To były trudne dni dla osób obserwujących walkę z kryzysem klimatycznym. W piątek jedynie połowiczny sukces przyniósł poświęcony ekologii szczyt UE. W niedzielę w Madrycie fiaskiem zakończyła się przedłużona o ponad 40 godzin klimatyczna konferencja ONZ – COP25
COP (ang. Conference of the Parties) to coroczny szczyt państw członkowskich ONZ koncentrujący się na zagadnieniach związanych z klimatem. Poprzednie spotkanie odbyło się w Katowicach. Tym razem przedstawiciele ok. 200 państw mieli debatować w Chile, ale nie pozwoliła na to sytuacja polityczna w tym kraju. W ostatniej chwili obrady przeniesiono do Madrytu, gdzie odbyły się one po raz 25. COP25 miał skonkretyzować niektóre z zapisów porozumienia paryskiego – najważniejszego światowego dokumentu dotyczącego polityki klimatycznej.
Przestawianie leżaków na Titanicu
Wielogodzinne, nocne negocjacje sprawiły, że niektórzy z delegatów państw i członków organizacji pozarządowych ucinali sobie drzemki na podłodze madryckiego centrum targowego, gdzie odbywały się negocjacje. Ci z maleńkich państw wyspiarskich – np. z zagrożonego zatopieniem przez Ocean Spokojny Tuvalu – w dużej części postanowili nie czekać na zakończenie negocjacji. Oczekiwali, że w Hiszpanii usłyszą konkrety na temat nowych programów pomocowych. Niestety, nic takiego się nie stało.
Na wychodzących czekała przykra niespodzianka. Niezadowoleni z przebiegu obrad aktywiści z grupy Extinction Rebellion zostawili przed gmachem w hiszpańskiej stolicy kilkaset kilogramów końskiego łajna. Wydarzenia ostatnich dni szczytu klimatycznego ONZ (COP25) porównali do przestawiania leżaków na Titanicu. W chórze niezadowolonych słychać było też ekspertów.
„Uczestniczę w negocjacjach klimatycznych od momentu ich rozpoczęcia w 1991 r. Ale nigdy nie widziałem prawie całkowitej przepaści, jakie widzieliśmy tutaj na COP25, między tym, czego wymaga nauka, a tym, co negocjacje klimatyczne przynoszą pod względem znaczących działań” – komentował Alden Meyer, dyrektor ds. polityki i strategii z Union of Concerned Scientists.
Działacze załamywali ręce nad negocjacyjnym patem. W rozmowach brali udział przedstawiciele ok. 200 państw. Konferencja powinna zakończyć się w piątek. Jej ostateczne wyniki przedstawiono dwa dni później. Już wcześniej było wiadomo, że może ona skończyć się porażką.
Interesy bogatych, interesy biednych
Zwieńczeniem COP jest podjęcie konkretnych decyzji w formie dokumentu zawierającego najważniejsze postanowienia dotyczące polityki klimatycznej, na które zgodziły się wszystkie strony biorące udział w konferencji. Jego pierwotny tekst przedstawiany jest przez państwo goszczące, a następnie jest on przedmiotem negocjacji. Tym razem były one wyjątkowo trudne, a wymowę tekstu – po każdej ich turze – łagodzono. Według przedstawicieli biedniejszych i bardziej narażonych na skutki zmian klimatu państw działo się tak za sprawą argumentacji bogatych gospodarek opartych na wydobyciu paliw kopalnych.
Zwróciła na to uwagę m.in. Greta Thunberg, tweetując z pociągu, którym z Hiszpanii wracała do swojej rodzinnej Szwecji. Nastolatka nie korzysta z samolotów, by ograniczyć swój ślad węglowy. Dlatego by przebyć Atlantyk wybrała łódź, a by dostać się do domu z Hiszpanii – pociąg z kilkoma przesiadkami.
W tym samym czasie wielu delegatów COP25 zajadało się mięsem serwowanym w położonej tuż przy hali madryckich targów restauracji szybkiej obsługi. Oczywiście i tu nie obeszło się bez reakcji aktywistów – hodowla zwierząt na rzeź odpowiada za ok. 18 proc. wszystkich emisji gazów cieplarnianych (głównie dwutlenku węgla i metanu). W 2015 r. 196 państw ONZ zobowiązało się do obniżenia swoich emisji gazów cieplarnianych, by utrzymać temperatury na świecie na bezpiecznym poziomie. Według większości ekspertów najlepiej zejść do wartości „zero netto”. Emisja gazów cieplarnianych nie powinna być wyższa od tej, która może zostać zneutralizowana przez filtry lub roślinność.
Dziś, po czterech latach, z tego porozumienia rakiem wychodzą Stany Zjednoczone. Ponad miesiąc temu prezydent Donald Trump podjął decyzję, że jego kraj w listopadzie 2020 r. ma zniknąć z listy państw popierających postanowienia z Paryża. Stanowisko Waszyngtonu z pewnością utrudniło madryckie negocjacje, zwłaszcza w kwestii art. 6 porozumień paryskich. Jego zapisy muszą być doprecyzowane, by móc zastosować je w praktyce. Właśnie tego dotyczyła znaczna część negocjacji w trakcie COP25.
Handel emisjami bez porozumienia
Artykuł 6 dotyczy globalnego rynku handlu emisjami. Na czym powinno polegać jego działanie? Każdy kraj miałby ustalić swój własny cel obniżenia emisji gazów cieplarnianych w ramach porozumienia z innymi państwami ONZ. Przykładowo: rządzimy państwem, któremu nie udaje się osiągnąć ustalonego w ten sposób poziomu redukcji. W takiej sytuacji możemy zwrócić się do innego kraju, które obniżyło je aż nadto, i kupić prawo do wyemitowania większej ich ilości. Bogatsze kraje mogłyby też np. finansować budowę elektrowni wiatrowych na terenie tych biedniejszych, co również byłoby zaliczane do obniżki ich własnych emisji.
Tak skonstruowany system w zamierzeniu ma zachęcać kraje do stawiania sobie ambitnych klimatycznych celów. Dzięki temu zeroemisyjność będzie się zwyczajnie opłacać. Część zysków z handlu emisjami ma z kolei być przeznaczana na pomoc biedniejszym, bardziej narażonym na skutki kryzysu klimatycznego krajom.
Sporo kontrowersji wywoływał ten ostatni punkt. Jeszcze więcej – propozycja „podwójnego liczenia redukcji emisji”. Na czym ono polega? Na przykład Polska wybuduje farmę wiatrową i sprzeda uprawnienia do emisji Czechom. W tej sytuacji Czechy mogą wyemitować więcej gazów cieplarnianych, a Polska zyskuje pieniądze. Po tej transakcji nie może jednak nadal wliczać ilości zaoszczędzonego za pomocą farmy wiatrowej CO2 do poziomu redukcji swoich emisji. W przeciwnym przypadku byłoby to właśnie podwójne liczenie, a handel emisjami mógłby paradoksalnie doprowadzić do zwiększenia stężenia dwutlenku węgla w atmosferze.
Dlatego zdaniem wielu negocjatorów rynek handlu emisjami powinien dotyczyć jedynie nowych inwestycji. Jeśli więc przetarg na budowę polskiej farmy rozstrzygnąłby się jeszcze przed osiągnięciem porozumienia w sprawie art. 6, to nasz kraj nie mógłby w związku z jej budową korzystać z prawa do odsprzedania praw do emisji Czechom. Niestety w żadnym z tych punktów negocjatorzy nie osiągnęli porozumienia.
Wiele gestów, niewiele konkretów
Trudne były również rozmowy na temat tzw. mechanizmu strat i szkód, który ma zapewniać wsparcie dla krajów narażonych m.in. na katastrofy naturalne. Mimo długich negocjacji i w tym temacie nie pojawiło się nic nowego.
„Rządy na COP25 miały jedno zadanie – przełożyć dowody naukowe i protest milionów ludzi na całym świecie na działania na rzecz klimatu – w czasach, gdy coraz więcej krajów ogłasza zagrożenie klimatyczne” – komentowała wyniki szczytu Luisa Neubauer, jedna z liderek Młodzieżowego Strajku Klimatycznego w Niemczech.
„Drastyczna porażka rządów, które nie dotrzymały obietnicy zwiększenia ambicji, pozostawia nas bez żadnych postępów po roku strajków. UE musi nadać nowe tempo negocjacjom wokół porozumienia paryskiego, ogłaszając ambitny nowy cel redukcyjny na początku 2020 r.” – dodała 23-latka.
Czy więc coś w ogóle udało się w Hiszpanii osiągnąć? Eksperci z uznaniem odnoszą się do 70 państw, które zawiązały koalicję na rzecz ambitnych celów redukcji emisji. Są wśród nich zarówno kraje wysoko rozwinięte (np. Niemcy), jak i te rozwijające się (np. Trynidad i Tobago). Te ostatnie mają wielkie pretensje do największych emitentów, którzy według nich blokowali negocjacje. Chodzi m.in. o USA, Brazylię czy Australię.
Znaczące były też gesty niektórych delegatów – np. premiera Norwegii, który podczas obrad oddał swój głos przedstawicielce tamtejszego Młodzieżowego Strajku Klimatycznego. Polskim negocjatorem na COP25 był minister klimatu Michał Kurtyka, ale nasz kraj nie był podczas negocjacji zbyt aktywny. Nie znaczy to, że w czasie bardzo ważnego dla klimatu tygodnia pozostał zupełnie niewidoczny.
Klimatyczna Europa dwóch prędkości
O Kurtyce pisało się i mówiło niewiele. Inaczej było z premierem Mateuszem Morawieckim, który w nocy z czwartku na piątek brał udział w unijnych negocjacjach dotyczących klimatu. Rada Europejska miała wtedy dojść do porozumienia w sprawie pierwszego punktu Europejskiego Zielonego Ładu. Tak nowa przewodnicząca Komisji Europejskiej nazwała plan ekologicznej transformacji europejskiej gospodarki.
Jego podstawowym założeniem jest osiągnięcie neutralności klimatycznej Wspólnoty do 2050 r. Oznacza to, że moglibyśmy pozwalać sobie na szczątkową emisję, możliwą do pochłonięcia przez roślinność. By to umożliwić, Ursula von der Leyen zaproponowała utworzenie funduszu wspierającego najbardziej zależne od węgla państwa. Miałyby one korzystać z funduszu opiewającego na ok. 100 mld euro.
Hasło osiągnięcia neutralności klimatycznej w ciągu 30 lat spodobało się Polkom i Polakom, których o klimat zapytał ostatnio Kantar. Z badania wynika, że zeroemisyjność popiera 69 proc. respondentów. Jednak premier Mateusz Morawiecki zdaje się nie podzielać tych poglądów. Polska delegacja nalegała na przyjęcie przez całą Unię zapisu mówiącego o osiągnięciu neutralności klimatycznej nie do 2050 r., a dopiero do 2070 r. Unijni liderzy odrzucili jednak tę propozycję, a 26 krajów zapowiada realizację celu ujętego w Zielonym Ładzie niezależnie od stanowiska Warszawy.
„W świetle najnowszej dostępnej wiedzy naukowej i potrzeby zintensyfikowania globalnych działań w dziedzinie klimatu Rada Europejska popiera cel, jakim jest osiągnięcie neutralnej dla klimatu UE do 2050 r., zgodnie z celami porozumienia paryskiego. Na tym etapie jedno państwo członkowskie nie może zobowiązać się do realizacji tego celu (…)” – czytamy w konkluzji unijnego szczytu.
Jeśli nie atom, to co?
Nie tylko Polska stawiała twarde warunki. Zacięte dyskusje dotyczyły m.in. elektrowni jądrowych jako „zrównoważonego” źródła energii. Takim mianem chciały określać je państwa Europy Środkowej, z Czechami i Węgrami na czele. Wsparł je prezydent Francji Emmanuel Macron. Nie chciały o tym z kolei słyszeć państwa Beneluksu. W końcowym tekście porozumienia energia z atomu została jednak uznana za wartościową część europejskiego planu na zieloną transformację.
Cel osiągnięcia neutralności klimatycznej dopiero w połowie stulecia jest i tak dalece spóźniony wobec żądań niektórych organizacji ekologicznych. Wiele z nich – w tym szczególnie aktywne w ostatnich miesiącach Extinction Rebellion – stawia na wyzerowanie emisji do 2030 r. „Traktujemy jednak to głosowanie jako pierwszy, nieco nieśmiały krok i szansę na odrzucenie dyktatu lobby paliwowego i węglowego. Brak poparcia celu zeroemisyjności w 2050 r. odczytujemy jako działanie wbrew interesom Polek i Polaków oraz wbrew zdrowemu rozsądkowi, przybliżające nas do katastrofy i haniebne” – komentowała organizacja w wydanym w piątek oświadczeniu.
Mamy więc do czynienia z Unią przynajmniej dwóch prędkości. Widać to po deklaracjach niektórych krajów – Finlandia chce być neutralna klimatycznie do 2035 r., Szwecja zamierza osiągnąć ten sam cel w 2045 r., podczas gdy Dania chce ograniczyć swoje emisje o 70 proc. w ciągu 10 lat. Inne kraje – w tym Francja – mają już ustawy mówiące o 2050 r.
Półtora stopnia nadziei
Europa powoli budzi się więc z długiego snu. Zmuszają ją do tego tysiące protestujących osób, które co kilka tygodni wychodzą na ulicę, domagając się odwagi rządzących w walce z kryzysem klimatycznym. Ambitnie postępują głównie te rządy, które muszą zmagać się z rosnącą krytyką ze strony organizacji ekologicznych i zwykłych obywateli. Inaczej jest jednak w przypadku ONZ, gdzie decyzje w wielu przypadkach zależą od państw opierających swoją gospodarkę na handlu paliwami kopalnymi.
Ten model gospodarki na razie wygrywa. Niestety, pcha on ludzkość w kierunku katastrofy. 1,5 stopnia Celsjusza – tyle według naukowców wynosi nieprzekraczalna granica ocieplenia, i na takim poziomie musimy je powstrzymać w stosunku do ery przedprzemysłowej. Tak twierdzą naukowcy z Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC) w raporcie z 2018 r. Co, jeśli się nie uda? Konsekwencje są trudne do przewidzenia, ale przecież kilkadziesiąt lat temu mało kto spodziewał się zimowych powodzi w Europie, braku wody w Skierniewicach i masowych migracji, przynajmniej pośrednio spowodowanych przegrzewaniem się wielu miejsc na świecie.