Po ośmiu latach wojny domowej Syria nie jest już totalitarną dyktaturą, tylko piekłem innego rodzaju – anarchią, w której nie ma żadnych reguł. Można trafić do więzienia za stary wpis na Facebooku, ale można też wykupić się od tortur. Więzienia są kluczowe dla gospodarki kraju
ZBIGNIEW ROKITA: Jak daleko powinniśmy się cofnąć, szukając przyczyn syryjskiej wojny domowej? Do traktatu Sykes-Picot z 1916 r., w którym Francuzi i Brytyjczycy dokonali rozbioru imperium osmańskiego? A może do późniejszych zachodnich interwencji na Bliskim Wschodzie?
ŁUKASZ FYDEREK*: Powinniśmy ich szukać przede wszystkim w samej Syrii. Często przeceniamy wpływ Zachodu – tak pozytywny, jak i negatywny – na procesy zachodzące na Bliskim Wschodzie. W tym sensie tkwimy dalej w mentalności postkolonialnej oraz w tym, co Edward Said nazwał orientalizmem. Prawdą jest, że zarówno w 1916 r., jak i na początku XXI w., świat zachodni mocno zaingerował w rzeczywistość polityczną regionu, ale to tylko drobny wycinek większej układanki.
Mówienie o odpowiedzialności Zachodu za wojnę w Syrii jest raz jeszcze przejawem myślenia orientalistycznego. Są oczywiście miejsca, gdzie taka odpowiedzialność jest niepodważalna – gdy mówimy o długotrwałym wpływie Francji na Algierię. Ale twierdzenie, że za wszystkimi konfliktami w Syrii stoi Zachód, oznacza brak zrozumienia tych zjawisk i przypisywanie sobie win, których się nie ponosi. Odbieramy w ten sposób podmiotowość tamtejszym ludziom – oni popełniają błędy, zbrodnie albo czyny bohaterskie, ale robią to sami.
A czy nie ma związku między interwencją w Iraku w 2003 r., obaleniem Saddama Husajna, marginalizacją irackich wojskowych, współtworzeniem przez nich organizacji terrorystycznych pod islamistycznymi hasłami, które później proklamują się jako Państwo Islamskie w Syrii i Iraku?
Nie zgadzam się z tezą, że pojawienie się Państwa Islamskiego jest bezpośrednią konsekwencją interwencji amerykańskiej. To przykład wyboru jednego zjawiska spośród całego szeregu faktów i dopasowania go do tezy. Zasadnicza dynamika skutkująca pojawieniem się ISIS wiąże się z ewolucją ideową w obrębie islamu sunnickiego, który doprowadził do powstania szczególnej doktryny, salafizmu dżihadystycznego, którą przyjęły ugrupowania takie jak Al-Ka’ida czy ISIS.
Natomiast nasza odpowiedzialność za wydarzenia w Syrii to odpowiedzialność biernych świadków, a nie tych, którzy wywołali te wydarzenia. Nie sprawia to więc, że o żadnej odpowiedzialności nie możemy mówić – jesteśmy sąsiadem, który wie, że kilka ulic dalej w pewnym domu dzieją się straszne rzeczy, ale nic nie robimy, aby pomóc.
A możemy pomóc?
Być może tak, być może nie. Ale często nie podejmujemy nawet wysiłku, by się nad tym zastanowić.
Niektórzy głoszą zmierzch dominacji Stanów Zjednoczonych w regionie. Czy pan zgadza się z tezą, że teraz głównym rozgrywającym staje się Rosja?
Głównym rozgrywającym gdzie? O ile zgadzam się, że Rosja gra pierwsze skrzypce w Syrii, o tyle mówienie, że jest ona głównym rozgrywającym na całym Bliskim Wschodzie, jest sporym nadużyciem.
Sto lat temu głównymi rozgrywającymi były tam Paryż i Londyn, 50 lat temu Moskwa i Waszyngton, a 30 lat temu przeszliśmy do świata unilateralnego, czyli dominacji Ameryki. Kto w takim razie dziś rozdaje karty na Bliskim Wschodzie?
W skali całego regionu Amerykanie są wciąż bardziej wpływowi niż Rosjanie – jeśli wziąć pod uwagę liczbę ich żołnierzy, inwestycji czy baz. Jest jednak istotna różnica: w siłę rosną mocarstwa regionalne i dziś Stany Zjednoczone swoje decyzje kształtują w oparciu o interesy Saudów, Izraelczyków, niekiedy Turków, z którymi łączą ich długoletnie sojusze i sieci współzależności. Władimir Putin ma znaczną przewagę: w swoich decyzjach jest znacznie bardziej autonomiczny – to zresztą cecha charakterystyczna państw autokratycznych i nafciarskich w ogóle.
Moskwa może błyskawicznie zmieniać swoją politykę bliskowschodnią, bo Putin nie musi liczyć się z własnymi obywatelami czy grupami wpływu. W Moskwie nie ma lobby proirańskiego, protureckiego czy proizraelskiego, a opinia publiczna nie krytykuje zaangażowania Rosji na Bliskim Wschodzie. Dlatego, choć USA są w regionie aktorem najsilniejszym, to Rosja może znacznie elastyczniej kształtować swoją politykę. Co przekłada się na jej skuteczność.
W ostatnich latach Rosjanie znaleźli sobie na Bliskim Wschodzie dziwnych sojuszników – Iran i do pewnego stopnia nawet Turcję. Ale czy nie ma niebezpieczeństwa, że te trzy kraje wezmą się w końcu za łby?
To specyficzny trójkąt. Z jednej strony mamy dwa kraje, między którymi są pewne różnice, ale potrafią blisko współpracować – czyli Iran i Rosja. Z drugiej strony jest Turcja, która, co do zasady, nie ma z nimi wiele wspólnego, ale – żeby wykazać niezależność od dotychczasowych sojuszników – weszła do tego trójkąta. Pamiętajmy, że turecka opinia publiczna uważa, że za próbą wojskowego puczu z 2016 r. – a jest on dla Turków wielką traumą – stali Amerykanie.
Turecką elitę również w jakiś sposób dowartościowuje to, że bierze udział w wielkiej rozgrywce mocarstw, że Iran i Rosja rozmawiają z nią jak równi z równym. Jednak wpływy Turcji w północnej Syrii, gdzie weszła armia turecka i obecnie boryka się ona z całą konstelacją wrogich ugrupowań rebelianckich, są relatywnie niewielkie w porównaniu z wpływami, jakie Iran i Rosja mają w Damaszku.
Turcja jest więc najsłabszym ogniwem tego egzotycznego trójkąta.
Jeśli mierzyć to wpływami w samej Syrii – owszem.
Trójkąt istnieje, choć nie ma zbyt wielu wspólnych interesów, między Ankarą a Teheranem i Moskwą. Jak to się udaje?
Te trzy kraje posiadają ogromnie dużo wspólnych celów, w pewnym sensie są idealnymi partnerami, ale poza Syrią. Natomiast w samej Syrii ich interesy są sprzeczne – każdy czeka, aby objąć kontrolę nad jak największą częścią słabego, upadającego kraju.
Czemu zatem nie doszło między nimi do konfliktu w Syrii?
Zwróćmy uwagę na ewoluującą naturę współczesnych stosunków międzynarodowych. Dawniej państwa albo współpracowały, albo konfliktowały się. Natomiast w świecie współzależnym, a tak trzeba nazwać dzisiejszy świat stosunków międzynarodowych, jednoczesne bycie w konflikcie i współpraca się nie wykluczają. Przewartościowaniu ulegają pojęcia sojusznika i wroga. Warto z tej perspektywy spojrzeć zresztą też na sytuację międzynarodową Polski, ale to temat na inną rozmowę.
W dzisiejszym świecie toczy się coraz mniej otwartych wojen międzypaństwowych, ale coraz więcej wewnętrznych konfliktów umiędzynarodowionych. Takie obszary, jak Libia, Syria czy Jemen system międzynarodowy traktuje jak wentyle bezpieczeństwa, napięcia między zewnętrznymi krajami znajdują tam ujście. Ofiarą takiego stanu rzeczy jest oczywiście lokalna populacja.
A kiedy dziś mówimy o Syrii, to co mamy na myśli?
Prezydent Asad kontroluje większość zachodniej Syrii, którą niektórzy nazywają „Syrią użyteczną”, bo tam jest najwięcej wody, przemysłu, infrastruktury i tam są największe miasta. To obszar od Aleppo do Damaszku, który – w pewnym sensie – stał się kondominium rosyjsko-irańskim. Nie wiemy natomiast, co stanie się ze wschodnią Syrią, w której dominują będący pod amerykańskim parasolem Kurdowie.
Jakie mamy scenariusze w odniesieniu do ziem kontrolowanych przez Kurdów i Amerykanów?
Kilka miesięcy temu Donald Trump ogłosił, że zamierza wycofać żołnierzy z Syrii. W takim wariancie prezydent Asad wróciłby zapewne na ten teren i starał się odbudować państwo w granicach sprzed 2011 r. De facto znaczna większość kraju znalazłaby się pod panowaniem Iranu i Rosji. Z punktu widzenia Waszyngtonu byłoby to jednak niekorzystne, bo oznaczałoby wzmocnienie Iranu – ten mógłby w sposób kolonialny wyciskać z Syrii zasoby, ale też zyskałby bazę do wypadów na Izrael.
Trump pod koniec lutego zmienił jednak decyzję – na kurdyjskim wschodzie Syrii pozostaną symboliczne siły amerykańskie i NATO.
Amerykanie od pewnego już czasu brali pod uwagę scenariusz pozostawienia swoich niewielkich sił, aby podtrzymywać na wschodzie Syrii jakiś quasi-państwowy twór zdominowany przez Kurdów. Ale nie chcą samodzielnie pokrywać kosztów jego istnienia. Starali się najpierw nakłonić Saudów i ich arabskich sojuszników, aby ci wysłali wojska – próby te póki co nie udały się. Później podobne zabiegi czynili wobec partnerów europejskich.
Mówi pan dużo o kondominium irańsko-rosyjskim. Na czym więc polega władza prezydenta Asada, co od niego zależy?
Odpowiedź na to pytanie wymaga zastanowienia się, jak dziś wygląda Syria. Mówimy o kraju, który przed wojną liczył 24 mln ludzi, a 12 mln spośród nich musiało w ostatnich latach opuścić swoje domy.
Co druga osoba.
To skala, której nie znamy nawet z czasu II wojny światowej w Europie, zjawisko bez precedensu. Jak nad tym zapanować? Asad dzięki wsparciu Teheranu i Moskwy utrzymuje działanie aparatu biurokratycznego, ale jednocześnie wiele wsi, miast czy dzielnic jest od niego niezależnych – one są deklaratywnie za Asadem, ale w praktyce mają swoje siły zbrojne…
Franczyza reżimu.
Tak. Pod szyldem państwa syryjskiego ci ludzie wieszają portrety prezydenta. Ale w obszarach tych Damaszek nie ma możliwości wyegzekwowania poboru podatków czy rekruta. Asad ma nadzieję, że z czasem spacyfikuje lokalne milicje, ale do tego trzeba środków. Tylko skąd je wziąć, kiedy podatki nie spływają bądź są po drodze rozkradane przez wysokich dowódców w aparacie bezpieczeństwa. Ci ostatni również są dla Asada pewnym zagrożeniem, bo wielu z nich utrzymuje bezpośrednie kontakty z Rosjanami albo Irańczykami.
Wielu z oficerów, w szczególności tzw. piątego korpusu, otrzymało rosyjskie przeszkolenie, a niektórzy mają także żony Rosjanki, co w naturalny sposób ułatwia służbom rosyjskim nawiązanie z nimi kontaktu, przeciągnięcie ich na swoją stronę, otoczenie parasolem ochronnym i pozwolenie na funkcjonowanie poza syryjskim systemem, uczynienie ich nietykalnymi.
Poziom penetracji dowódców wojskowych w Syrii przez Teheran lub Moskwę jest ogromny.
Moskwa spenetrowała dowódców wojska, a Teheran grup paramilitarnych. Syria to kraj, w którym władza państwowa jest w dużym stopniu pozorna, a rywalizacja irańsko-rosyjska pogłębia fragmentaryzację. Do rywalizacji dołączyć mogą również bogate arabskie kraje Zatoki Perskiej. Widzą one dziś, że walka z Asadem, który wygrał, jest pozbawiona sensu, a chcąc mieć wpływy w Syrii, muszą stworzyć swoje frakcje w tym chaosie.
I rozkraść to państwo?
Nie, tam nie ma zasobów finansowych czy gospodarczych, które interesowałyby naftowych szejków. Chcą mieć wpływ polityczny na decyzje Damaszku. Prezydentowi Asadowi też to odpowiada, bo obecnie jego pole manewru ogranicza się do Teheranu i Moskwy – choć różnice między nimi rozgrywa sprawnie – a w razie większego zaangażowania Arabów będzie miał kolejne opcje. Tak zresztą czynił przez lata przed konfliktem. Powie np. Rosjanom: „Jeśli wy nie chcecie mi dać pożyczki, dadzą oni”. Prezydent Asad ma bowiem stały dylemat, skąd wziąć środki na podtrzymanie funkcjonowania swego państwa.
W najnowszym raporcie Freedom House za 2018 r. pod względem przestrzegania praw politycznych i wolności obywatelskich Syria zajęła ostatnie miejsce na globie – wyprzedziła Sudan Południowy, Erytreę, Turkmenistan i Koreę Północną. Uchodźcy syryjscy odsyłani do domów zza granicy wracają do stalinowskiego piekła.
Nie stalinowskiego, bo takie może istnieć w państwie scentralizowanym. Wracając do Syrii, wracają do piekła innego, anarchicznego; do kraju wojny domowej, która jest konfliktem tylko przygaszonym. Syria jest trochę dyktaturą, a trochę anarchią, brakuje tutaj reguł – te są nawet w totalitaryzmach – których przestrzeganie daje szanse na przeżycie. Mówi się – to niepotwierdzona informacja – że milion spośród tych, którzy wyemigrowali, są na listach proskrypcyjnych syryjskich służb bezpieczeństwa.
Ktoś z nich mógł kilka lat temu np. napisać coś nieodpowiedniego w mediach społecznościowych. Wtedy po zatrzymaniu mogą czekać go tortury, wyrok skazujący. Ale znowu – bywają wyjątki: można odzyskać wolność, wpłacając daną sumę naczelnikowi więzienia lub sędziemu. Więzienia są dziś jednym z podstawowych elementów gospodarki syryjskiej.
W jakim sensie?
Zamyka się powracających do kraju, na ich rodzinach wymusza się okup za uwolnienie, a środki te są źródłem utrzymania niemałej części Syryjczyków pracujących dla reżimu. Podobnie jest ze zmuszaniem Syryjczyków, którzy prowadzą biznesy poza krajem, aby wpłacali określone sumy za bezpieczeństwo krewnych w kraju lub kwot na wykup mężczyzn ze służby wojskowej.
Ale czy anarchia się utrzyma? Skoro kraj ten został zawłaszczony przez Iran i Rosję, to będą wolały one kontrolować scentralizowany obszar, na którym panują reguły.
Oczywiście. Takie są plany i nadzieje, ale potrzeba czegoś, czego ani Teheran, ani Moskwa nie mają: wpompowania w Syrię dużych środków. Odbudowa Syrii to nie tylko odbudowa domów. To uruchomienie gospodarki, która nie będzie gospodarką wojenną czy bandycką jak wspomniane okupy. Dochodzimy do pewnego paradoksu: Rosja, która krytykuje Zachód za jego działania i zaniechania w regionie, aby odnieść w Syrii sukces nie tylko militarny, ale również polityczny i gospodarczy, musi go przekonać, aby zainwestował środki w odbudowę tego kraju. Drugim źródłem pieniędzy mogą być arabskie kraje Zatoki.
Istnieje większa szansa, że do kieszeni sięgną te ostatnie?
To trudno dziś przewidzieć, ale jest dużo sygnałów, że państwa arabskie chcą normalizacji stosunków z Syrią. Jednak, mówiąc o odbudowie, stajemy przed ważnym dylematem moralnym. Syryjscy aktywiści na Zachodzie i w Turcji walczą o to, by żaden dolar na odbudowę kraju nie trafił do reżimu Asada. To oczywiście niemożliwe – głównymi beneficjentami odbudowy będą ludzie reżimu. To zderzenie dwóch zasad. Pierwszą jest sprawiedliwość retrybutywna, zgodnie z którą za czyny złe powinno się ponieść karę.
A więc przed jakąkolwiek odbudową powinno się najpierw osądzić winnych zbrodni wojennych, a nie wynagradzać ich subwencjami. To jednak w aktualnej sytuacji niemożliwe. Alternatywnie mamy podejście utylitarystyczne, mówiące, że powinniśmy działać tak, by jak najwięcej ludzi odniosło korzyść. Kierując się tą zasadą, trzeba przekazywać środki na odbudowę Syrii w nadziei, że postawienie kraju na nogi zlikwiduje anarchię, a zwykli Syryjczycy poczują ulgę.
Rewolucja syryjska wybuchła w 2011 r., przerodziła się w wojnę, w którą zaangażowały się liczne kraje, przyniosła śmierć setkom tysięcy, a miliony wygnała z domów. Jakie z perspektywy ośmiu lat widzi pan osiągnięcia tej rewolucji?
Syryjscy demokraci starli się z dwoma siłami: z islamistami oraz z reżimem dobrze przygotowanym do starcia i – trzeba to powiedzieć – popularnym w wielu sferach społeczeństwa tak wtedy, jak i dziś. Wszystkie te trzy siły oczekiwały wsparcia zewnętrznego, a tylko demokraci go nie otrzymali.
Setki tysięcy Syryjczyków w latach 2011, 2012, 2013 zaznały wolności. Ci ludzie są dziś uchodźcami, ich życie legło w gruzach. Starają się upamiętnić te wydarzenia, żeby zapadły w pamięć kolejnym pokoleniom. To okupiony ogromną daniną krwi wątły efekt rewolucji. Czy będzie to nasiono, z którego coś wyrośnie? Dziś tego nie wiemy.
Z drugiej strony krótki okres niedojrzałej demokracji, po której zapanował chaos, może odstraszyć Syryjczyków od demokracji. Taki był efekt rządów Jelcyna w Rosji, po upadku Związku Radzieckiego
Zgadzam się, to także może być efekt rewolucji. Na dziś perspektywy demokratyzacji Syrii są bliskie zeru. Straumatyzowani Syryjczycy w większości stracili zainteresowanie polityką, chcąc prowadzić spokojne życie pod jakąkolwiek władzą, która zapewni minimum bezpieczeństwa. Jednak dla wielu z nich lata 2011–2013 wyryły się w pamięci jako czas, kiedy pierwszy i jedyny raz zaczerpnęli wolności. A potem ich świat legł pod gruzami zbombardowanych miast.
*Łukasz Fyderek jest politologiem, znawcą Bliskiego Wschodu. Pracował na uniwersytetach w Libanie i Malezji, aktualnie wykłada na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor książki Pretorianie i technokraci w reżimie politycznym Syrii.