„Brakowało mi słowa opisującego ów wir przyjemności i bólu, który odczuwałem w uszach od rana po noc” – twierdzi Raymond Murray Schafer, twórca pojęcia „pejzaż akustyczny” i ojciec ekologii akustycznej, która – także w Polsce – zaczyna zyskiwać popularność
Choć słuch, obok wzroku, zaliczany jest przez znawców kultury zachodniej do zmysłów uprzywilejowanych, to mówiąc „ekologia”, myślimy zwykle o nauce zajmującej się przedmiotami widzialnymi. Widzimy apele o niemarnowanie wody, zaprzestanie wycinki lasów czy zrównoważoną politykę energetyczną. Greckie oikos tworzące słowo „ekologia” oznacza jednak „dom”, a nasz dom to nie tylko to, co widzimy, lecz także dźwięki, które potrafią tyleż umilić, co skutecznie utrudnić funkcjonowanie.
Z tych przesłanek wychodzi ekologia akustyczna – nurt, w obrębie którego dźwięki traktowane są jako pełnoprawne – często nawet dominujące – elementy środowiska. Ojcem dźwiękowej ekologii określa się zwykle Raymonda Murraya Schafera, kanadyjskiego kompozytora i teoretyka muzyki.
Korzenie
Intuicja dotycząca szczególnej roli dźwięków pojawiła się już w starożytnej Grecji. Pitagoras i jego uczniowie podnieśli muzykę do rangi siły, która stanowi odzwierciedlenie kosmicznego porządku. Ciała niebieskie – według pitagorejczyków – grają melodię, którą nazywają muzyką sfer, a której nie słyszymy tylko dlatego, że się do niej przyzwyczailiśmy. Także dzisiaj nie słyszymy muzyki sfer, ale powody są zgoła inne – normy hałasu przekraczane są na każdym kroku.
Coraz trudniej znaleźć miejsce, w którym ktoś nie próbuje nam „umilić” czasu muzyką, audycjami radiowymi czy głośną telewizją. Już w 1959 r. protestował przeciw temu polski kompozytor Witold Lutosławski. To za jego sprawą Międzynarodowa Rada Muzyczna UNESCO przyjęła uchwałę, która potępiała „pogwałcenie wolności osobistej i prawa każdego człowieka do ciszy”. Na tę właśnie uchwałę powoływał się Schafer w artykule „Muzyka środowiska”.
Pejzaż… dźwiękowy?
Myśl kanadyjskiego muzyka wykracza jednak znacząco poza zwykłą krytykę hałasu. Największym osiągnięciem Schafera jest prawdopodobnie stworzenie terminu soundscape (połączenie słów sound i landscape), który najczęściej tłumaczy się jako „pejzaż dźwiękowy”. Podobieństwa nie ogranicza się oczywiście do kwestii leksykalnych.
Mariusz Gradowski, polski muzykolog i ekolog akustyczny, pisze, że „tak jak pejzaż nie jest naturą, a jedynie jej percypowanym przez człowieka fragmentem, tak samo soundscape nie jest fonosferą – jest jedynie jej częścią postrzeganą przez odbiorcę. Percepcja ma tu kluczowe znaczenie. Zarysowuje przestrzeń, dzieli rzeczywistość na znaną i nieznaną, na ograniczoną ramami percepcji i na nieograniczoną, pozostającą na zewnątrz”.
Sam Schafer tak z kolei opisuje przyczyny stworzenia nowego pojęcia: „Brakowało mi słowa opisującego ów wir przyjemności i bólu, który odczuwałem w uszach od rana po noc. Przyszło mi na myśl wyrażenie »pejzaż dźwiękowy«. Wydaje mi się, że sam je wymyśliłem, wywodząc je ze słowa »pejzaż«, choć być może pożyczyłem je skądś – jest to bez znaczenia. Używałem go ogólnie w odniesieniu do środowiska dźwiękowego, jak i do konkretnych jego przykładów” (tłum. M. Kapelański).
Dźwiękowy pejzaż wynika więc ze stosunku między jednostką a światem dźwięków.
Co z praktyką?
No dobrze – powie ktoś – ale to tylko terminologiczne dywagacje, które mają niewielki wpływ na rzeczywistość. Już sam rozgłos, jaki zyskało pojęcie, zwraca jednak uwagę wielu osób na z pozoru oczywisty, choć często lekceważony fakt, że otaczają nas i wpływają na nasze funkcjonowanie nie tylko byty widzialne, ale także dźwięki.
Schafer nie ogranicza się jednak do samej teorii, formułuje także praktyczne postulaty. Zdaniem kanadyjskiego muzyka pierwszym krokiem ku upiększaniu muzycznego pejzażu powinno być „czyszczenie uszu” związane z uwrażliwieniem na bodźce słuchowe, które stają się niejako przeźroczystym tłem. Wszystko odbywać ma się – jak określa to ekolog akustyczny Maksymilian Kapelański – w ramach programu edukacyjnego, który ma „obudzić świadomość i wrażliwość słuchową ludności miast, a osiągnięty w ten sposób »czysty odbiór« (ang. clairaudience) pomoże wymienić ultrawizualny charakter kultury Zachodu na bardziej wyważony sposób postrzegania środowiska”.
Schafer podkreśla aktywną postawę odbiorcy – czy raczej współtwórcy pejzażu dźwiękowego – właśnie dlatego, by stworzyć miejsce dla doskonalenia kompetencji słuchowych, które bywają marginalizowane.
Człowiek powinien wchodzić w soundscape aktywnie, ze świadomością obopólnej sprawczości. Schefer postulował, by otaczające nas dźwięki traktować jak wielkie dzieło muzyczne, które współkomponujemy. Oczywiście hałasy miejskie, odgłosy wydobywające się z fabryk czy hut nie należą do najbardziej pożądanych części owego dzieła. Jego zdaniem hałas powinien być równoważony poprzez np. strefy ciszy, jako że człowiek nie powinien pozostawiać kształtu pejzażu dźwiękowego samemu sobie. Dla Gradowskiego takie działanie jest dźwiękowym odpowiednikiem wzornictwa przemysłowego. Schafer z kolei posługiwał się pojęciem „wzornictwa akustycznego”.
A w Polsce?
Jak brzmi nasz pejzaż akustyczny? W wielu polskich miastach z pewnością podobnie – za przykład weźmy Kraków. Dwa najbardziej kultowe miejsca wytchnienia znajdujące się w centrum miasta – Błonia i Planty to w założeniu kawałek natury w mieście. Łatwiej uwierzyć w to, ograniczając się do bodźców wizualnych. Na Plantach rzeczywiście – drzewa, kwiaty, na Błoniach sporo zieleni, a obok, w parku Jordana, spotkać można nawet nieco mniej „parkową” roślinność.
Trzeba jednak wykazać się wyjątkowym uporem, by „kupić” tę sielankę od strony audialnej. Śpiew ptaków tylko z rzadka przebija się przez dźwięki samochodów przy Al. Wieszczów czy drogach dookoła Rynku Głównego. Nie sposób zaprzeczyć tezom Schafera – żeby cokolwiek z tym zrobić, musimy najpierw nauczyć się słuchać, tzn. przynajmniej raz na jakiś czas dostrzegać hałas z powodów innych niż ból głowy.
Trudno dziś jednak wyobrazić sobie zmiany w takich miejscach jak Planty czy Błonia. Ograniczenie ruchu, póki co, nie wchodzi w grę, a ekrany dźwiękoszczelne również nie wydają się najszczęśliwszym pomysłem. Być może, świadomi wszelkich braków, powinniśmy i tak być szczęśliwi, że w środku miasta wciąż znajduje się całkiem sporo zielonych miejsc. Są jednak problemy, które można rozwiązać całkiem niewielkim nakładem sił. Jakiś czas temu zresztą urzędnicy zadbali o muzyczny pejzaż polskich miast, zezwalając na uliczne występy wyłącznie certyfikowanych muzyków.
Pozostaje jednak jeszcze jeden problem – związany z handlem i instrumentalnym wykorzystaniem muzyki. Nie sposób dziś wejść do galerii handlowej, sklepu znanej marki czy nawet podróżować dalekobieżnym busem, by nie zostać zmuszonym do kontaktu z – najczęściej wątpliwymi – dziełami sztuki. Lutosławski nazywał to pogwałceniem wolności osobistej. Ujmując sprawę delikatniej – nie zawsze mamy ochotę na słuchanie muzyki, a przede wszystkim na sterowanie naszymi konsumpcyjnymi emocjami, przy pomocy kolejnych bodźców.
Muzyka w miejscach publicznych jest oczywiście dla wielu czymś neutralnym, być może nawet przyjemnym, ale nie ma powodów, by do jej słuchania zmuszać całą resztę, tzn. zaśmiecać pejzaż akustyczny. Szczególnie na owo zaśmiecanie wrażliwi są ci, którym dźwięki są najbliższe – muzycy.
„Dzieła muzyczne, nawet dobre, są traktowane przez handlowców instrumentalnie, pozbawiane charakteru estetycznego, wręcz poniżane” – mówi Ola, muzyk, interesująca się ekologią akustyczną. Skoro można dbać o pejzaż wizualny, zabraniając wieszania ogromnych banerów reklamowych w centrach miast, to być może podobnie powinniśmy, przynajmniej spróbować, oczyścić także pejzaż dźwiękowy.