Istnieją kierunki studiów, których skończenie z ekonomicznego punktu widzenia po prostu nie jest opłacalne. „Mamy rozregulowany rynek pracy i szkolnictwa wyższego. Po transformacji pojawiło się przekonanie, że trzeba mieć wyższe wykształcenie, by zdobyć dobrze płatną pracę. Z jednej strony to prawda, z drugiej – nie” – mówi w rozmowie z Holistic.news dr hab. Radosław Rybkowski, ekspert ds. edukacji z Uniwersytetu Jagiellońskiego
ŁUKASZ GRZESICZAK: W Polsce studiuje ponad milion studentów. Z roku na rok jest ich coraz mniej, ale procentowo jest to jeden z najlepszych wyników w Unii Europejskiej.
DR HAB. RADOSŁAW RYBKOWSKI*: A co innego młodzi ludzie w Polsce mają robić? Z jednej strony duża liczba studentów w Polsce pokazuje, że nasz rynek pracy nie jest tak rozwinięty, jak na Zachodzie. Z drugiej pokazuje, że skończenie szkoły średniej i zdanie matury przestały już świadczyć o osiągnięciu dojrzałości. Młodzi ludzie z maturą nie są dojrzali społecznie i emocjonalnie, nie są też wystarczająco wykształceni. Dziś czas studiów jest niezbędny do osiągnięcia dojrzałości obywatelskiej, ale być może nie jest niezbędny do zdobycia dobrze płatnej pracy.
To nie jest wyłącznie polska specyfika. W latach 2010–2012 prowadziłem badania w Kanadzie. Tamtejsi wykładowcy mówili mi wtedy, że podobny proces obserwują wśród swoich studentów. Studia – przynajmniej na poziomie licencjata – są niezbędnym elementem wiedzy i samoświadomości, którą kiedyś uzyskiwało się w momencie ukończenia szkoły średniej.
Dlaczego dziś młodzież tak późno dojrzewa?
Decyduje o tym sposób, w jaki wiedza jest przekazywana i przyjmowana przez młodych. Dziś wygląda to zupełnie inaczej niż 20 lat temu, naturalnie, można załamywać nad tym ręce, ale to jest kompletnie bez sensu. Po prostu świat się zmienia. Dziś w procesie edukacji ludzie nie muszą tyle czytać i zapamiętywać. Osoby, które dawniej zdawały maturę, musiały przeczytać sporo książek, przyswoić sobie ileś informacji, zapamiętać. Dziś zapamiętywanie jest krótkoterminowe.
Jednym z przykładów jest fakt, że ludzie nie pamiętają działań matematycznych, rzadko są w stanie policzyć coś w pamięci. Ratują się smartfonem. Teoretycznie nie ma w tym nic złego, wystarczy przecież, by kasjer lub kasjerka w sklepie potrafili liczyć. Jednak czasem okoliczności wymagają od nas podejmowania szybkich decyzji, które wymagają odwołania się do posiadanej wiedzy.
Myślę, że konsekwencją tego zjawiska jest zalew fake newsów. Ludzie mają pamięć krótkotrwałą i nie zestawiają informacji z tym, co powinni wiedzieć wcześniej, dlatego też ufają jednemu źródłu.
W Polsce osoby bez studiów często zarabiają więcej niż te z wykształceniem wyższym. Słyszeliśmy o tym choćby w trakcie strajku nauczycieli, których pensje porównywano z pracownikami marketów.
To wynika z niedojrzałości naszego rynku edukacyjnego. Różnica między rynkami zachodnimi a naszym jest taka, że o ile wykształcenie wyższe na Zachodzie nie gwarantuje sukcesu ekonomicznego, to jego brak powoduje, że ścieżka kariery jest zamknięta. Taki człowiek w USA czy Kanadzie jest ograniczony do gorzej płatnych zawodów, nawet jeżeli na starcie zarabia więcej niż osoba z wyższym wykształceniem. Osoba bez wykształcenia wyższego na Zachodzie w zasadzie nie ma ścieżki awansu.
Więc warto studiować?
Nie zawsze. Na przykładzie Stanów Zjednoczonych widać, że jest wiele zawodów, które wymagają wyższego wykształcenia. Biorąc pod uwagę, że za studia w USA się płaci, można mieć wątpliwości, czy jest to opłacalna inwestycja. Zresztą – dla mnie – jest to jeden z argumentów przeciwko wprowadzeniu odpłatności za studia w Polsce.
Studia medyczne w USA są bardzo drogie, a lekarze zarabiają przyzwoicie. Jednak nie zawsze inwestycja w te studia się opłaca, bo praca lekarza w słabszej przychodni w stanach Głębokiego Południa czy Środkowego Zachodu może sprawić, że człowiek nie będzie w stanie spłacić swojej edukacji. Studiujemy cztery lata po 120 tys. dolarów rocznie. Pół miliona dolarów na wejściu może sprawić, że dopiero przy odejściu na emeryturę spłacimy ostatnią ratę kredytu, który był niezbędny do rozpoczęcia studiów.
W Polsce w 2009 r. osoba, która miała przynajmniej licencjat, zarabiała o 37 proc. więcej niż osoby bez wyższego wykształcenia. W 2016 r. ich pensje się zrównały, a dziś szala przesunęła się na korzyść osób bez wyższego wykształcenia.
Chce pan usłyszeć odpowiedź pesymistyczną czy optymistyczną?
Zacznijmy od optymistycznej.
Jednym z takich krajów, gdzie występuje różnica między zarobkami osób z wyższym i bez wyższego wykształcenia, jest Norwegia. To przecież dojrzałe, zamożne społeczeństwo, które stawiane jest nam często za wzór. Zatem doszliśmy do poziomu Norwegii.
Jakoś nie czuję tego w swoim portfelu. Może zatem teraz odpowiedź prawdziwa?
Mamy rozregulowany rynek pracy i rynek szkolnictwa wyższego. Po transformacji pojawiło się u nas przekonanie, że trzeba mieć wyższe wykształcenie, by zdobyć dobrze płatną pracę. Z jednej strony to prawda, z drugiej – nie. Przecież ktoś musi być śmieciarzem, a ten nie potrzebuje wyższego wykształcenia.
Są zawody, gdzie posiadanie wyższego wykształcenia jest przewyższeniem kompetencji i tam pracownik z dyplomem uniwersytetu może mieć gorzej. W Kanadzie już dawno opisano zjawisko, że absolwenci studiów uniwersyteckich trafiają do tamtejszych odpowiedników państwowych wyższych szkół zawodowych, by tam zdobyć konkretne kwalifikacje zawodowe.
Zresztą wystarczy popatrzeć na krakowskie centra usług wspólnych. Te firmy nie potrzebują magistrów, ale osób z dowolnych licencjatem, który daje gwarancje, że kandydat potrafi się dostosować do oczekiwań zawodowych. Te firmy w ciągu trzech miesięcy są w stanie wyszkolić takiego pracownika do konkretnej pracy.
To normalne, że osoba z konkretnym przygotowaniem zawodowym, która skończy technikum, dostanie wyższe wynagrodzenie niż nieprzygotowany do konkretnej pracy absolwent z dyplomem studiów wyższych.
Kiedy ich płace się wyrównają?
To dobre pytanie, ale nie mamy konkretnych badań. Ogólnopolski system monitorujący losy absolwentów działa dopiero trzy lata; zobaczymy, gdy będziemy mieć dane z okresu 10 lat.
Co podpowiada pana intuicja?
Powinny się zrównać po pięciu latach.
Czyli tak naprawdę po 10 latach. Trzeba do tego doliczyć przecież pięć lat studiów.
W grupie kilku specjalistów próbowaliśmy wyliczyć, na ile opłacalne jest zdobycie wyższego wykształcenia w Polsce. Oczywiście, istotne są okoliczności – kierunek, czy osoba dostanie stypendium itp. Okazało się, że jeżeli studiowanie potraktujemy jako utracone korzyści i zarazem poniesione koszty, to są takie grupy zawodów, którym to się nigdy nie zwróci. O ile założymy, że pieniądze niezbędne na studia włożymy na długoterminową inwestycję.
Tak jest w zasadzie w przypadku wszystkich studiów humanistyczno-społecznych. Naturalnie, poza specyficznymi przypadkami, że ktoś skończył filozofię, a został szefem jakieś korporacji lub historyk został premierem.
Jednak nie wszystko można przeliczyć na pieniądze…
To prawda. Osoby z wykształceniem wyższym prawdopodobnie będą szczęśliwsze, podejmują sensowniejsze decyzje w życiu, są mniej zagrożone bezrobociem, mają pewniejszą ścieżkę kariery, dłużej żyją, są zdrowsze i mają większą umiejętność organizowania swoich inwestycji. Chociaż ta pierwsza decyzja o wyborze studiów, być może, świadczy o czymś zupełnie innym.
Jak na przedstawiciela akademickich elit, pan profesor wyjątkowo deprecjonuje wartość wyższego wykształcenia. Moi rozmówcy jednak zwracają uwagę choćby na fakt, że na uniwersytetach wykuwamy świadomego obywatela…
Co za bzdura. Spójrzmy na skład naszego parlamentu. Ile widzi pan tam osób bez wyższego wykształcenia?
Niewiele.
Zdecydowana większość parlamentarzystów ma wyższe wykształcenie, a nawet doktoraty czy profesury. Nie odnoszę się do ich poglądów politycznych, ale proszę popatrzeć na ich poziom. Na jakość języka, którym mówią. Jakość prawa, które stanowią. Okaże się, że to mówienie o wykuwaniu obywateli na uniwersytetach jest totalną bzdurą.
Naprawdę tylko osoba z wyższym wykształceniem może aspirować do bycia prawdziwym obywatelem, a żaden elektryk nie może zostać prezydentem? Być może to świadczy o tym, że szkolnictwo wyższe w Polsce nie rozumie, że jeśli idzie o rozwój obywatela, trzeba wziąć pod uwagę i niższe stopnie edukacji.
Uważam, że odpowiedzią na nasze bolączki mogły być państwowe wyższe szkoły zawodowe, które są propozycją kształcenia zawodowego dla osób, które z przyczyn ekonomicznych czy osobistych nie wybrały studiów w dużych ośrodkach.
Wybierali je studenci w okresie wyżu demograficznego. Dziś zamykają kierunki, a studenci wybierają większe ośrodki.
To właśnie mnie zastanawia. Gdybym był z Tarnowa, to wybrałbym Państwową Wyższą Szkołę Zawodową w Tarnowie, czy jeździłbym na studia do Krakowa?
No właśnie, co by pan profesor wybrał?
Sam nie wiem. PWSZ powstały 20 lat temu, nikt wtedy wyraźnie nie powiedział, że ich zadaniem nie ma być wchodzenie w konkurencję z rynkiem prawdziwie akademickim. Ich zadanie jest inne. W wypowiedziach medialnych o studentach tych szkół często z lekceważeniem mówiono, że są to osoby, które nie dostały się gdzieś indziej…
Często były to – i są też dziś – dla studentów uczelnie drugiego wyboru…
To prawda. Powstały jako powielenie akademickich programów uniwersyteckich, które oferowały z powodu samej swej natury edukację na niższym poziomie. Nie tędy droga. Powinny proponować coś, co istnieje np. w Kanadzie, gdzie obok szkolnictwa uniwersyteckiego mamy zawodowe, które z nim nie konkuruje.
Powiedzmy sobie prawdę: PWSZ np. w Tarnowie oferująca filologię polską zawsze przegra z Uniwersytetem Jagiellońskim. To jest godzina jazdy. Gdy mieszkałem w Nowej Hucie i miałem zajęcia ze studentami na kampusie, to dojazd też zabierał mi godzinę.
Jednak jeśli władze tarnowskiej uczelni powiedzą, że mają w Tarnowie takie zakłady pracy, konkretne potrzeby i chcą kształcić osoby, które są potrzebne na miejscu, te uczelnie wyglądałyby zupełnie inaczej i z pewnością byłyby konkurencyjne wobec dużych ośrodków akademickich.
Kiedy na zaproszenie Klubu Jagiellońskiego przebywałem na wizycie studyjnej w Danii, słyszałem, że wśród młodzieży istnieje przekonanie, że studia uniwersyteckie są prostsze i wymagają mniej wysiłku niż studia zawodowe. To prawda także w Polsce. Z tego powodu młodzież duńska wybiera uniwersyteckie, choć wie, że będzie miała mniej płatną pracę.
Kusi nas przecież nie średnia, ale spektakularne kariery, które obserwujemy w mediach. Jak ktoś idzie studiować politologię, myśli, że będzie premierem, ambasadorem lub prowadzącym główny telewizyjny program informacyjny, a nie urzędnikiem w starostwie zajmującym się rejestracją samochodów…
Racjonalność wyboru jest ograniczona nie tylko w przypadku maturzystów, ale i całego społeczeństwa. Z zainteresowaniem słucham o powodach wyboru kierunku studiów. Kiedyś jedna ze studentek powiedziała, że wybrała kierunek, bo jej chłopak szedł na te studia, potem się rozstali, chłopak zrezygnował, ona została. Myślę jednak, że jest nieco lepiej niż jeszcze parę lat temu, kampania promująca studia techniczne przynosi efekty. Ale to dzieje się powoli. Jak starszy brat i starsza koleżanka wybrali politologię, często chcemy iść w ich ślady.
Jaka główna zasada powinna przyświecać nam przy pomyśle przemodelowania szkolnictwa wyższego?
W Niemczech czy Danii decyzje dotyczące kształcenia są podejmowane w oczywistym trójkącie: uczelnie – przedstawiciel władz publicznych – samorząd gospodarczy. W Polsce mamy konkurencyjne organizacje pracodawców. Nie ma z kim usiąść do stołu, by rozmawiać o rozwoju oferty edukacyjnej. Mamy przykłady dobrej współpracy firmy Volkswagen z Politechniką Poznańską, ale jednak jaskółka wiosny nie czyni. Generalnie ze strony pracodawców nie ma jednego podmiotu, który mógłby usiąść do stołu z uczelniami i określić długofalowy plan współpracy.
*Dr hab. Radosław Rybkowski – wykładowca Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych UJ, członek Polskiej Komisji Akredytacyjnej w zespole nauk społecznych i prawnych. Ekspert ds. szkolnictwa wyższego związany z Klubem Jagiellońskim. W swoich badaniach zajmuje się przenikaniem kultury i polityki w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie oraz polityką wobec szkolnictwa wyższego w Ameryce Północnej i Europie. Dwukrotny stypendysta Polish-American Fulbright Commission, a także Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Handlu Międzynarodowego Kanady.