Edukacja plastyczna kuleje, właściwie jej nie ma. Szkoła nie tworzy pojęcia estetyki, nie rozbudza w dzieciakach wrażliwości. Potem dorośli nie mają potrzeby obcowania ze sztuką – mówi krakowska malarka Martyna Borowiecka
W pracowni Martyny, pomiędzy wielkimi malowidłami i lejącymi się tkaninami w pastelowych fioletach i różach à la secesyjny vogue, miałyśmy rozmawiać o „Portrecie Edmonda Bellamy’ego”, czyli obrazie namalowanym przez komputer, który jesienią 2018 r. poszedł pod młotek w domu aukcyjnym Christie, osiągając zawrotną kwotę 0,5 mln dol. Ale szybko schodzimy na sprawy czysto ludzkie i poniekąd ważniejsze…
PAULINA ŻEBROWSKA: Czy sztuczna inteligencja zepsuje rynek? Albo w ogóle odbierze malarzom chleb?
MARTYNA BOROWIECKA*: Rynek sztuki i tak jest już zepsuty! Na wystawach i imprezach młodej polskiej sztuki pokazuje się rzeczy przypadkowe obok wartościowych. A cena bardzo często nie jest pochodną jakości obrazu.
No właśnie. I skąd laicy – niezwiązani ze środowiskiem artystycznym – mają wiedzieć, co warto kupić? I za ile? Czy powszechna edukacja daje nam narzędzia, które umożliwiłyby ocenę jakości dzieła sztuki?
Edukacja plastyczna w Polsce bardzo kuleje, właściwie to można powiedzieć, że jej nie ma. Szkoła nie kształci w zakresie wyrabiania smaku, poczucia estetyki. W ogóle nie tworzy pojęcia estetyki i nim nie operuje. Nie rozbudza w dzieciakach wrażliwości. Potem dorośli nie mają potrzeby obcowania ze sztuką. Nawet się jej – w pewnym sensie – boją. Żyją w przekonaniu, że sztuka to coś egzotycznego i hermetycznego, skierowanego do wąskiego grona, w każdym razie „na pewno nie do mnie”.
I dlatego nie kupują dzieł sztuki?
Nie tylko, to ma szersze konsekwencje. Przekłada się też na rzeczywistość, którą wspólnie tworzymy. Z tych niedostatków edukacji właśnie brał się i bierze kiepski design, pasteloza i tym podobne wykwity.
A może barierą jest przesąd, że „sztuka jest droga”. Ludzie często nie wiedzą, że w galeriach są rzeczy nawet na ich kieszeń…
Chyba tak właśnie jest. Tymczasem w galeriach naprawdę można się co do ceny porozumiewać. Stawki są względne i zróżnicowane, zwykle podlegają negocjacji, a ich wysokość zależy od bardzo wielu czynników: doświadczenia twórcy, stopnia jego zaangażowania czy choćby formatu samej pracy. To często wcale nie są tak wielkie pieniądze.
Nawet ci, którzy mają te pieniądze, zadają sobie pytanie: dlaczego mam je wydać akurat na obraz? Czy może on być lokatą kapitału?
Najczęściej obrazy kupuje się chyba jako element dekoracyjny. Dlatego że się nam podobają, tak po prostu. Niekoniecznie myślimy przy tym od razu o tworzeniu i ewentualnej koncepcji całej kolekcji, jakichś inwestycjach na lata… Takie coś motywuje na pewno kolekcjonera, który zakupił dzieło sztucznej inteligencji za 0,5 mln dol. Inni chcą zwyczajnie przyozdobić wnętrze.
I nie ma w tym nic złego. Trzeba pamiętać, że malarstwo, którym sama się zajmuję, to jest jednak pewna fizyczność. To są plamy farb nałożone na materiał, który jest naciągnięty na deski. Ten materiał, praktycznie rzecz ujmując, jest przeznaczony do oprawienia i powieszenia, żeby zdobił daną przestrzeń. Malarstwo, grafika, rzeźba – wszystko to jest dla nas atrakcyjne wizualnie i poprawia naszą aurę, humor.
Mnie się wydało, że przy zakupie obrazu brana jest pod uwagę potencjalna opłacalność takiego zakupu. Kalkulacja w rodzaju „w potrzebie będę mógł potem ten obraz spieniężyć, ba, może nawet na tym zarobię”.
Jeszcze jakiś czas temu, gdy pojawiły się aukcje nowej sztuki, faktycznie zapanował taki trend. Niektórzy spośród młodych ludzi z klasy średniej co jakiś czas przeznaczali 2–3 tys. na inwestycje w sztukę. Kupowało się dzieła młodych artystów, żeby trzymać ich prace z myślą o przyszłości, kiedy ich wartość wzrośnie.
Tak, ale żeby wiedzieć, co kupić, trzeba jednak pewnego wyrobienia, intuicji. Tu wracamy do problemów z edukacją. Co zrobić, żeby lekcje plastyki w szkole miały sens? Jak wdrażać dzieci do świadomego obcowania z sztuką współczesną?
Kiedy jestem za granicą i szwendam się po tamtejszych muzeach, cieszę się, ilekroć widzę tam grupy dzieci czy młodzieży, która odbywa tam warsztaty. Istotne, że mam tu na myśli nie miejsca ze sztuką dawną, tradycyjną lub figuratywną, ale właśnie ze sztuką współczesną, wymykającą się łatwym klasyfikacjom. Wydaje mi się, że takie oswajanie ze sztuką współczesną odgrywa kluczową rolę. Muzeum nie jest dla nich potem, kiedy dorosną, miejscem obcym o hermetycznej zawartości…
Czyli nie w szkołach, ale w muzeach i instytucjach kultury widzisz nadzieję dla edukacji estetyczno-artystycznej?
Muzeum jest miejscem stworzonym do obcowania ze sztuką, więc na pewno lepiej to tam się z nią zetknąć bezpośrednio niż oglądać w podręczniku obrazki. Najlepiej byłoby, gdyby szkoły podejmowały stałą współpracę z instytucjami kultury.
Oczywiście w Polsce takie rzeczy się dzieją. Tyle że przeważnie są to spotkania ze sztuką tradycyjną, a rozmowa powinna odbywać się też na tematy mniej oczywiste, a bardziej aktualne. Inaczej ogląda się „Hołd pruski” Matejki, a inaczej obiekty efemeryczne czy instalacje. Są np. miejsca, gdzie czyjejś kompozycji artystycznej doświadczamy (i to jest kluczowe słowo) za pomocą węchu. I dobrze, żeby tego rodzaju doświadczenia szkoły umożliwiały uczniom.
Jeśli ich zabraknie, to potem dorośli odrzucają sztukę. Często widzę, jak zapala się u kogoś czerwona lampka: to nie jest dla mnie, to jest dla artystów. Niektórzy obawiają się lub wstydzą mówić o sztuce, bo pokutuje w nich przekonanie, że się na tym nie znają. A na sztukę trzeba się po prostu otworzyć. Boimy się o niej rozmawiać, bo nie przywykliśmy o niej rozmawiać. A przecież obcowanie z nią przynosi nam szczególne – i każdemu inne – doświadczenia. Wystarczyłoby, żeby kształcenie estetyczne pomagało nam to właśnie sobie uświadomić.
*Martyna Borowiecka: malarka i doktorantka krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych