Przed środowymi wyborami w RPA najgorętszym tematem jest konfiskata ziemi. Po 25 latach wolności wraca pytanie, czy biali i czarni mieszkańcy tego kraju potrafią żyć ze sobą, czy tylko obok siebie
Stellenbosch. Bajkowo urokliwa stolica winnic Afryki, otoczona setkami gospodarstw o tradycjach sięgających XVIII i XIX w. Foldery turystyczne zapraszają turystów w chłodny cień posiadłości, gdzie w białych murach kolonialnych domów mogą raczyć się winem dojrzewającym w beczkach z francuskiego dębu. Stellenbosch to duma Afrykanerów – potomków holenderskich osadników. Przez kilka ostatnich miesięcy jest ono również polem bitwy.
To tu, w Stellenbosch, Stefan Smit, właściciel winnicy Louisenhof, walczy o wysiedlenie grupy czarnoskórych, którzy ponad rok temu zaczęli budować typowe dla RPA blaszane budy (ang. shacks) na jego ziemi. Niechcianych lokatorów wysiedlano, ci wracali. Doszło do starć z prywatnymi służbami porządkowymi i protestów, użyto gazu łzawiącego. Sąd stanął po stronie Smita, jednak do czasu rozpatrzenia apelacji nie może on usunąć dzikich lokatorów.
Historia tego sporu obiegła świat, trafiając nawet na okładkę dziennika „New York Times”. Choć land grabs, czyli samowolne przejęcia ziemi, są przede wszystkim aktem desperacji, to dochodzi do nich coraz częściej. Wpisują się w szerszy polityczny kontekst. Szczególnie przed dzisiejszymi wyborami do parlamentu.
Ćwierć wieku demokracji
Wybory odbywają się 25 lat po upadku apartheidu w RPA. Przez cały ten czas władza znajdowała się w rękach jednej partii – Afrykańskiego Kongresu Narodowego (AKN), którego najsłynniejszym przywódcą był Nelson Mandela. Mimo tego miliony czarnoskórych, którzy nie mają szansy na awans społeczny, nie czują się w swoim kraju ani wolni, ani równi.
Kraj toczy bezrobocie i przestępczość, co rusz wybuchają skandale korupcyjne, a dla mieszkańców wsi jedyną perspektywą zarobku jest wciąż praca u białego farmera – na warunkach, które nie zmieniły się przez ostatnie pół wieku.
Alternatywą jest ucieczka do miast, a właściwie w ich okolice, gdzie ubodzy czarnoskórzy powiększają przeludnienie nieformalnych osiedli. Kolejne pokolenia rodzą się i dorastają w blaszanych budach, w najgorszych rejonach przedmieść, czyli dokładnie tam, gdzie niegdyś zesłali ich rządzący w dobie apartheidu biali.
„W Northern i Western Cape [prowincje RPA – przyp. red.] wciąż są ludzie, którym w trakcie zbiorów płaci się butelką wina” – mówił na wiecu w Durbanie Julius Malema, lider Ruchu Bojowników o Wolność Gospodarczą. Ta partia, założona przez zbuntowaną młodzieżówkę Afrykańskiego Kongresu Narodowego, uczyniła odebranie ziemi białym farmerom swoim sztandarowym postulatem. Wg niektórych sondaży miała szansę zostać drugą siłą polityczną w kraju – spychając umiarkowany, mieszany rasowo Sojusz Demokratyczny na trzecie miejsce.
Malema doskonale wyczuwa nastroje wyborców, szczególnie młodszych. Już ponad jedna trzecia z nich to tzw. born-free. Ludzie, którzy nie pamiętają apartheidu, czują jednak, że wciąż wpływa na ich życie.
Rozwojowi RPA w ostatnim ćwierćwieczu nie sposób zaprzeczyć. Spadła liczba najuboższych, ponad dwukrotnie wzrósł odsetek gospodarstw domowych z dostępem do elektryczności. Już ponad 80 proc. klasy średniej stanowią czarnoskórzy. Wciąż jednak 30 mln ludzi żyje poniżej ustawowej granicy ubóstwa. Bezrobocie wśród czarnoskórych przekracza 40 proc., podczas gdy tylko co dziesiąty biały nie ma pracy.
Liderzy Afrykańskiego Kongresu Narodowego wielokrotnie podkreślali, że proces wyrównywania szans postępuje. Powoli tracą jednak zaufanie zniecierpliwionego narodu.
Born-free protestują
To właśnie pokolenie born-free ma dosyć czekania i bardziej skłonne jest popierać radykalne rozwiązania. Według Institute for Security Studies od 2013 r. w RPA każdego dnia mają miejsce trzy akcje protestacyjne. Jednymi z najistotniejszych w ostatnich latach były studenckie wystąpienia przeciwko podnoszeniu czesnego na uniwersytetach. Wobec obojętności władz szybko przerodziły się w zamieszki; doszło do niszczenia mienia uczelni.
Frustracja była poniekąd zrozumiała. Z płatną, dobrą edukacją jest tak jak z pracą i ziemią – dostęp do niej mają głównie uprzywilejowani ekonomicznie, czyli przede wszystkim biali.
Oparty na czysto ekonomicznych żądaniach ruch studencki wkrótce przerodził się w coś znacznie większego. Czarnoskórzy studenci zaczęli domagać się dekolonizacji edukacji. W kraju o tak wielonarodowym portfolio ten postulat oznacza zderzenie się wielu tworzonych przez setki lat tożsamości. Bohaterowie Brytyjczyków byli ciemiężycielami przodków dzisiejszych Xhosa, Zulu i Afrykanerów, a herosi tych ostatnich stworzyli podwaliny apartheidu. Oberwało się nawet Mahatmie Gandhiemu, oskarżanemu w RPA o rasizm – zdewastowano jego pomnik w Johannesburgu [na przełomie XIX i XX w. Gandhi mieszkał w Południowej Afryce, wówczas brytyjskiej kolonii, przez ponad 20 lat – red.].
Radykalizm i niecierpliwość pokolenia born-free po części wynikają z tej prostej przyczyny, że młodzi nie pamiętają kilku lat „demontowania” apartheidu, gdy wojna domowa wisiała na włosku, a w zamieszkach na ulicach zginęło kilkakrotnie więcej ludzi niż przez cztery dekady zbrodniczego systemu. Nie mają więc szacunku dla wypracowanego porozumienia.
Zakładnicy wyborców
Mistrzami w godzeniu sprzecznych interesów byli dotąd politycy Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Dlatego mieli dwie trzecie miejsc w parlamencie, ale wygląda na to, że ich dominacja się kończy. Ich odpowiedzią na kryzys – wynikający z kiepskiej, pełnej skandali prezydentury Jacoba Zumy – był Cyril Ramaphosa, od roku lider partii i głowa państwa.
Obejmując władzę Ramaphosa zaznaczył wyraźnie, że przyśpieszenie redystrybucji ziemi będzie głównym celem jego rządu. Od tego czasu specjalnie powołana komisja przygotowuje fundamenty pod zmianę konstytucji – taką, która umożliwi wywłaszczenia bez odszkodowania.
Ale, w odróżnieniu od otoczonego aurą rewolucjonisty Malemy, Ramaphosa nie może pozwolić sobie na wykrzykiwanie popularnych haseł. RPA to największa gospodarka południa kontynentu – od Namibii po Zambię supermarkety wypełnione są towarami z podpisem „Made in South Africa”. A za gospodarczą siłą stoi sektor prywatny, który z niepokojem obserwuje nadchodzące zmiany.
Na forum w Davos Ramaphosa powiedział wyraźnie: „Nasz kraj przeprowadzi reformę w sposób, który weźmie pod uwagę interesy wszystkich”. Trudno o lepszą twarz dla tych słów – urodzony w słynnym Soweto wieloletni działacz opozycji przeciw apartheidowi, ma zarazem na koncie 15-letnią karierę w biznesie. Posiada farmę z bydłem i jest współautorem książki dotyczącej jednej z jego ras.
A jednak dotrzymanie obietnicy złożonej w Davos wydaje się nierealne. Jak bowiem pogodzić interesy potężnych białych posiadaczy, którzy już teraz uważają, że są dyskryminowani, z pragnieniami wychowanej w blaszanych budach biedoty? Jak wreszcie dokonać reformy własności ziemi, zapewniając jednocześnie zagraniczny biznes, że miliardowe inwestycje w RPA są bezpieczne?
Komu należy się ziemia
Apartheid, który wraz z wyborczym zwycięstwem Partii Narodowej w 1948 r. zyskał umocowanie prawne, sięga znacznie głębiej niż ostatnie 70 lat. Gdy w pierwszej połowie XIX w. zniesiono niewolnictwo, natychmiast zaczęto wprowadzać ustawodawstwo, które uniemożliwiało niebiałym nabywanie niegdyś należącej do przodków ziemi. To jednak tylko połowa historii.
Ziemia, którą zagarnęli biali, należała przede wszystkim do Khoisan. Ta silnie powiązana genetycznie z pierwszymi ludźmi grupa etniczna podzieliła los amerykańskich Indian – zdziesiątkowana przywiezionymi przez kolonistów chorobami, a następnie zniewolona. O Khoisan pisał Charles Darwin; jedną z porwanych kobiet z tego ludu pokazywano w europejskich cyrkach jako dziw natury.
Khoisan – którzy przed tysiącami lat byli, zdaniem naukowców, najliczniejszym ludem na Ziemi – dziś stanowią zaledwie 0,5% obywateli RPA. Bezskutecznie domagają się uznania swoich praw przez rządzącą czarną większość. Oficjalnie władza klasyfikuje ich jako jedną z wielu, nie „pierwszą” natywną populację, a ich język nie znajduje się pośród jedenastu uznawanych w kraju za oficjalne.
Czarnoskórzy w RPA pochodzą przede wszystkim z napływowych ludów Bantu, które pojawiły się na tym terenie mniej więcej równocześnie z białymi osadnikami – wypierając natywną populację.
Kolonia potrzebowała także dziesiątek tysięcy niewolników spoza południa Afryki. Ludzi tych odarto z tożsamości. W kraju popularne są nazwiska pochodzące od miesiąca albo dnia (jak „January” czy „Monday”), w którym danego niewolnika przywieziono do Afryki. Osoby je noszące do dziś nie mają pojęcia, z którego regionu świata pochodzą. Zdaniem białych farmerów ziemia im się nie należy, bo nigdy nie byli jej posiadaczami. Nie zmienia to jednak faktu, że to praca przede wszystkich tych ludzi pomnażała majątki białych przez ostatnie dwa stulecia.
Dużo obaw wywołuje historia sąsiedniego Zimbabwe. Tam reforma własności (najpierw rolnej, później także innej) doprowadziła do załamania gospodarki kraju, hiperinflacji i głodu. Tego rodzaj scenariusz w RPA jest mało prawdopodobny. W Zimbabwe własność odebrano gwałtownie, wbrew woli narodu (pomysł odrzucono w referendum), a wreszcie rozdano ją przede wszystkim aparatczykom systemu. Wielkie farmy leżały odłogiem, część z nich zamieniono w letnie rezydencje polityków.
Ale korupcja w RPA nawet nie zbliża się do podobnych rozmiarów – mimo kolejnych skandali jest to całkiem silna demokracja. Co niestety nie gwarantuje, że reforma własności ziemi zakończy się sukcesem.
Od 1994 r. rząd RPA przekazał czarnoskórym rolnikom (w drodze wykupu lub restytucji) ponad 8 mln ha ziemi. To niewiele, zważywszy, że blisko trzy czwarte areałów rolnych kraju nadal znajduje się w rękach niecałych 8 proc. temu, tuż przed upadkiem apartheidu, biali mieli 85 proc. ziemi.
Większość „białych” farm jest w istocie utrzymywana przez czarnych pracowników, a w kraju kwitną organizacje pozarządowe stawiające na urban farming – małe miejskie warzywniki. Nietrudno więc znaleźć ludzi, którzy będą potrafili zadbać o ziemię. Problem jest inny.
Większość „białych” farm to ogromne latyfundia, a zarządzanie nimi wymaga raczej szkoły biznesu, a nie wiedzy o roli. Wykup ziemi przez państwo oznaczał zwykle jej podzielenie – co rozwiązywało problem skali zarządzania, ale wyraźnie osłabiło konkurencyjność nowych gospodarstw. Eksperci z RPA zwracają uwagę, że rynek nie jest przychylny małym i średnim rolnikom. Banki nie oferują skrojonych pod nie kredytów, a dystrybutorzy żywności nie są na ogół zainteresowani współpracą. Również losowe sytuacje – jak susza – znacznie trudniej przetrwać małym, niedofinansowanym gospodarstwom. Niektóre z nich już zbankrutowały i zostały wykupione z powrotem przez dawnych posiadaczy – białych farmerów.
Rozwiązanie tej kwestii wymaga głębszych zmian systemowych – to, czy państwo zapłaci za ziemię, czy odbierze ją bez rekompensaty wydaje się mieć znaczenie drugorzędnie.
Kolejny exodus białych?
Biały farmer w RPA jest dwukrotnie bardziej narażony na śmierć w wyniku zabójstwa niż policjant. O „masowych mordach” pisał – swoim zwyczajem na Twitterze – nawet Donald Trump.
Jednakże „ludobójstwo białych”, które rzekomo dokonuje się w RPA, to zwykła teoria spiskowa, na którą dał się złapać amerykański prezydent. Nawet uchodząca za skrajnie prawicową afrykanerska organizacja AfriForum zaznacza wyraźnie, że mordowanie białych wpisuje się w szerszy kontekst ogromnej przestępczości w całej Południowej Afryce. Niewydolny system nie jest w stanie skutecznie chronić oddalonych dziesiątki kilometrów od siebie posiadłości – ofiarami ataków padają zresztą zarówno biali, jak i czarni gospodarze.
W mniejszych, zdominowanych przez Afrykanerów, miejscowościach można słyszeć głosy, że reforma rolna będzie oznaczać wojnę. To jednak raczej strachy na lachy. Bo prawda jest taka, że biała populacja ma ogromnie znaczenie dla gospodarki kraju. Doskonale wie o tym prezydent Ramaphosa, który mówił nawet, że „jeśli będzie trzeba, to zatrzyma białych pracowników przywiązując ich do drzew”.
Jak dotąd nie udało się z kilkoma milionami białych, którzy opuścili kraj. Wybrali stabilność i dobrobyt europejskich państw, w których dosyć łatwo jest im uzyskać obywatelstwo. Ale w ciągu ostatnich kilku lat emigracyjny trend słabnie, a nawet niektórzy z tych, którzy uciekli, postanowili wrócić.
Reforma własności ziemi budzi obawy przed kolejnym exodusem.
Niebezpieczna polityczna gra
Zmiany są za szybkie dla tych, którzy – mając najsilniejszą armię Afryki – pokojowo oddali władzę. I zbyt wolne dla tych, którzy dziedziczą po rodzicach blaszane budy i brak perspektyw. I choć to jedni i drudzy krzyczą najgłośniej, po każdej ze stron nadal – jak się wydaje – przeważają głosy umiarkowane.
Afrykański Kongres Narodowy, tak samo jak przez ostatnie ćwierć wieku, próbuje pogodzić wodę z ogniem: przekonać czarnych, że ich krzywdy zostaną zadośćuczynione i uspokoić białych, którzy są podporą sektora prywatnego, że są bezpieczni.
Jak długo rządzącym uda się prowadzić taką polityczną grę?
Proces legalizacji wywłaszczenia bez rekompensaty trwa już ponad rok i jest mało prawdopodobne, żeby po wyborach gwałtownie przyspieszył. Bardziej realistycznym scenariuszem jest ten, w którym areały rolne dalej będą przejmowane w spokojnym tempie, jak działo się to przez ostatnie 25 lat.
Jak zareagują na to ubodzy mieszkańcy RPA, do których przemawia Malema? Na zeszłotygodniowym spotkaniu ze studentami w Durbanie powiedział: „Moim marzeniem jest sytuacja, w której czarni będą zatrudniać białych. Wtedy będziemy równi. Szefem powinien być każdy, kto potrafi stworzyć miejsca pracy”. To bardzo wyważone słowa w ustach człowieka, który twierdził, że odbierze ziemię białym „niezależnie od prawa”, a na pytanie o jego udział w organizowaniu ataków na farmy odparł: „Może. Może nie”.
Majowe wybory raczej nie wywrócą politycznej sceny do góry nogami, ale pokażą tendencję na najbliższą przyszłość. Czy w perspektywie kilku lat zwycięży duch pojednania i powolnych przemian, czy pragnienie dziejowej sprawiedliwości – tu i teraz.
Podzielony naród
Rodzina bohatera artykułu „New York Timesa” Stefana Smita nabyła swoją ziemię z części większej winnicy w 1895 r., tamtą zaś założono najpewniej jeszcze w XVIII w. na ziemi przyznanej przez holenderskiego gubernatora kilka dekad wcześniej. Komu została ona zabrana?
Najprawdopodobniej Khoisan, których wyniszczyli przybyli na te tereny Europejczycy. Dawniej zapewne uprawiana przez niewolników była następnie utrzymywana przez kiepsko opłacanych robotników Xhosa. Można tylko zgadywać, w ilu z 11 oficjalnych języków kraju rozmawiało się wśród winorośli.
Historia farm i winnic jest dobrą metaforą historii całego RPA – jest owocem oczywistych niesprawiedliwości przeszłości, które kładą się cieniem na współczesności. Ta ziemia należy, po trochu, do wszystkich. I jedynym sposobem na to, by każdy nie został z bezwartościowym kawałkiem spalonego gruntu, jest dogadanie się.