Niskie zarobki, przymusowe nadgodziny, brak urlopów i zwolnień lekarskich. Nawet jeśli na metce widnieje „Made in Poland”. Tak często wygląda praca w polskich szwalniach, o czym donosi Fundacja Kupuj Odpowiedzialnie. Do pracownic przemysłu odzieżowego dotarła Grażyna Latos, której udało się porozmawiać ze szwaczkami zatrudnionymi u polskich przedsiębiorców
MARCEL WANDAS: Zajęła się pani tematem, który w Polsce jest pomijany. Przyzwyczailiśmy się, że do naszej szafy trafiają ubrania głównie z Dalekiego Wschodu. A tu okazało się, że polskie szwaczki są w fatalnej sytuacji.
GRAŻYNA LATOS: Rzeczywiście, w Polsce świadomość sytuacji osób pracujących w przemyśle odzieżowym wciąż jest niewielka, a złe warunki kojarzą nam się wyłącznie z Azją.
Nie powiedziałabym jednak, że temat polskiego przemysłu odzieżowego jest całkowicie pomijany, choć z pewnością wciąż brakuje nam wielu danych i niestety ich zdobycie nie jest łatwe. Jako Fundacja Kupuj Odpowiedzialnie miałyśmy trudności. Nie tylko dotarcie do szwaczek okazało się wyzwaniem. Chodziło przede wszystkim o przekonanie ich do rozmowy. Miałam jednak silne poczucie, że skoro wciąż mało wiemy i skoro szwaczki tak bardzo nie chcą rozmawiać, tak bardzo się boją, to dotarcie do nich jest tym ważniejsze.
Dlaczego się boją? Przypuszczam, że zapewniła im pani anonimowość.
Jedna z pań powiedziała mi: „A czy pani myśli, że nie da się ustalić, kto co powiedział?”. Obawiały się zwolnienia. One nie mogą sobie pozwolić na utratę pracy. Często są to kobiety tuż przed emeryturą. Chcą jej doczekać. Młodych osób jest w branży coraz mniej. Bywa, że szybko rezygnują z pracy w szwalni i zajmują się szyciem na własny rachunek. Większość jest jednak w tym zawodzie od lat, ale nie szyje całej sztuki ubrania. Większość nie obsługuje też wszystkich maszyn, ale nie wynika to z ich braku chęci rozwoju, lecz z uniemożliwiania im tego rozwoju przez pracodawcę. W ich przypadku pójście „na swoje” jest więc o wiele trudniejsze, a zmiana miejsca pracy nie musi oznaczać poprawy warunków. Panie, z którymi rozmawiałam, twierdzą, że wszędzie jest tak samo.
Czyli tutaj „rynek pracownika” nie funkcjonuje.
Tak wynika z tych relacji. Pamiętajmy jednak, że porozmawiałam z niewieloma paniami, i to mimo usilnych starań. To jest tylko kilkanaście wywiadów. Pogłębionych było zaledwie kilka. Ważne jest jednak to, że rozmówczynie pochodzą z różnych miast, są w różnym wieku, a historie, które opowiadały, były bardzo podobne. Mamy jednak nadzieję, że uda się przeprowadzić ich więcej.
Wyczytałem w jednym z pani tekstów, że 1680 zł to już „dobre” zarobki. Zastanawiam się, w którym miejscu w Polsce może wystarczyć to na godne życie.
Zarobki są bardzo różne, ale wszystkie z pań miały umowę o pracę z zapisaną minimalną krajową pensją. Mimo to papier właściwie nigdy nie przekłada się na rzeczywistość. Szwaczki nie otrzymują wynagrodzenia wedle stawki godzinowej. Szyją na akord, ich zarobki zależą od tego, ile wyszyją. Zazwyczaj poznają stawkę za dane zamówienie dopiero po jego zrealizowaniu. Zdarza się też, że ustalone kwoty za tę samą sztukę ubrania się różnią, po jakimś czasie mogą maleć. Te same spodnie uszyte w styczniu mogą być wycenione na 5 zł, a miesiąc później to już 3 zł.
Zdarzają się i lepsze miesiące. Szwaczki wykonują ciężką pracę, najczęściej pracują 10 godzin dziennie, często również w soboty. W niektórych zakładach są też nocne zmiany, urlopy to luksus. Bywa więc, że przy takiej liczbie godzin zarobki dochodzą do 3,5 tys. zł netto miesięcznie. Kwoty te nigdy nie są oficjalne, nie ma ich w żadnych dokumentach. Wpływa to na przykład na niższą emeryturę, składkę chorobową.
Bo na papierze minimalna.
Ale zdarzyło się też, że w rzeczywistości jeszcze mniej. Powiedziała mi o tym przypadku młoda dziewczyna. Bardzo chciała szyć, mocno się tym interesowała. Gdy dowiedziała się, jakie są warunki – momentalnie zrezygnowała z pracy w szwalni.
„To trochę takie niewolnictwo było” – opisuje swoje warunki pracy jedna z rozmówczyń. Rzeczywiście można to tak opisać? Szwaczki pracują często w ścisku, wysokiej temperaturze, z psującymi się maszynami, obowiązkowymi nadgodzinami.
Przywołana rozmówczyni nie bez powodu użyła czasu przeszłego. W ciągu ostatnich 10-20 lat sytuacja odrobinę się poprawiła. Wtedy były bezbronne. Nawet jeśli się buntowały, właściciel spuszczał psy, a one bez jedzenia siedziały w szwalni, czekając, aż wróci. Dziś już nie zgadzają się, żeby je obrażano, zadają pytania o nadgodziny czy niskie stawki. Jeszcze 10 lat temu momentalnie dostawały za to wypowiedzenie. Pracownice nie są już po godzinach zamykane na kłódkę. Same mówią, że dziś wiedziałyby, co zrobić. Każda ma komórkę, zawsze może po kogoś zadzwonić.
Teraz pracy dla szwaczek nie brakuje, mogą łatwo zmienić swój zakład, choć nie czują, że miałyby dokąd pójść, bo wedle ich wiedzy wszędzie jest tak samo. Usłyszałam od jednej z rozmówczyń, że „może wiele się nie zmieniło, ale przynajmniej można popyskować”.
To chyba jednak prawie nigdy nie przekłada się na uczestnictwo w związkach zawodowych.
Szwaczki czują, że są pozostawione same sobie, opuszczone przez związki, samotne. Dziennikarzom też nie ufają, bo czytały już artykuły na swój temat. Mówią, że podawane w nich stawki są wzięte z kosmosu. Między innymi dlatego tak ciężko było mi zdobyć ich zaufanie – przekonać, że są osoby, dla których ich sytuacja ma znaczenie.
Wydaje mi się, że konsumenci dopowiadają sobie automatycznie: „Jeśli robione w Polsce, to będzie bardziej etyczne. Lepsze niż z Chin”. Niewiele osób bierze pod uwagę, że warunki pracy mogą być tak złe.
Nawet dla mnie – osoby, która współpracowała wcześniej z Fundacją Kupuj Odpowiedzialnie i robiła wywiady z pracownikami fabryk – pierwsze wywiady były szokujące. Gdyby nie to, że wszystkie panie powtarzały to samo, wręcz trudno byłoby mi w to uwierzyć.
Dla przykładu: nie uznaje się im zwolnień lekarskich. Zamiast nich można poprosić o urlop bezpłatny, ale trzeba mieć dobry powód. Jedna z pań powiedziała: „Jeśli wypadek samochodowy, to jeszcze”. Urlopów wypoczynkowych albo w ogóle nie ma, albo są uzależnione od pracy szwalni. Jeśli zakład nie ma zamówień, to pracownice mogą iść na bezpłatne wolne. Nigdy nie wiedzą jednak, ile potrwa urlop. Mogą być z niego wezwane z powrotem do pracy w każdej chwili. Do tego dochodzi jeszcze zwalnianie pracownic na miesiąc, dwa, nawet pół roku, bo pracodawca chce „odpocząć od składek”, na przykład od ZUS-u.
Wszystko zależy od łaski pracodawcy.
Tu widać brak szacunku dla pracownic. Jeśli chodzi o urlopy, właściciele szwalni mówią wprost: „Jaki ty możesz sobie wziąć urlop? Na działkę pojedziesz? To równie dobrze możesz przyjść do fabryki”. Dla nich liczą się wyłącznie wyjazdy zagraniczne, na które sami mogą sobie pozwolić.
Jak reaguje państwo? Jest przecież Państwowa Inspekcja Pracy, ale czy prawo nie ogranicza możliwości jej działania?
Szwaczki nie zgłaszają niestety tych przypadków do PIP-u, bo boją się utraty pracy. Znają też historie innych kobiet – koleżanek z innych zakładów, miast. Działa to jak straszak. Jedna z pań mówiła o koleżankach, które zaprotestowały, zgłosiły swoje problemy do PIP-u, która nałożyła na właściciela karę. W konsekwencji pracodawca jeszcze bardziej obniżył im zarobki. Jak argumentował, kara była tak wysoka, że inaczej mógłby splajtować.
A może są inne skuteczne metody poprawy ich sytuacji? Może pomogłaby presja marek odzieżowych, na których zlecenie pracują szwalnie?
Oczywiście, marki mają wpływ na szwalnie, ale my, konsumenci, także odgrywamy znaczącą rolę. Póki będziemy chcieli kupować bardzo tanie ubrania, znajdą się producenci, którzy będą je dostarczać. Niestety, takie produkty na ogół nie są wytwarzane w etyczny sposób. Mam także nadzieję na aktywizację związków zawodowych. Ciekawe też, że po publikacji pierwszych tekstów odezwało się do mnie kilku właścicieli firm. Każdy z nich mówił mi, że u niego jest inaczej. Nie skontaktował się ze mną jednak żaden pracodawca, u którego sytuacja jest trudna. Szkoda, bo taka osoba mogłaby mi powiedzieć coś ze swojej perspektywy, wyjaśnić, skąd według niej biorą się problemy. Podkreślę, że nie chcemy nikogo „hejtować”. Mam nadzieję, że uda nam się coś zmienić.