„Rynek wydawniczy wymusza, by pisarze przynajmniej raz na dwa lata wydali książkę i przynajmniej raz do roku gdzieś się pokazali. Tworzenie dobrej literatury w takim trybie jest po prostu niemożliwe. To jest połączenie maratonu z biegiem przez płotki” – mówi krytyczka literatury dr Paulina Małochleb
W kolejnym odcinku podcastu Audioplastykon rozmawiamy z nią, autorką bloga Książki na ostro, o targach książki, stanie polskiej literatury i rynku wydawniczego
Jesień to pora sprzyjająca literaturze – nie tylko dlatego, że brzydka pogoda zachęca, by zostać w domu i poczytać. W wrześniu odbył się festiwal Stacja Literatura organizowany przez Biuro Literackie, a w październiku literackim centrum Polski stał się Kraków, gdzie co roku odbywają się Krakowskie Targi Książki i Festiwal Conrada. Wydaje się jednak, że w obliczu stale spadającego poziomu czytelnictwa w Polsce te duże wydarzenia literackie są anomalią, dziwnym zjawiskiem skupiającym nieliczne grono miłośników książek.
Survivalovy urok rynku książki
„Rynek wydawniczy wymusza, by pisarze przynajmniej raz na dwa lata wydali książkę i przynajmniej raz do roku gdzieś się pokazali. Tworzenie dobrej literatury w takim trybie jest po prostu niemożliwe. To jest połączenie maratonu z biegiem przez płotki” – komentuje Paulina Małochleb, tłumacząc jednocześnie, że konieczność tak częstych publikacji wynika z bardzo niskiej sprzedaży książek w Polsce. Żeby się utrzymać, trzeba pisać – najlepiej dużo i szybko.
Na polskim rynku wydawniczym cienko przędą nie tylko pisarze, ale także księgarze i wydawcy. Książki stają się coraz droższe. W ciągu 10 lat, od 2006 do 2016 r., średnia cena książki wzrosła z ok. 30 zł do 42 zł. Jednym z powodów jest wysoki koszt dystrybucji (ok. 30 proc. ceny detalicznej) narzucany przez największe sieci w branży księgarskiej, który sprawia, że małe wydawnictwa nie mogą sobie pozwolić na promowanie w nich swoich publikacji.
Sieciówki mają też tę przewagę, że stać je na znaczne obniżanie cen w sprzedaży detalicznej. Na takie obniżki z kolei nie stać małych księgarń, które w rezultacie nie wytrzymują konkurencji i na rynku zostaje ich coraz mniej. Sytuację miała uratować ustawa o jednolitej cenie książki proponowana kilkakrotnie m.in. przez Instytut Książki (2005 r.) czy Polską Izbę Książki (w latach 2015 i 2017), ale do dzisiaj nie została ona wprowadzona w życie.
Biblioteki na ratunek?
„Myślę, że nasz rynek książki mógłby uratować taki system, jaki jest w Norwegii” – mówi autorka Książek na ostro. „Tam każda biblioteka ma obowiązek zakupu pozycji autorstwa rodzimych twórców. A więc już w momencie publikacji autor wie, że określony nakład książki się sprzeda. Biblioteki oczywiście dostają na to środki z budżetu samorządów, które je zasilają” – wyjaśnia.
Niestety w Polsce nie najlepiej jest też z siecią bibliotek publicznych. Jak podaje Główny Urząd Statystyczny, co roku zamykanych jest kilkadziesiąt oddziałów bibliotecznych, które przyciągają zbyt małą liczbę czytelników. „Pytanie, czy jeśli z danej biblioteki korzysta 100 osób, to mamy im zamknąć dostęp do książek. Zwłaszcza że to są często ludzie, których nie stać na zakup nowości wydawniczych, bo np. żyją z niskiej emerytury, którą w większości wydają na leki” – komentuje blogerka.
Ponad 65 proc. bibliotek działa na terenach wiejskich, a ich likwidacja często sprawia, że mieszkańcy tracą jedyny bezpłatny dostęp do lektury. „Trudno sobie wyobrazić, by nawet najbardziej aktywni czytelnicy specjalnie wybierali się do najbliższego miasta, by przywieźć sobie stamtąd książkę” – mówi Małochleb.
Promowanie zamiast dyskusji
Księgarze, wydawcy i instytucje kultury dokładają wszelkich starań, by mimo niekorzystnych trendów promować czytelnictwo. Niestety doprowadziło to do sytuacji, w której nie ma już miejsca na rzetelną rozmowę o książkach – bo najważniejsze jest zachęcanie ludzi do czytania.
„W tym momencie spotkanie z autorem nie jest już spotkaniem z autorem, ale spotkaniem promocyjnym. Prowadzący albo prowadząca musi chwalić, zadawać przyjemne pytania albo dać autorowi rozwinąć skrzydła” – zaznacza Paulina Małochleb. „A z recenzji negatywnej trzeba się tłumaczyć, bo są tacy, którzy uważają, że o książkach – skoro tak mało osób czyta – powinno się pisać albo dobrze, albo wcale” – dodaje.
Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że dyskusja o literaturze zyska nowe, zdemokratyzowane i niezależne oblicze w sieci. „Książki próbowano reklamować nawet na blogach parentingowych, których autorzy najpierw pisali o dzieciach, a potem promowali czajniki, odkurzacze i sprzęty AGD. To faktycznie działało, ale okazało się, że o ile rodzice śledzący te blogi kupowali czajniki i odkurzacze, o tyle wcale nie kupowali książek” – zauważa Małochleb.
„Najwyraźniej jesteśmy bardziej krytyczni wobec reklam książek niż wobec reklam odkurzaczy. Być może dlatego, że we własnym mniemaniu wszyscy lepiej znamy się na kulturze niż na odkurzaczach” – żartuje.
Przeczytaj wywiad z Maciejem Jakubowiakiem o tym, co zrobić, żeby Polacy zaczęli czytać książki