczyńskiego wskazuje, że pod tym względem państwa Grupy Wyszehradzkiej niczym nie różnią się od swoich wschodnioeuropejskich i bałkańskich sąsiadów. Powrót tendencji autorytarnych w naszej części Europy nie powinien zaskakiwać; prawdopodobnie był nieunikniony w sytuacji, gdy Zachód stracił zapał do dalszego politycznego integrowania kontynentu.
10 lat na zmianę kursu?
Jest jakaś ironia w tym, że Grupa Wyszehradzka, która powstała jako projekt wizerunkowy kilku postkomunistycznych demokracji aspirujących do członkostwa w świecie zachodnim, dziś stała się symbolem trwałości europejskich podziałów, w tym także tego najważniejszego – na europejski wschód i zachód. Z własnej woli wracamy na wschód albo jesteśmy tak postrzegani, co na jedno wychodzi.
Nowość polega na tym, że nie tylko przez Zachód, ale i przez inne kraje regionu. Projekt Międzymorza, czyli współpracy państw postkomunistycznych pod egidą Polski, spalił na panewce. Wymyślony w zastępstwie projekt Trójmorza dobrze prezentuje się w PowerPoincie – w końcu który kraj regionu nie chciałby korzystać z infrastruktury komunikacyjnej z prawdziwego zdarzenia? Temu pomysłowi można tylko przyklasnąć, ale budowa tysięcy kilometrów dróg żelaznych i autostrad będzie wymagać pozyskania funduszy unijnych.
Niestety, Wyszehrad zyskał opinię toksycznego związku, od którego lepiej trzymać się z daleka. Grupa przez niemal 30 lat zazdrośnie strzegła barw klubowych nawet przed Słoweńcami. Dziś nawet Rumuni nie palą się do członkostwa w V4, a liberalnie nastawieni Słowacy coraz głośniej przebąkują o opuszczeniu Grupy. W końcu są od dawna w strefie euro, razem z Bałtami i Słoweńcami, więc na co im jakiś Wyszehrad?
Czy w takim razie Europa Środkowa przetrwa do roku 2029? Czy za 10 lat także będziemy zastanawiać się, czy z jej istnienia mogłoby wyniknąć coś pożytecznego? Z całą pewnością – w końcu to tylko pojęcie; każde pokolenie może wypełnić je nową treścią. Środkowoeuropejscy liberałowie mieli swoje pięć minut, narodowi konserwatyści też już pokazali, na co ich stać. Może teraz pora na środkowoeuropejską lewicę?