#Polska2029: Co musimy w Polsce zrobić – i to zaraz, już – żebyśmy w przyszłości nie stali się usłaną śmieciami i pogrążoną w dymie pustynią?
W 1950 r. produkcja tworzyw sztucznych na świecie wyniosła ok. 2 mln ton. Obecnie wytwarzamy ich 20 razy więcej. Prędzej czy później zamieniają się w odpady, których ludzkość wytwarza ogółem 2 mld ton rocznie. Raczej prędzej, bo czasami plastik staje się śmieciem już po 15 minutach użytkowania (np. jednorazowa siatka z marketu).
Gdy porównuję te przerażające dane, przypomina mi się opowieść mojego dziadka o tym, że w czasach jego młodości nic nie było odpadem. Bo prawie nic się nie marnowało. Jajka od przydomowej kury zbierało się do koszyka lub innego opakowania wielokrotnego użytku. Mleko od krowy wlewało się do garnka czy miski, później rozlewało do kubków. Obierki z warzyw czy owoców składowało się przy domu i robiło z nich kompost. O plastikowych opakowaniach jednokrotnego użytku nikt nie słyszał.
Z górą śmieci nie radzimy sobie ani w skali globalnej, ani krajowej. Z danych organizacji Zero Waste Europe wynika, że do końca 2017 r. Unia Europejska ok. 40 proc. swoich plastikowych śmieci spalała, 30 proc. składowała i 30 proc. recyklingowała. A część ze śmieci przeznaczonych do składowania lub recyklingu eksportowaliśmy poza granice Wspólnoty – przede wszystkim do Chin.
Ale od 2018 r. w Chinach obowiązuje zakaz importu 24 rodzajów odpadów, m.in. tworzyw sztucznych, papieru, tektury, tekstyliów oraz niektórych metali. Teraz ze śmieciami musimy radzić sobie sami. Powinno to prowadzić do powstawania i wdrażania innowacyjnych metod recyklingu (bo ograniczenie konsumpcji to oddzielny duży temat). Jednak na razie wydaje się to prowadzić tylko do innego rodzaju spychologii stosowanej – śmieci nie jadą już do Chin, ale coraz szerszym strumieniem płyną do… Polski.
Stajemy się śmietnikiem Europy
W raporcie Głównego Urzędu Statystycznego pt. „Ochrona środowiska 2018” czytamy, że w 2017 r. Główny Inspektorat Ochrony Środowiska (GIOŚ) wydał 152 pozwolenia na przywóz odpadów do Polski z zagranicy – łącznie na ponad 658 tys. ton (43 proc. tych śmieci importujemy z Niemiec, 51 proc. – z innych krajów UE, a 6 proc. – spoza UE). Nasz import śmieci z Niemiec wzrósł dwunastokrotnie (w porównaniu z rokiem 2016)!
Wprawdzie my również odsyłamy śmieci do innych krajów UE, ale znacznie mniej – nasz import ponad trzykrotnie przewyższa eksport. I to powinno martwić. Jeśli ktoś jest ciekaw szczegółów – w Rejestrze Transgranicznego Przemieszczania Odpadów Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska można sprawdzić, jakie podmioty wysyłają do nas śmieci z zagranicy, jaką trasą przyjeżdżają do Polski, jaka firma w kraju je przyjmuje i jaki to rodzaj odpadów.
W tempie wytwarzania śmieci nie jesteśmy w Europie najgorsi. Generalnie rzecz biorąc, rozwinięte i syte kraje starej Unii wciąż wyprzedzają w tej niechlubnej konkurencji nowych członków Wspólnoty. Od statystycznego Polaka więcej śmieci produkuje statystyczny Niemiec, Brytyjczyk, Duńczyk, Francuz czy Włoch.
Ale to oczywiście nie zwalnia nas z obowiązku, żeby śmiecić mniej.
Myć czy wyrzucać brudne?
Problem jest globalny i wykraczający poza kwestię śmieci – za dużo produkujemy i konsumujemy, a o gospodarce myślimy w kategoriach ciągłego wzrostu. Dlatego samo segregowanie i recykling nie wystarczą. Szczególnie kiedy są źle zorganizowane – nierzadko na polskich osiedlach wciąż brakuje właściwych pojemników na poszczególne rodzaje odpadów (albo są zbyt małe). Brak też jasnych i jednoznacznych instrukcji, jak dobrze segregować śmieci.
Czy odpady bio wyrzucać luzem czy też zbierać w plastikowych albo biodegradowalnych workach? Czy tworzywa sztuczne, w których znajdowało się wcześniej jedzenie, należy przed wyrzuceniem myć, czy też wrzucać zabrudzone do kosza? Komunikaty spółdzielni i gmin często pozostają rozbieżne, co nie ułatwia sprawy zwykłemu obywatelowi.
Dobre przygotowanie tworzyw do recyklingu utrudnia też niska częstotliwość odbioru odpadów z osiedlowych śmietników. A firmy recyklingowe muszą otrzymać surowce dobrej jakości, aby móc je przetworzyć. Dlatego często kalkuluje im się sprowadzać odpady z zagranicy, aby wypełnić normy.
Odpowiedzialność producentów śmieci
Nawet gdyby konsumenci się ograniczali i wzorowo segregowali śmieci, to coraz częściej pojawiają się postulaty, że do rozwiązania problemu muszą zaangażować się również producenci. W Unii mówi się o rozszerzonej odpowiedzialności producentów (ROP) za odpady opakowaniowe. Taki jest postulat samorządów, ekspertów i ekologów.
Ostatnio wiceminister środowiska Sławomir Mazurek zadeklarował, że od 2020 r. w Polsce zacznie obowiązywać ROP w szerszym zakresie. Producenci mają zapłacić za zbiórkę i recykling opakowań, które wprowadzają na rynek – na razie płacą za to samorządy, a więc de facto my wszyscy. Gdyby ściągnąć od przemysłu opakowaniowego nawet 2 gr za każde opakowanie, zbierze się ok. 2 mld zł rocznie, które pokryje część kosztu zbiórki i zagospodarowania odpadów.
W zapowiedzianej nowelizacji ustawy opakowaniowej ma się też znaleźć zapis o tym, że szczególnie opakowania z tworzyw sztucznych powinny zawierać min. 30 proc. materiałów pochodzących z recyklingu.
Głosuj portfelem!
Jednocześnie konieczne jest uświadamianie konsumentów. Bo za zmianami – lub przeciwko nim – głosujemy naszymi portfelami za każdym razem, kiedy robimy zakupy. Jeżeli masowo zaczniemy – np. poprzez bojkot konsumencki, wysyłanie listów, zapytań i piętnowanie złych praktyk – zwracać uwagę producentów i państwa na rodzaj opakowań, wtedy producenci będą musieli zacząć działać wedle dobrze znanej w kapitalizmie zasady „klient nasz pan”. Dlatego każdy powinien poświęcić chwilę na refleksję: skąd biorą się wszystkie przedmioty, których używamy, i co jest potrzebne, aby je wyprodukować. Świadomość tego, ile ton surowców, energii elektrycznej, miliardów litrów sześciennych wody jest potrzebnych do wyprodukowania ubrań, wysokoprzetworzonej i przemysłowej żywności oraz opakowań, które po 15 minutach stają się śmieciami, pomaga przestawić się z użytku jednorazowego na wielorazowy.
Widać, że coś w narodzie już drgnęło: rośnie liczba i popularność profili na Facebooku i Instagramie oraz blogów poświęconych ograniczeniu konsumpcji i racjonalnemu gospodarowaniu zasobami (np. Ograniczam Się, Easy Eco Tips, Green Projects – blog o ekologii, lokalne grupy zero waste itd.). W wielu miastach Polski popularne stają się warsztaty szycia worków ze starych firanek czy pościeli, mogących posłużyć jako wielorazowe (i zwykle bardzo estetyczne) opakowania na pieczywo czy warzywa. Powstają kooperatywy spożywcze, które pozyskują żywność od indywidualnych gospodarzy i rolników.
Niestety, ekologia wciąż jest luksusem; mogą sobie na nią pozwolić ludzie, którzy mają czas i pieniądze. Produkty lokalne, ekologiczne i odpowiedzialnie opakowane (lub oferowane bez opakowania) są zwykle droższe, a ich zdobywanie z pewnością bardziej czasochłonne, niż pójście do jednego z licznych osiedlowych marketów i wrzucenie do koszyka serka dużego koncernu spożywczego czy wędliny w „śmieciowym” opakowaniu. Bez zmian systemowych góry odpadów w Polsce i Europie będą rosły w sposób niekontrolowany.
Czy w Polsce zabraknie wody?
Jeszcze niedawno to pytanie wydawało się przesadą czy nawet histerią. Ale po tegorocznej suszy eksperci ostrzegają, że – jeżeli kolejne lata będą podobne – ryzyko istnieje. Nawet mimo tego, że większość wodociągów zaopatruje się w wody podziemne (a nie powierzchniowe). Gdy susza jest długotrwała i występuje rok po roku, zwierciadło wód podziemnych obniża się, a zasoby wodne nie mają szans na odnowę.
W ostatniej pięciolatce mieliśmy trzy duże susze (2015, 2018 i 2019 r.) W tym roku susza spowodowała straty w rolnictwie na ponad 3 mld zł, ale strachu napędziła również ponad 351 gminom w Polsce, które wystosowały do obywateli apele o ograniczenie zużycia wody wodociągowej.
W połowie sierpnia poziom Wisły w Warszawie (w okolicach mostu Śląsko-Dąbrowskiego) wynosił 33 cm. Wieloletnia średnia stanu wody w tym miejscu to 219 cm. Zdjęcia największej polskiej rzeki pełnej piaskowych wysp i odsłoniętych kamieni stały się wakacyjnym hitem internetu i zwróciły uwagę na problem, który polskie władze bagatelizują i pogłębiają od lat.
„Po 1997 r., kiedy mieliśmy powódź, która w 2010 r. się powtórzyła, wszyscy chcieli się zabezpieczać przed nadmiarem wody. Powódź przychodzi i odchodzi szybko, jej negatywne efekty są łatwo zauważalne. Susza narasta stopniowo i czasami możemy jej nie zauważyć, zwłaszcza gdy na co dzień jesteśmy oderwani od przyrody” – wyjaśnia dr Sebastian Szklarek, ekolog i autor bloga Świat Wody, w wywiadzie, który publikujemy w jesiennym numerze kwartalnika Holistic.news.
Nie możemy sprawy lekceważyć, bo jesteśmy jednym z krajów o relatywnie słabych zasobach wody. Na jednego mieszkańca przypada u nas potencjalnie 1800 metrów sześciennych wody na rok, a w trakcie suszy wskaźnik ten spada do 1000 metrów sześciennych. W skali Europy średnie zasoby wynoszą ok. 3000 metrów sześciennych na rok.
Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka.
Przede wszystkim – braku systemu retencji. Pozwalamy, aby woda deszczowa uciekała – spływała do studzienek kanalizacyjnych i rzek, a nimi do morza – zamiast pozwalać jej wsiąkać w glebę, w miejscu, w którym spada i dzięki temu przywracać ją do wodnego obiegu.
Ręce precz od rzek!
Wprawdzie Wody Polskie, czyli rządowa agencja zarządzająca gospodarką wodną, ogłosiły program „Stop Suszy!” i Program Rozwoju Retencji (PRR), który ma być wdrażany w latach 2021–2027, ale według ekspertów realizacja tego drugiego może przynieść odwrotny skutek – doprowadzić do ograniczenia naturalnej retencji wody. Dlaczego? Bo zakłada dalszą regulację potoków i „odbudowę” rzek, co będzie powodować jeszcze szybszy odpływ wody zamiast jego opóźnienia. W planach jest też budowa lub przebudowa stopni żeglugowych na rzekach i śluz, którą niektórzy specjaliści również oceniają negatywnie.
Roman Konieczny, twórca bloga Mokra robota i działacz Koalicji Ratujmy Rzeki, zwraca uwagę na jeszcze inne słabości PRR: wiele jego założeń jest niezgodnych z lokalnymi diagnozami; wiele zbiorników wodnych ma pełnić równocześnie kilka funkcji – chronić przed powodzią, wspomagać rolnictwo, wspierać energetykę i umożliwiać ludziom rekreację – co w przypadku małych zbiorników jest niewykonalne.
Co można zrobić, żeby poprawić retencję i obieg wody? Roman Konieczny odpowiada: po pierwsze zostawić rzeki w spokoju i pozwolić im żyć własnym życiem. W Europie usuwa się zapory, w Polsce władze wciąż uważają się za Posejdonów, którzy mogą nakazać rzece wszystko. Plany rozwoju żeglugi śródlądowej traktują rzeki jedynie jak dawców zasobów.
Rośnie wszakże grono osób, którym takie działania się nie podobają. Członkowie Koalicji Ratujmy Rzeki oraz akcji Siostry Rzeki patrzą władzom na ręce w kwestii planów regulacji i przegradzania Wisły oraz innych rzek, budowie zapory w Sierzawie i rządowemu projektowi budowy drogi wodnej E-40. Postulują, żeby na nowo uwolnić polskie rzeki, sprawić, by zakręcały, meandrowały i bezpiecznie wylewały. Sprzeciwiają się ich regulowaniu i betonowaniu, osuszaniu mokradeł i tworzeniu osiedli mieszkalnych na terenach zalewowych. Organizują cykliczne happeningi, które mają zwrócić uwagę na pogarszającą się sytuację polskich rzek, wysyłają zapytania do władz, moderują konsultacje społeczne dotyczące gospodarki wodnej i żeglugi śródlądowej oraz publikują własne, niezależne raporty i relacje.
Wody Polskie namawiają indywidualnych odbiorców do oszczędzania wody i mikroretencji, np. w prywatnych czy osiedlowych ogródkach działkowych. To oczywiście ma sens, ale – żeby stan wód w Polsce się poprawił – potrzebne są działania systemowe. Czyli rozbiórka tam i stopni wodnych, przywracanie mokradeł, pozostawienie w spokoju terenów zalewowych i tworzenie, zwłaszcza w miastach, łąk kwietnych, parków i zielonych wysp, które są niezastąpionymi magazynami wody i spowalniają jej odpływ.
Zamiast upominać indywidualnych odbiorców, którzy w nikłym stopniu wykorzystują polskie zasoby wodne, ważniejsze wydaje się ograniczenie poboru wody na cele przemysłowe. Bowiem w Polsce 70 proc. pobieranej wody zużywa przemysł, z czego najwięcej idzie na chłodzenie elektrowni.
„Tego poboru trudno jest zakazać, bo jak nie będzie prądu, to nam nie dostarczą również wody, gdyż pompy wodne pracują dzięki energii elektrycznej z węgla” – zauważa Szklarek. „Ale woda podziemna powinna być wykorzystywana tylko do celów zaopatrzenia ludności. Wszystkie gałęzie gospodarki powinny szukać innych rozwiązań” – dodaje.
Przykład idzie z dołu
Kryzys śmieciowy i deficyt wody to niestety nie wszystkie wyzwania środowiskowe dla Polski na najbliższe 10 lat. Musimy również ratować polskie lasy i drzewa przed wycinką, która odbywa się pod hasłem „zrównoważonej gospodarki leśnej”. Musimy przeciwdziałać smogowi poprzez wprowadzanie zakazów palenia węglem i drewnem (przykład Krakowa pokazuje, że zakazy mają sens, a wprowadzone na szerszą skalę, mogłyby realnie poprawić jakość powietrza w okresie jesienno-zimowym).
Jedno jest pewne: te problemy nie zostaną rozwiązane bez aktywności i zaangażowania ruchów miejskich, koalicji obywatelskich i oddolnych inicjatyw wkurzonych obywateli. Do tej pory kolejne rządy traktowały polską przyrodę – rzeki, jeziora, lasy i to, co w nich żyje – jako swoją prywatną własność, którą można dowolnie rozporządzać. To się już kończy. Ludzie zaczynają zauważać, że np. rzeka Uherka wyschła, a Stawy Echo latem stają się kałużą, w której nie da się wykąpać. I powiedzą rządzącym „sprawdzam”. Jeśli nie w najbliższych wyborach, to w następnych.
Kościół u progu głębokich przemian? – przeczytaj felieton Zuzanny Radzik w Holistic News