Pomimo antyrządowych zrywów, do których od kilku miesięcy dochodzi w wielu bałkańskich stolicach, rządzący, którym opozycja zarzuca korupcję, trzymają się mocno
„To po prostu ciągle ta sama opowieść, co w latach 1996, 1999, 2009 i 2019. Mogłabym poprzestawiać cyferki, ale nadal jest tak samo. Nic się nie zmienia – ludzie politykom przeszkadzają, a naród jest głodny i bezrobotny” – mówi Daniela Novaković, Serbka.
Belgrad: „Dość kłamstw!”
Serbska ulica wydaje się być najbardziej zorganizowana i zawzięta – od początku grudnia 2018 r. na demonstracje wychodzi w każdy weekend. Przez Belgrad ciągnie wtedy wielotysięczny pochód, na czele z transparentem „Od jednego do pięciu milionów”. To reakcja na zuchwałą obietnicę prezydenta Aleksandara Vučića, który zapowiedział, że wolnych mediów w kraju nie będzie, choćby na ulice wyszło i 5 mln ludzi.
Wszyscy, którzy w soboty maszerują ulicami stolicy Serbii, skandując wrogie lub prześmiewcze hasła, zdają się prezydenta szczerze nienawidzić. Oskarżają go o korupcję, blokowanie niezależności mediów czy ataki na opozycję i dziennikarzy. W połowie lat 90. Vučić zasłynął ze słów, które zdarzyło mu się powiedzieć publicznie tuż po ludobójstwie w Srebrenicy: „Za każdego zabitego Serba, zabijemy 100 Muzułmanów”.
Jednak jego Serbska Partia Postępowa (SNS), która stanowi większość w tamtejszym parlamencie, nadal może liczyć na poparcie większości społeczeństwa – według ostatnich sondaży zagłosowałoby na nią 53 proc. wyborców. Nic w tym dziwnego – skoro do SNS należy 730 tys. osób, czyli więcej niż co 10. obywatel.
„Partia rozdziela wśród swoich członków zarówno miejsca pracy, jak i rządowe kontrakty. Uzyskanie pracy w sektorze publicznym bez członkostwa w SNS jest niemal niemożliwe. To, co uczynił Aleksandar Vučić w ciągu ostatnich siedmiu lat, jest klasycznym przykładem zawłaszczenia państwa” – komentowała w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” Marta Szpala z Ośrodka Studiów Wschodnich.
Wyborcy, podobnie jak zachodni liderzy, którzy ciągle wspierają autokratycznego, ale proeuropejskiego Vučića, nie widzą również poważnej konkurencji w opozycji. „Opozycji nie ma kto poprowadzić” – biadoli liberalna bałkańska prasa, mimo że przeciwnicy prezydenta mają już swojego lidera. I to nie byle jakiego – wyrósł na niego Sergej Trifunović, dość znany serbski aktor, stojący na czele Ruchu Wolnych Obywateli (PSG).
Zdaniem sporej części serbskiej publiczności jego życiową rolą było wcielenie się w Arkana – przywódcę nacjonalistycznej organizacji paramilitarnej „Tygrysy”. Jednak Trifunović w publicznych wystąpieniach nie zawsze bywa poważny, a język, którego używa w debacie, budzi ostre kontrowersje. W ostatnim liście otwartym, który opublikował, nazwał urzędującego prezydenta narkomanem i prostakiem, któremu śmierdzi z ust.
Tirana: „Edi Rama ma odejść razem ze swoim reżimem!”
Najpierw na ulice wyszło 100 tys. studentów, sprzeciwiając się reformie edukacji. „To gniew całej Albanii. Kiedy studenci idą wzburzoną falą ku ministerstwu edukacji, paraliżując całe miasto, kierowcy w samochodach nie przestają trąbić, a niektórzy przybijają im piątki przez otwarte okna. Huk klaksonów grzmi nad Tiraną. (…) Wiedzą, że minister edukacji przychodzi na spotkanie ze studentami, dzierżąc torebkę za 5 tys. dolarów. Wiedzą, że premier właśnie zbudował dla siebie luksusową posiadłość – bunkier pod Tiraną. Wiedzą, że ich rodzice zarabiają 180-200 euro miesięcznie, jeśli w ogóle mają pracę” – pisała w grudniu na swoim facebookowym profilu Małgorzata Rejmer, autorka książki „Albania: błoto słodsze niż miód”.
Gniew Albańczyków rósł z tygodnia na tydzień. Do studentów dołączyły tłumy, domagając się ustąpienia urzędującego premiera, Ediego Ramy i jego rządu. Doszło do zamieszek.
W ostatni weekend opozycja konsekwentnie nawoływała Ramę do ustąpienia, stojąc pod parlamentem ochranianym przez policyjne kordony. Zabarykadowany w środku premier stwierdził, że jest gotowy rozmawiać, ale na pewno nie ustąpić, ponieważ stanowisko otrzymał w wyniku demokratycznych wyborów.
Podgorica: „Oduprise” oznacza „Opór”
„Młodzi chłopcy w dresach, pary tej samej płci trzymające się za ręce, eleganckie starsze kobiety w sztucznych futrach i nastolatki strzelające selfie. Dużo skandowania i gwizdów” – relacjonowała entuzjastycznie na początku marca ze stolicy Czarnogóry koleżanka, socjolożka i podróżniczka, będąc pod wrażeniem entuzjastycznych protestów. „Bardzo europejsko i spektakularnie, choć trochę chaotycznie” – przyznawała.
Powody identyczne jak wszędzie: ludzie chcą, by prezydent Milo Đukanović i jego rząd podali się do dymisji. Ulica krzyczy, że to skorumpowani złodzieje, którzy nadużywają władzy.
Đukanović rządzi Czarnogórą – raz jako premier, innym razem prezydent – przez prawie 30 lat. Ciągle cieszy się ogromną popularnością – w ubiegłym roku wygrał prezydencki wyścig w pierwszej turze.
Unia Europejska: „Wracajcie do pracy”
Unia Europejska każe politykom opozycji wrócić do swoich parlamentów, które w geście protestu opuścili. Dla Brukseli kluczowa jest teraz stabilność – Czarnogóra i Serbią mają spore szanse na dołączenie do UE, być może już w 2025 r.
Maja Kocijančič, rzeczniczka Komisji Europejskiej, oświadczyła, że zgodnie z europejskimi zasadami „parlament jest miejscem dyskusji na tematy polityczne i inne”. Jej zdaniem ta reguła powinna odnosić się także do krajów Bałkanów Zachodnich. Kocijančič stwierdziła również, że protesty w Tiranie, Podgoricy i Belgradzie mają różny charakter, dlatego „wolałaby ich nie porównywać”.
„Zbyt długo najważniejsi przedstawiciele europejskich instytucji milczeli na temat korupcji, przestępczych interesów i autokratycznych rządów premiera Ramy” – skomentowała dla Balkan Investigative Reporting Network (BIRN) Izmira Ulqinaku, parlamentarzystka z Albanii. „W parlamencie nie ma już dialogu politycznego, to miejsce przekształciło się w teatr absurdu” – oceniła z kolei serbska polityczka Marinka Tepić.
Źródła: Nedeljnik, The Guardian, Gazeta Wyborcza, BIRN