Czy nasza wiedza o lodowcach byłaby inna, gdyby badały je np. feministki, a nie biali mężczyźni, którzy przez wieki dominowali w światowej nauce? To brzmi jak żart, ale w Ameryce niektórzy zadają takie pytania zupełnie poważnie
Zaczęło się od artykułu, który James Lindsay, fizyk po doktoracie, znalazł w 2016 roku w naukowym magazynie „Postęp w geografii humanistycznej”. Tytuł robił wrażenie: „Lodowce, gender i nauka: ramy glacjologii feministycznej w kontekście badań nad globalnymi zmianami środowiskowymi”. W abstrakcie zaś można było przeczytać:
„Lodowce są ikonami zmian klimatu i zmian środowiskowych na świecie. Mimo to relacja między płcią kulturową, nauką i lodowcami – szczególnie w kontekście epistemologicznych pytań o tworzenie współczesnej wiedzy glacjologicznej – pozostaje niezbadana. (…) Łącząc feministyczne studia postkolonialne oraz feministyczną ekologię polityczną, fundamenty glacjologii feministycznej stają się zarazem wiarygodną analizą płci kulturowej, władzy i epistemologii w dynamicznych układach społeczno-ekologicznych, przyczyniając się tym samym do bardziej sprawiedliwej i równościowej nauki oraz ludzko-lodowcowych interakcji”.
Dalej było o tym, że badania glacjologiczne, których dokonywali mężczyźni ich męskimi metodami (takimi jak odwierty w czapie lodowej), finansowane z imperialistycznych, kolonialnych źródeł, zawsze lekceważyły kobiecą perspektywę. Należy więc współczesną glacjologię zdemaskulinizować i otworzyć na „alternatywne źródła wiedzy”. Jakie? A choćby reprezentacje lodowców w sztuce i ludowych podaniach.
Autorów było czworo, w tym dwie doktorantki. Najwięcej zdumienia budziło nazwisko Marka Careya, historyka epistemologii z Uniwersytetu w Oregonie, obsypanego nagrodami i cenionego w świecie nauki. Zapytany przez magazyn „Science” jak też poradził sobie z ogólnym rozbawieniem, które jego tekst wywołał w szeregach akademickich, i z gigantyczną popularnością w internecie, gdzie obśmiali go nie tylko konserwatywni blogerzy, Carey próbował ratować się stwierdzeniem: „Oto nareszcie rozmawiamy o lodowcach”.
Sęk w tym, że nikt w kontekście jego publikacji nie mówił o lodowcach, nikt też nie szydził z glacjologii. Śmieszył jedynie język, podejście do źródeł i szerzej – do filozofii nauki. Oraz fakt, że to w ogóle zostało opublikowane.
James Lindsay też najpierw serdecznie się pośmiał, ale chwilę później rozbawienie go opuściło. Jeśli bowiem podstawy filozoficzne szeroko rozumianego Zachodu to „tylko jedno ze źródeł poznania”, a „jedyna obiektywnie istniejąca rzeczywistość to opresja” rozmaitych grup mniejszościowych – to gdzie właściwie jesteśmy? I czy rzeczywiście pomieszanie paru faktów z zakresu historii wypraw geograficznych, etnografii, szeroko rozumianego feminizmu i krytyki postkolonialnej tworzy jakąkolwiek nową jakość? A może jest po prostu pozorem badań naukowych, zawracaniem głowy, wyciąganiem kasy z budżetów uniwersyteckich i jedną wielką hucpą? A jeśli to drugie – to dlaczego nikt nie protestuje?
I tak zrodził się pomysł „studiów nad krzywdami” – prowokacji, którą Lindsay przeprowadził wspólnie z redaktorką naczelną internetowego magazynu „Areo“ Helen Pluckrose oraz filozofem Peterem Boghossianem. Przez ponad rok, wspólnymi siłami, tworzyli lewe artykuły naukowe, które następnie wysyłali do czołowych pism z dziedziny szeroko pojętych badań nad kulturą. Zwłaszcza tych skupionych na kontekstach płci, seksualności, pochodzenia etnicznego i cielesności.
Podpisywali się fikcyjnymi nazwiskami albo pożyczali cudze (oczywiście za wiedzą i zgodą zainteresowanych). Pisali śmiało, po bandzie, śledząc przejawy dyskryminacji, rasizmu, seksizmu i pogardy wobec mniejszości w nawet najbardziej egzotycznych kontekstach i z zastosowaniem możliwie najdziwniejszych metod badawczych.
I tak, przykładowo, fikcyjna profesor Helen Wilson obserwowała zachowania seksualne psów w parkach Portland, żeby przeanalizować nastawienie ich właścicieli wobec problematyki gwałtu.
Prowadząc szczegółowe notatki, rozmowy z właścicielami, a przede wszystkim wnikliwe obserwacje ich czworonożnych przyjaciół, prof. Wilson obliczyła, że co 60 minut na miejskim trawniku w Portland dochodzi do psiej próby gwałtu, co ciekawe, podejmowanej zawsze przez osobniki płci męskiej. W 86 proc. ofiarami były samice, w 12 proc. – samce. W 2 proc. nie udało się ustalić płci, choć prof. Wilson podkreślała, że każdorazowo starała się dyskretnie i z należytym szacunkiem zbadać stan krocza ofiary (w sumie dokonała oględzin ponad 10 tys. psich organów płciowych).
Co jednak ważniejsze: opiekunowie psów reagowali znacznie szybciej i bardziej stanowczo na przejawy międzypsiej przemocy (prof. Wilson wyliczyła, że dochodzi do nich średnio co 70 minut), niż na próby gwałtu. Więcej – interweniowali zdecydowanie częściej, gdy ofiarą padał inny pies, a rzadziej – gdy suka. Częściej reagowały kobiety, mężczyźni – zdecydowanie mniej chętnie. Odnotowano nawet przypadek zachęcania do przemocy okrzykami „Bierz ją, mały!”.
Tekst przeszedł pomyślnie zarówno przez sito redaktorskie, jak i ocenę zewnętrzną (polegającą na rozesłaniu proponowanego materiału do kilku związanych z daną dziedziną naukowców z prośbą o ich pisemne opinie). Nie dość tego – wzbudził entuzjazm i ukazał się w prestiżowym, jubileuszowym wydaniu periodyku „Gender, miejsce i kultura”, chwalony za innowacyjne podejście i szerokie spektrum przywoływanych źródeł.
Zastrzeżenia wzbudziła tylko kwestia prywatności psów w kontekście oględzin ich genitaliów.
Pozostałe publikacje były podobne. Kwartalnik „Seksualność i kultura” opublikował tekst postulujący, że dobrym sposobem na zrozumienie społecznej pozycji kobiet oraz osłabienie homofobicznych zachowań i przeświadczeń byłoby zachęcanie heteroseksualnych mężczyzn do „samopenetracji analnych z użyciem erotycznych gadżetów”. „Studia nad otyłością” znalazły na swoich łamach miejsce dla artykułu zrównującego kulturystykę z – jak to ujęto – tłuszczowym bodybuildingiem, którego niższa pozycja wynika jedynie z uprzedzeń wspartych dominującymi antropometrycznymi przesłankami.
W innym tekście, firmowanym przez Marię Gonzales i Lisę A. Jones (obie zmyślone) dokonano przeróbki rozdziału 12 „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, co kompletnie umknęło uwadze recenzentek feministycznej „Affili”.
Z kolei magazyn „Hypatia” wsparł pogląd głoszący, że wszelkie żarty z np. ekonomicznych badań naukowych są moralnie słuszne i potrzebne, te zaś dotyczące gender studies – dowodzą jedynie etycznych niedostatków autorów oraz wspierają uprzywilejowanych.
Ten ostatni tekst należał do szczególnie perfidnych: był rodzajem pułapki zastawionej na potencjalnych krytyków, gdy cały eksperyment ostatecznie ujrzy światło dzienne.
Finał przyszedł jednak wcześniej, niż planowali sami prowokatorzy. Artykuł o psach gwałconych na trawniku w Portland narobił takiego szumu, że zaczęli się nim interesować dziennikarze, na czele z redaktorką „Wall Street Journal”, która zapragnęła poznać bliżej tajemniczą prof. Wilson.
W tej sytuacji Lindsay, Boghossian i Pluckrose z początkiem października zdecydowali się przerwać przedsięwzięcie i ujawnić prawdę, publikując obszerny raport badawczy na łamach internetowego magazynu „Areo”. Statystyki mieli imponujące: na 20 napisanych tekstów opublikowano siedem, drugie siedem odesłano do autorów z prośbą o poprawki, sześć odrzucono. Dość powiedzieć, że na wielu studiach doktoranckich siedem publikacji to liczba wystarczająca do uzyskania tytułu.
Nietrudno się domyśleć, co nastąpiło potem. Jako pierwszy zareagował Twitter. „Wstrząsające samozaoranie, ci ludzie nawet nie uczestniczą w procesie naukowym” – napisał profesor zarządzania z Harvardu Matt Blackwell. „Gdzie grupa kontrolna?” – pytał i podkreślał zarazem, że niektóre z publikacji wcale nie trafiły do „prestiżowych magazynów”, jak sugerowali prowokatorzy, lecz trzeciorzędnych pisemek, o niskiej cytowalności i miernym czytelnictwie.
W sukurs wnet przyszła wykładowczyni gender studies, prof. Alison Phipps z Uniwersytetu w Sussex, która w swoim komentarzu umieszczonym na stronach „Times of Higher Education” stwierdziła, że cała prowokacja mówi więcej o prowokatorach niż o dyscyplinach, których dotyczyła, i wynika z politycznych uprzedzeń. Oraz, że tak naprawdę należałoby się zająć zarobkami badaczy w działkach takich jak gender studies zamiast publikować raporty, które koniec końców przyniosą efekt mrożący i zahamują rozwój dziedziny.
Z kolei prof. William Eggington, literaturoznawca, na łamach New York Timesa argumentował, że całe przedsięwzięcie mówi więcej o marginalizacji wymienionych działek badawczych niż o sugerowanej przez eksperymentatorów korozji.
„Atakowanie naukowców zajmujących się marginalizowanymi społecznościami nie jest rozwiązaniem – pisał. – Należy raczej sprawić, by studia nad zmarginalizowanymi same nie zostały zmarginalizowane albo same siebie nie marginalizowały“.
Sęk w tym, że to właśnie było celem eksperymentu Lindsaya, Pluckrose i Boghossiana, którzy z całą mocą podkreślali, że nauka społeczna poświęcona mniejszościom musi być lepsza, właśnie przez to, jak kluczowe ma znaczenie dla otaczającej nas rzeczywistości.
„Tego rodzaju badania – piszą w swoim raporcie – nie wspierają i nie kontynuują już ze wszech miar szlachetnego, wolnościowego dzieła ruchów społecznych, one go niszczą, żerując na pozorach i wciskając opinii publicznej coraz gorsze lekarstwo na coraz głębszą chorobę“.
Cała trójka mocno podkreśla swoje przywiązanie do wartości lewicowo-liberalnych, odżegnując się od wszelkich związków z religijną prawicą amerykańską, dla której nie do przyjęcia jest nawet sam zwrot „płeć kulturowa”.
Zresztą – czy eksperyment naprawdę wymagał „grupy kontrolnej?”. Oto trójka oszustów, przebranych za nieistniejącą, więc także nikomu nieznaną, Helen Wilson, bez większego wysiłku przepchnęła w czołowym piśmie z zakresu gender studies quasi-naukowe pierdoły o gwałtach wśród psów, przenosząc wnioski na ludzkie uprzedzenia i mniemania.
Trochę na tym zarobili (choć faktycznie niewiele, naukowe żurnale nie płacą kokosów), zyskali nieco poklasku (a właściwie to zyskała Helen Wilson), a następnie zaproszono ich do recenzowania kolejnych prac nadsyłanych do pisma. Nawet jeśli uznać, że zadziałał tu automat i wciągnięto ich po prostu na listę potencjalnych speców, bo już coś opublikowali – to przecież wciąż niewiele zmienia. To po prostu wstyd.
W tym właśnie duchu wypowiadali się obrońcy – np. prof. Yasha Mounk, politolog z Harvardu, kolega z katedry Matta Blackwella, zarzucającego prowokatorom na Twitterze głupotę i brak rozeznania w procesie tworzenia nauki.
„Jedno jest dla mnie pewne – napisał w Chronicle of Higher Education prof. Mounk – każdy akademik, którego ani trochę nie niepokoi łatwość, z jaką fałszerze przepchnęli teksty satyryczne pod pozorem naukowej wiedzy, przyczynia się do szerzenia jednostronności i klanowości, które zżerają dzisiaj cały kraj“.
Najostrzej jednak zareagowała Heather E. Heying, biolożka, była wykładowczyni Evergreen State College. „Te dziedziny nauk – określone przez prowokatorów jako „studia nad krzywdami” – premiują bycie ofiarą, odchodzą od nauki i logiki, wynoszą aktywizm nad dociekanie – pisała Heying. – Niektórzy z nas, wliczając w to mnie, odeszli z akademii w konsekwencji tego szaleństwa“.
Doświadczenia Heying rzeczywiście nie są – łagodnie mówiąc – dobre.
Evergreen College, w którym wykładała wspólnie z mężem Brettem Weinsteinem, należy do najbardziej lewicowych uczelni w Stanach Zjednoczonych. Dorocznie, od lat 70., urządzano tam „Dzień Nieobecności”, podczas którego w imię walki z rasizmem kolorowi studenci mogli nie przychodzić do szkoły, biorąc zamiast tego udział w wydarzeniach organizowanych poza kampusem.
Ale w 2017 r. władze wpadły na lepszy pomysł. Niech zamiast nieobecności kolorowych ze szkoły wyjdą biali. Weinstein napisał do władz e-maila, w którym wykazał niebezpieczeństwo takiego myślenia.
„Zachęcanie do nieobecności jednej grupy, to nie to samo, co dobrowolna nieobecność innej“ – argumentował.
E-mail wyciekł, Weinsteina napadli wściekli studenci, nie dopuszczali do niego policji, którą wezwał, nie pozwalali wyjść z budynku, lżyli i ostatecznie doprowadzili do jego odejścia z uczelni. Wraz z nim Evergreen opuściła Heying. Oboje otrzymali od szkoły pół miliona odszkodowania.
Tak dochodzimy do spraw kluczowych.
Prowokacja Pluckrose, Lindsaya i Boghossiana ukazała się w szczególnym czasie. Różnice między amerykańskimi konserwatystami a lewicą zdają się tylko pogłębiać, a polityka Donalda Trumpa to dolewanie oliwy do ognia. Amerykańskie uniwersytety nie są odpolitycznionymi sanktuariami, przeciwnie, właśnie tu napięcia ideologiczne uzyskują bodaj najgłębsze nasilenie, co widać w coraz liczniejszych przypadkach studenckich protestów i blokad.
Co zdumiewające – uczniowie najbardziej lewicowych, wręcz lewackich, szkół, opiewających społeczeństwa multikulturowe i stawiających na tolerancję, tropią wokół siebie nawet najdrobniejsze przejawy odrębnego sposobu myślenia, tłumią dialog, postrzegają słowa i idee jako agresję w najczystszej postaci. Śledzą przejawy rasizmu i seksizmu nawet tam, gdzie ich nie ma, domagają się usunięcia z programów nauczania Platona i Arystotelesa, a w imię bezpieczeństwa emocjonalnego potencjalnych ofiar domagają się, by przed zajęciami omawiającymi np. twórczość Virginii Woolf publikować specjalne ostrzeżenia. Zupełnie jakby wszyscy wrócili z wojny i cierpieli na głęboki syndrom stresu pourazowego.
Ten fenomen został przez socjologów moralności nazwany „kulturą ofiar”.
Zdaniem prof. Jonathana Haidta, psychologa społecznego z New York University, kultura ofiar czerpie siłę z różnych źródeł, a jednym z nich jest także specyficzna gałąź nauk społecznych, popularyzowana pod ogólnym hasłem „studiów intersekcjonalnych”. Ich początek to badania Kimberle Williams Crenshaw, amerykańskiej prawniczki i profesorki prawa w UCLA, która jako pierwsza, jeszcze w latach 80., wprowadziła do nauk społecznych pojęcie dyskryminacji wielokrotnej, wskazując m.in., że bycie czarnoskórą kobietą to coś więcej niż bycie czarnym i więcej niż bycie kobietą. To właściwie obrywanie z obu kierunków: upodrzędnienie wynikające z rasy i skojarzenia związane z kobiecością. Trzydzieści lat temu były to rewolucyjne obserwacje.
Od tamtej pory jednak intersekcjonalność przeszła cały szereg przemian, stopniowo stając się czymś w rodzaju religii. Przede wszystkim pozwala ustanawiać hierarchie wykluczenia – przez krzyżowanie między sobą rozmaitych pól.
Bezpłodny Hindus w białym społeczeństwie ma się kiepsko, ale jeszcze gorzej radzi sobie niepełnosprawna czarnoskóra lesbijka. Gorzej, ale zarazem słuszniej, bardziej moralnie. Intersekcjonalność w połączeniu ze studiami postkolonialnymi, feministycznymi i gejowskimi tworzy specyficzne podglebie do nobilitowania pozycji ofiary. Pozycji, której nie można doświadczyć, ani nawet w pełni zrozumieć, gdy jest się spoza dyskryminowanej grupy – można o niej co najwyżej posłuchać, biernie i pokornie.
Bycie czarnym to nie to samo, co bycie białym. To inny rodzaj bycia, inny rodzaj widzenia, inny rodzaj myślenia. Każdy biały, który zakłada, że rozumie czarnego, z łatwością narzuca mu swoją wizję świata, deprecjonuje, poucza. Stąd z ust aktywistów coraz częściej padające hasło „Sit down and listen” (Siadaj i słuchaj!), zamykające rozmowę i kończące dialog.
W zwulgaryzowanej wersji studiów intersekcjonalnych poprawność polityczna staje się mitem założycielskim, zaś przywilej – grzechem pierworodnym.
W efekcie cała dotychczasowa filozofia nauki może zostać podważona i pominięta. Powstawała bowiem przez wieki wykluczenia i niedoli całych rzesz mieszkańców globu. Napisali ją uprzywilejowani: biali mężczyźni. Jako taka skażona jest ich wąskim postrzeganiem, podejrzana. Kto twierdzi inaczej, staje się obrońcą białej rasy, niemalże naziolem.
I tak wracamy do samego początku, do genezy eksperymentu. „Glacjologia feministyczna” nie powstała w próżni, wynikła z konkretnych koncepcji naukowych, polityk społecznych i praktyk uniwersyteckich. Współautorki tamtego tekstu – podówczas doktorantki – M. Jackson i Jaclyn Rushing naprawdę badały lodowce i jeździły na zagraniczne wyprawy. Ale z jakichś przyczyn uznawały, że te przedsięwzięcia, choć finansowane z amerykańskich pieniędzy, z całą pewnością nie zasługują na miano „imperialnych”, a one same, jako kobiety, mogą zobaczyć lodowce inaczej niż ich poprzednicy.
Skoro nauka jest zdominowana przez mężczyzn, męskocentryczna, a przez to – ślepa na inne perspektywy i sposoby widzenia, traktująca je jako niewiarygodne i nieistotne – to dlaczego nie?
Same przecież tego nie wymyśliły – to koncepcje szeroko prezentowane np. przez czarnoskórą feministyczną epistemolożkę z Yale Kristie Dotson. Według niej to, co dziś uznajemy za słuszne, wiarygodne, naukowe – to sposób widzenia jednej, tylko jednej grupy: uprzywilejowanych, białych mężczyzn.
– To, co umyka w tym sposobie myślenia, to założenie, że istnieje coś takiego jak obiektywna rzeczywistość, do której wszyscy mamy lepszy lub gorszy dostęp, niezależnie od tego, kim jesteśmy – tłumaczy w jednym ze swoich wystąpień Helen Pluckrose.
Co by się stało, gdyby jednak rzeczywistość istniała niezależnie od naszej pozycji społecznej i punktów widzenia? Cóż, mogłoby się okazać, że autorki feministycznej glacjologii odkryłyby to samo co ich poprzednicy, gdyby dotarły na lodowce odpowiednio wcześniej. Mogłoby się okazać, że nie ma niczego takiego, jak glacjologia kobiet, choć z pewnością istnieją kobiety glacjolożki.
Ale, idąc dalej tym tokiem rozumowania, mogłoby się też okazać, że naturę dyskryminacji czarnoskórych kobiet w latach 80. mógłby odkryć i opisać nawet biały mężczyzna: gdyby tylko zechciał się tym choć trochę zainteresować. I to też śmiały pogląd.
Toteż dyskusja o prowokacji trojga odszczepieńców (Helen Pluckrose samą siebie przedstawia jako „wygnańca z obszaru humanistyki”) nie jest tak naprawdę ani dyskusją o pozycji gender studies, ani rozmową o perspektywie wykluczonych. To pytanie o wspólny fundament współczesnych nauk humanistycznych. O to, czy jeszcze mamy sobie coś nawzajem do powiedzenia, czy raczej stawiamy na glacjologię wygranych i glacjologię ofiar. Bo jeśli tak, to po co się ograniczać? Zróbmy od razu glacjologię gejowską, żydowską, arabską, słowiańską oraz skośnooką.
Tylko ciekawe, co się wówczas stanie z pojęciem wykluczenia?