Polska szkoła broni się przed gruntownymi zmianami od niemal dwóch dekad. Nie chodzi tu tylko o kwestie organizacyjne i systemowe. Istota problemu tkwi zarówno w przeładowanej podstawie programowej, jak i w podejściu nauczycieli do dobrostanu psychicznego dzieci. Polski system oświaty ma na sumieniu także grzech zaniechania w kwestii rozwoju metod dydaktycznych i podejścia do dydaktyki jako takiej. Mamy trzecią dekadę dwudziestego pierwszego wieku, a relacje niektórych uczniów i nauczycieli jako żywo przypominają scenki rodzajowe z dziewiętnastowiecznej szkoły pruskiej.
Czy można zatem zbudować nowoczesne społeczeństwo obywatelskie na niespecjalnie efektywnych metodach tak zwanego transferu wiedzy? Czy model edukacyjny, którego zadaniem było kształcenie, albo lepiej – tresowanie, przyszłych żołnierzy i urzędników powinien być aplikowany kolejnym pokoleniom? Rodzi się jednak pytanie, czy mamy jakąkolwiek alternatywę? Czy mamy kim się inspirować i skąd czerpać gotowe wzorce? Edukacja to bardzo delikatny mechanizm, niezwykle wrażliwy na wszelkie zmiany. Czy zatem możemy w ogóle marzyć o rewolucji w szkole skoro mamy do czynienia z organizmem, który zdaje się nie być gotowym nawet na delikatną ewolucję?
Polska szkoła: skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
W raporcie PISA z roku 2018 możemy odnaleźć ranking, w którym Polska szkoła, a w zasadzie jej uczniowie i uczennice, plasują się na wysokiej, dziesiątej pozycji, jeśli chodzi o zdolności matematyczne, szeroko rozumiane nauki przyrodnicze (ang.: science) i umiejętność czytania. Skąd ten krytycyzm, skoro, jak widać, jesteśmy w światowej czołówce? Problem zdaje się tkwić w fakcie, że naprawdę dobre wyniki polskich uczniów nijak nie przekładają się na konkurencyjność naszych szkół wyższych i ich wysokie pozycje w rankingach takich jak Lista Szanghajska, Ranking QS, czy Times Higher Education – World University Rankings. W żadnym z trzech wspomnianych rankingów próżno szukać polskich placówek. No, chyba że za solidną pozycję uznamy obecność dwóch naszych uczelni w pierwszej pięćsetce rankingu. Jak to się dzieje, że absolwenci i absolwentki polskich podstawówek i szkół średnich jako studenci nie są w stanie przyczynić się do poprawy pozycji swoich macierzystych jednostek?
Być może problem tkwi w rankingach, a w zasadzie w tym, na jakiej podstawie są one przeprowadzane? A może z rankingami jest wszystko w porządku i tylko my jako społeczeństwo, które godzi się, przynajmniej pośrednio, na takie, a nie inne reformy w polskiej szkole, tylko my nie uczymy dzieciaków jak tę nabytą wiedzę i umiejętności wykorzystać? Być może dajemy im narzędzia, ale nie uczymy jak z nich korzystać. I idąc dalej tym tropem, być może w XXI wieku nie tyle chodzi o wiedzę encyklopedyczną i kaligrafię, ile o zdolności analityczne, umiejętności miękkie i obycie z nowymi technologiami?
Zobacz też:
Primum non nocere
W związku z tym, że niemal każdy z nas dysponuje urządzeniem umożliwiającym nam korzystanie z niekończących się wirtualnych bibliotek, być może warto zastanowić się, czy jeszcze potrzebujemy wiedzy encyklopedycznej, wkuwanej na blachę, a na ile narzędzi umożliwiających nam szybkie dotarcie do konkretnych informacji, zweryfikowanie ich i wyciągnięcie wniosków. Czy w tym kontekście warto bawić się w międzypokoleniową reanimację zasady repetitio est mater studiorum? Wracając jednak do pierwotnej myśli, po pierwsze, i najważniejsze, nie powinniśmy szkodzić. A tutaj, niestety, nie jest już tak różowo, jeśli chodzi o polską szkołę.
W wywiadzie dla portalu Forsal.pl dr Jędrzej Witkowski socjolog i szef Centrum Edukacji Obywatelskiej, jasno stwierdza, że dobrostan statystycznego polskiego ucznia, delikatnie rzecz ujmując, pozostawia wiele do życzenia. O skali problemu mogą świadczyć braki kadrowe wśród szkolnych psychologów. Wyniki są jednoznaczne, ponad dziesięć tysięcy ogłoszeń o pracę dla szkolnych psychologów na stronie jooble.org. A problemy, biorąc pod uwagę bolączki polskiej oświaty w postaci niezachęcających dochodów, odpływu pracowników i ujemnego bilansu wymiany pokoleniowej wśród nauczycieli i pedagogów, będą jeszcze narastać. Kto na tym ucierpi? Zdecydowanie uczniowie. To z nimi będą pracować źle opłacani, sfrustrowani nauczyciele. To także nimi zajmować się będą coraz starsi, coraz mniej nadążający za zmieniającymi się potrzebami kolejnych pokoleń pedagodzy. To wreszcie oni znajdą się w sytuacji, gdy braknie nauczycieli przedmiotów ścisłych i przyjdzie im się mierzyć ze stanem wiecznych zastępstw i bardziej lub mniej nieudolnych prób łatania braków kadrowych kolejnymi podyplomówkami tych nauczycieli, którzy z różnych przyczyn zdecydowali się zostać. A to są zaledwie kwestie dydaktyczne, a dobrostan ucznia to przede wszystkim jego zdrowie psychiczne, komfort nauki i poczucie bezpieczeństwa. Tutaj zaś jest chyba jeszcze gorzej.
Temat zdrowia psychicznego polskich uczniów był sukcesywnie zamiatany pod dywan. Rozdźwięk pomiędzy tym czego potrzebują dzieci a tym co otrzymują, jest ogromny. Zgodnie z raportem Rozmawiaj z klasą tylko w sześciu szkołach na dziesięć uczniowie mogą liczyć na jakąkolwiek pomoc psychologiczną. Paradoksalnie, czynnikiem, który zmienił społeczne postrzeganie dziecięcych problemów psychicznych, była pandemia COVID-19, która z jednej strony wpędziła wiele dzieci i nastolatków w problemy psychiczne takie jak depresja, wyalienowanie, lęki społeczne i zaburzenia samooceny, z drugiej jednak sprawiła, że o samym problemie zaczęło się robić głośno i część opiniotwórczych i decyzyjnych ośrodków podjęła działania przeciwdziałające dalszej erozji polskiej psychiatrii dziecięcej. Co ciekawe, sama skala spustoszeń, jakie wywołał COVID-19 w Polskiej szkole jest wciąż nieoszacowana i wymaga dogłębnej analizy, która, biorąc pod uwagę kogo i w jakim celu przyszłoby nam badać, może potrwać latami i w pełni ujawnić swoje skutki w chwili, gdy dzieci zmuszone do zdalnej nauki staną się młodymi dorosłymi wkraczającymi na rynek pracy.
Jak w tym wszystkim odnajduje się polska szkoła? Kto miałby dbać o zdrowie psychiczne uczniów, skoro z roku na roku pedagogów ubywa, a zawód nauczyciela traci resztki atrakcyjności w oczach absolwentów. Wniosek jest raczej smutny, polska szkoła en masse nie jest w stanie zadbać o dobrostan psychiczny swoich uczniów. Czy jest szansa, żeby chociaż nie szkodziła?
Słowacki wielkim poetą był
Polska szkoła niespecjalnie radzi sobie również z niekrzywdzeniem uczniów. Dzieci są przeładowane materiałem i spędzają w szkole, w ramach samych zajęciach dydaktycznych, ponad trzydzieści godzin tygodniowo. Ponad ¾ etatu w wieku dwunastu lat! Jak to wpływa na ich podejście do życia i myślenie o przyszłości, możemy się tylko domyślać. Oprócz tych trzydziestu godzin polscy uczniowie zabierają ze sobą zadania do domu. Tutaj już bywa różnie, ale, zwłaszcza na etapie szkoły średniej, trafiają się szczęśliwcy, którzy przy nauce spędzają łącznie ponad dziesięć godzin na dobę. Czy my dalej mówimy o beztroskim dzieciństwie?
Skoro już o lekcjach mowa, ich struktura nie zmienia się specjalnie od dziesięcioleci i pomimo otoczki złożonej z multibooków, tablic interaktywnych i filmów edukacyjnych to wciąż mamy do czynienia z tym samym, gombrowiczowskim w swej istocie, powtarzaniem dogmatów i utartych formułek. Zamiast odkrywać, polski uczeń spija z ust nauczyciela prawdę objawioną, a, jak wiadomo, z epifanią się nie dyskutuje, epifanię się przyjmuje do wiadomości i po prostu w nią wierzy. Co jednak w sytuacji, gdy uczeń nie chce już (o zgrozo!) wziąć za dobrą monetę wszystkiego, co mówi nauczyciel? To chyba nie jest znowu aż takie szokujące w erze wielkiego wymierania autorytetów. Być może pokolenie wychowane na interaktywnych urządzeniach mobilnych wymaga innego podejścia? Być może zamiast jednostronnego transferu wiedzy oczekuje dreszczyku emocji towarzyszącego samodzielnemu odkrywaniu świata? Być może nastał czas, w którym wykład, czy pogadanka powinny przejść do lamusa na rzecz metod aktywizujących?
Z jednej strony liczy się forma przekazu. Pokolenie wychowane od małego z telefonem lub tabletem w dłoni wymaga znacznie więcej bodźców niż poprzednie generacje. Dlaczego dzieci miałyby słuchać nudnego gadania, skoro mają do dyspozycji cały wirtualny świat pełen dźwięków, obrazów i akcji? Tutaj nauczyciele stają przed sporym wyzwaniem, jak sprawić, aby uczniowie chcieli ich słuchać. Przede wszystkim powinni się skupić nie na tym CO, ale JAK mówią. Dla tych, którzy wychowali się na opowieściach o prymacie treści nad formą, jest to niezwykle karkołomne przedsięwzięcie i wymaga przewartościowania podejścia do wielu spraw. Część z polskich nauczycieli przywykła do innej formy komunikacji i to, czego mogą potrzebować przyszłe pokolenia całkowicie rozmija się z tym co mają im do zaoferowania.
Spójrzmy choćby na social media, z których korzystają współcześni uczniowie. Facebook to dla nich przeżytek. Większość korzysta z Instagrama i TikToka, czyli platform zdominowanych przez krótkie, niepowiązane ze sobą filmiki i animacje. Rzeczywistość w jakiej funkcjonują współczesne dzieci, jest rzeczywistością chaotycznego szumu informacyjnego. Cenią sobie ciągłą stymulację, dynamikę przekazu i jego multisensoryczność. Współczesnym uczniom coraz ciężej pracować na zwartych, wieloakapitowych blokach tekstu. To ich męczy i nuży, a my, jako nauczyciele, powinniśmy to uwzględnić w ich edukacji. Oczywiście nie możemy nagle odrzucić spuścizny poprzednich pokoleń zamkniętej w książkach, musimy jednak zrozumieć, że być może bardziej przystępna forma, zsyntetyzowana i opakowana atrakcyjnymi ozdobnikami zachęci ich do własnych poszukiwań? A może chociaż wypracuje nauczycielowi kredyt zainteresowania, który ten będzie mógł wykorzystać, aby zbliżyć ze sobą te, póki co, odległe względem siebie światy.
Przeczytaj także:
Aktywizujące, czyli jakie?
Metody aktywizacyjne nie są novum w europejskiej dydaktyce. Jeśli przyjrzymy się historii nauczania, to odkryjemy, że już starożytni Grecy korzystali z metod, które dziś uznalibyśmy za wzorcowe przykłady działań aktywizacyjnych.
W dużym uproszczeniu, metody aktywizacyjne to działania dydaktyczne obliczone na jak najpełniejsze zaangażowanie ucznia w proces nauczania. Wszelkie prace w grupach, plakaty, czy inne makiety, które możemy pamiętać z czasów szkolnych, należą, w pewnym uproszczeniu oczywiście, do takich właśnie metod. Świat poszedł do przodu, podobnie jak dydaktyka, i dysponujemy teraz znacznie okazalszym, a przy tym ciekawszym, wachlarzem metod aktywizacyjnych, niż jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu.
Przejść milę w cudzych butach…
Zacznijmy od metody Avatara. We wrocławskim światku edukacyjnym rozpowszechnia ją, ze sporym sukcesem, Fundacja Dom Pokoju. Warto tu przytoczyć oryginalny opis:
„Przejść milę w cudzych butach…”, to podstawowe założenie metody AVATARA. Osoby uczestniczące przyjmują osobistą perspektywę aktora/ki historycznego/ej, aby spojrzeć na fakty i wydarzenia w kontekście historycznym i społecznym danych czasów. Warsztat wprowadza, pozwala przyjrzeć się temu, w jaki sposób indywidualne doświadczenia, grupa społeczna, z której się wywodzimy i wydarzenia dziejowe, kształtują postawy i wybory życiowe.
Efekty są ciekawe. Uczestnicy takich zajęć przechodzą przez kolejne wydarzenia w wybranym przez organizatorów okresie historycznym i przy pomocy wykreowanej w swojej wyobraźni postaci mierzą się z wyróżnionymi w ramach scenariusza wydarzeniami.
Oprócz konkretnej wiedzy historycznej (zaufajcie opiniom samych dzieciaków), uczestnicy rozwijają swoją wyobraźnię, kreatywne myślenie i przede wszystkim empatię. Niezły pakiet, zwłaszcza kiedy weźmiemy pod uwagę powszedniejącą, zdaniem niektórych, znieczulicę i entropię więzi międzyludzkich.
Egzaminy – zrób to sam!
Projekty, co charakterystyczne dla wielu metod aktywizacyjnych, wywodzą się z nowofalowych rozwiązań biznesowych. W tym wypadku mamy do czynienia z inspiracją płynąca z tak zwanej metody Agile (ang. Zwrotny), która przedkłada elastyczność w rozwiązywaniu problemów i metodę małych kroków ponad sztywne i niezmienne procedury.
Elastyczny i reaktywny nauczyciel nie musi posługiwać się scenariuszami i skryptami. Może pozwolić swoim podopiecznym poszukiwać tego, co w jego przedmiocie najciekawsze i najbardziej porywające. Zamiast ładować do głowy listę przywilejów szlacheckich może zachęcić uczniów do zanurzenia się w świat zajazdów i sejmików, podsunąć literaturę, gry, filmy lub podcasty, a następnie zapytać o to w jaki sposób, korzystając przy tym ze zdobytej wcześniej wiedzy, uczeń chciałby zaliczyć dany dział/przedmiot/rok. Wystarczy tylko wyznaczyć formalne ramy dotyczące zaliczenia, a resztą zajmie się uczeń, który dysponuje ciekawością świata i chęcią poszerzania swoich horyzontów.
Przykładem szkoły, która pracuje z uczniami metodą projektową, jest Autorska Szkoła Podstawowa Galileo z Wrocławia. Można wpaść i przekonać się na żywo jak to się sprawdza.
Rzuć kostką
XXI wiek przyniósł nam ogromny rozwój branży gier planszowych. Wraz z upływem kolejnych lat na rynku zaczęły pojawiać się kolejne pozycje, które konsekwentnie powiększały grono planszówkowych odbiorców. Bujnie rozrastająca się macierz planszówek zapuściła swe macki także w dziedzinę edukacji i planszowe gry edukacyjne już teraz nikogo specjalnie nie dziwią.
Popełniłby jednak błąd ten, kto postawiłby znak równości pomiędzy typowymi quizami a grami edukacyjnymi. Pozycji dydaktycznych jest znacznie więcej, a ich edukacyjne walory nie ograniczają się li tylko do ugruntowywania encyklopedycznej wiedzy, ale stawiają na naukę przez zabawę.
Weźmy na tapet choćby „Kolejkę”, czy „Reglamentację” opracowane przez IPN, a wydawane teraz przez wydawnictwo Trefl. Chcecie wytłumaczyć dzieciom, jak to kiedyś było stać w kolejkach za papierem toaletowym czy kilogramem rąbanki? Nic prostszego, zagrajcie z nimi w gry, które wykorzystują mechaniki i estetykę kojarzące się z PRL-em.
Czas na wagę złota
Większość ciekawszych i bardziej złożonych alternatywnych metod edukacyjnych ma jedną, za to ogromną wręcz, z punktu widzenia polskiej szkoły wadę. Są niekompatybilne z czterdziestopięciominutowym systemem lekcyjnym, w którym, co gorsza, panuje straszliwy przekładaniec tematyczny miotający uczniami od matmy po polski i znów w stronę fizyki, aby następnie zagnać ich na wf i historię. Tymczasem każda z tych metod zabiera przynajmniej dziewięćdziesiąt minut i to nie licząc objaśniania zasad. W ten sposób dochodzimy do kolejnej, niezwykle żywotnej i na razie absolutnie ignorowanej przez edukacyjnych decydentów kwestii, mowa tu mianowicie o nauczaniu blokowym.
Strefa mroku albo oczywista oczywistość
Nauczanie blokowe, tudzież zintegrowane polega w dużym uproszczeniu na scalaniu rozproszonych po różnych przedmiotach informacji. W polskiej szkole już dwadzieścia lat temu postulowano integrowanie wiedzy poprzez tworzenie tak zwanych bloków interdyscyplinarnych. Chodzi o to, aby wyjść poza sztywne, akademickie ramy dziedzin, dyscyplin i przedmiotów i zamiast tego pokazać uczniom, że wiedza o świecie ma charakter kompleksowy, a poznanie tego, co nas otacza, naszej przeszłości i teraźniejszości wymaga szerszego, tak zwanego holistycznego podejścia do tematu. Tego zaś, nie da się zamknąć w godzinie lekcyjnej. Potrzeba przynajmniej trzy, cztery razy tyle, aby móc poznać pełną krasę metod aktywizacyjnych wpisanych w nauczanie blokowe. Polscy uczniowie i nauczyciele pozostają zaś zakładnikami dzwonków i sztywnych planów lekcji.
Patrz, słuchaj, poczuj
Holistyczne nauczanie święciło tryumfy na edukacyjnych salonach aż do ukonstytuowania się państwowego systemu szkolnictwa. Pojawili się jednak oświeceni monarchowie w postaci Fryderyka Wielkiego, cesarza Józefa I, czy Marii Teresy, którzy zapragnęli podzielić się swym oświeceniem z nieoświeconym dotychczas ludem i przy okazji wychować sobie przyszłych żołnierzy i urzędników. Z jednej strony doświadczyliśmy cywilizacyjnego skoku i rzesze młodzieży z rodzin skazanych wcześniej na błędne koło pańszczyzny i ubóstwa zyskało życiową szansę na awans społeczny i odmianę swego losu. Z drugiej jednak nauka uległa skrajnej standaryzacji i encyklopedyzacji co doprowadziło ją na skraj wynaturzenia i wykastrowała sam proces uczenia się z elementów odkrywania świata podług wewnętrznej ciekawości. Tymczasem najbogatsi, jakby wbrew oświeceniowym tendencjom, nadal stawiali na prywatne i holistyczne nauczanie domowe. Czas i współcześni dydaktycy wskazują, że odejście od holistycznego nauczania mogło być sporym błędem.
Quo vadis schola?
To nie jest tak, że w polskiej szkole nic się nie dzieje i nic się nie zmienia. Codziennie tysiące nauczycielek i nauczycieli toczy nierówną walkę z anachronicznym system. Część z tych bohaterskich belfrów już łapie zadyszkę, część przenosi się do sektora prywatnego, jak choćby słynna Baba od polskiego, reszta zaś, choć przykro o tym myśleć, a co dopiero mówić, ulegnie molochowi i prędzej czy później pozwoli się wtłoczyć w tryby bezlitosnej maszynki do mielenia indywidualności. Czy jesteśmy skazani na alternatywę rodem z teledysku grupy Pink Floyd – „Another Brick in the Wall”?
Jakub Bielawski – z wykształcenia historyk, z zamiłowania historyk, z zawodu historyk. Uczy, bawi, pisze i nudzi. Dzieciństwo spędzone w byłym województwie wałbrzyskim w latach 90. pozbawiło go złudzeń co do rzeczywistości i zawartych w niej konserwantów. Jak chwast wyrósł na urodzajnej glebie Kotliny Dzierżoniowskiej. Gdyby był psem, miałby niemal pięć lat. Obecnie udowadnia światu, że można wygrać na kilku frontach jednocześnie. Szczęśliwy mąż i lokator dwójki burych kotów.
Bibliografia:
Krzyżewska J. – Aktywizujące metody i techniki w edukacji;
Rau K., Ziętkiewicz E. – Jak aktywizować uczniów
Może cię również zainteresować: