#Polska2029: Jarosław Kaczyński wywołał burzę ogłaszając, że w przypadku zwycięstwa wyborczego PiS rząd podniesienie płacę minimalną z 2250 zł do 4 tys. zł (kwoty brutto). Zwolennicy PiS mówili o genialnym planie, dzięki któremu Polacy będą żyli dostatniej, a gospodarka będzie się rozwijać. Przeciwnicy zaś o populizmie, który zrujnuje gospodarkę, a najsłabiej wykwalifikowanych pracowników zaprowadzi na bezrobocie
Prawda, jak zwykle, jest bardziej złożona niż hasła wyborcze. Dotyczy bowiem największej tajemnicy kapitalizmu. Jaki powinien być podział dochodu między pracowników a pracobiorców, by gospodarka rozwijała się najszybciej i ludziom żyło się lepiej?
Największa tajemnica kapitalizmu
Przez lata ekonomiści uważali, że podział wypracowanego dochodu między pracowników i właścicieli firm jest wielkością stałą w gospodarkach wolnorynkowych. Tak powstało prawo Bowleya, od nazwiska brytyjskiego ekonomisty Arthura Bowleya (1869–1957), który odkrył je, analizując wskaźniki gospodarki brytyjskiej z końca XIX w. i początku XX w.
Według Bowleya prawidłowy podział wynosił 2:1 na rzecz pracowników. Oznacza to, że około jednej trzeciej wypracowanej wartości wracało do właścicieli firm, np. w formie dywidend. Ten współczynnik zaczął jednak spadać w latach 80. XX w. i dziś waha się w rozwiniętych krajach między 55 proc. a 60 proc. Powstaje pytanie: czy to dobrze, czy źle, że coraz większy udział w wypracowywanym bogactwie mają właściciele firm?
Podstawowym źródłem dochodu dla większości obywateli jest pensja. Jeżeli mniej pieniędzy idzie na wynagrodzenia, to poziom życia w kraju nie rośnie albo rośnie wolno. Oczywiście pracodawcy muszą mieć pieniądze na inwestycje i uzyskiwać rozsądną stopę zwrotu z zainwestowanego kapitału. Jednak najwyższe wzrosty gospodarcze w krajach rozwiniętych miały miejsce po II wojnie światowej do lat 70., gdy podział między pracowników i pracodawców wynosił właśnie wspomniane dwie trzecie do jednej trzeciej.
Wydaje się więc, że ten podział to rozsądny kompromis gwarantujący stabilny rozwój i podnoszenie poziomu życia wszystkich obywateli. Pytanie jednak, czy podniesienie płacy minimalnej pomoże w osiągnięciu tego celu? Czy wręcz przeciwnie, doprowadzi do wyhamowania wzrostu gospodarczego, bezrobocia wśród najgorzej wykwalifikowanych pracowników i zlikwiduje całe gałęzie firm działających w oparciu o prostą pracę?
Problem średnio zamożnych państw
Krajem, w którym pracodawcy dzielą się hojnie z pracownikami, jest Korea Południowa (w połowie lat 90. było to nawet ponad 80 proc. wypracowanego dochodu pracownikom, a obecnie ponad 70 proc.). Korea Południowa w 1987 r. miała standard życia porównywalny z Polską, a dziś PKB na obywatela (z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej, czyli ile za daną walutę jesteśmy w stanie kupić takich samych usług i towarów) jest równe prawie średniej Unii Europejskiej – w 2018 r. wyniosło 41,3 tys. USD (UE ma 43,1 tys. USD, a Polska 31,9 tys. USD).
Prawie 70 proc. wypracowanego dochodu pracownikom oddawane jest także w Niemczech, gdzie gospodarka najlepiej poradziła sobie z kryzysem ostatnich lat i które szczycą się jednym z najniższych poziomów bezrobocia w UE. Jedną z lokomotyw niemieckiej gospodarki jest sektor samochodowy. A średnia stawka pracującego w nim niemieckiego robotnika to ok. 70 USD, podczas gdy amerykański zarabia prawie o połowę mniej – 35 USD. Mimo to amerykańskie koncerny bankrutują, a niemieckie świetnie sobie radzą.
O tym, że niekorzystnym rozwiązaniem jest sytuacja, gdy zbyt mało wypracowanych pieniędzy trafia do pracowników, może świadczyć fakt, że wśród krajów OECD najmniej otrzymują pracownicy w Meksyku i Turcji, które od lat nie są w stanie wybić się z dolnych stanów średnio zamożnych państw. Czyli wiadomo, jaki stan jest pożądany. Problemem jest, że nie wiadomo dokładnie, jak można by go osiągnąć.
Społeczeństwo płaci za opodatkowanie pracy
Wśród lekarzy popularny jest żart o chirurgu, który pytany, jak mu poszła operacja, odpowiada: „Operacja zakończyła się sukcesem, ale pacjent zmarł”. Taki właśnie scenariusz grozi polskiej gospodarce w wypadku skokowego wzrostu płacy minimalnej. To bowiem odwraca kolejność i zniechęca pracowników do podnoszenia kwalifikacji, które z kolei przekładają się wyższą produktywność. Rząd PiS, dostrzegając istniejący problem, przyjmuje, że można go rozwiązać decyzjami administracyjnymi. Doświadczenie jednak tego nie potwierdza
W Europie, według danych Eurostatu, udział wynagrodzeń pracowników w PKB wynosi średnio 55,4 proc. W Polsce to 48,3 proc. z prognozą wzrostu o 0,6 pkt. procentowego na 2019 r. Wzrost tego współczynnika zaczął się za rządów PiS w 2015 r. Przez poprzednie 20 lat ten wskaźnik spadał. Nie miało to jednak związku z płacą minimalną. Za rządów koalicji PO – PSL w latach 2010–2015 wzrosła ona o 33 proc. Za obecnej władzy – o 28,6 proc.
To, co poprawiło relacje płacy w stosunku do PKB, to zwyczajnie popyt na pracowników i rosnące w związku z tym, naturalnie, pensje. Wzrost płac i tak został wyhamowany przez bardzo szerokie otwarcie granic na imigrantów z poza Unii Europejskiej przez rząd PiS – według Eurostatu było to 1,9 mln osób w latach 2016–2018. Gdyby nie ten napływ siły roboczej, pensje Polaków rosłyby jeszcze szybciej.
Sceptycy mogą użyć słynnej złośliwości jednego z najlepszych polskich felietonistów Stefana Kisielewskiego, że PiS, ogłaszając podniesienie płacy minimalnej, próbuje – jak to socjaliści – walczyć z problemami, które sam stworzył. Nie bez powodu mówi się, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.
Problem w tym, że wiemy już, że wzrost płacy minimalnej nie przekłada się na wzrost ogólny płacy w relacji do wytworzonego PKB. Ponadto Polska ma już relatywnie wysoką płacę minimalną, jeżeli chodzi o nasz region. W Polsce jest to po przeliczeniu ok. 524 euro wobec 522 euro w Czechach, 520 na Słowacji i 464 euro na Węgrzech. Podwyżka ma dotyczyć 1,6 mln Polaków. Już zapowiedziano jednak, że nie będzie ona obowiązywała sektora publicznego.
W tej sytuacji wydaje się, że rację ma ekspert Warsaw Enterprise Institute Tomasz Wróblewski, który uważa, iż głównym celem tej operacji jest łatanie trzeszczącego budżetu państwa, nadwyrężonego rozdawnictwem. Bowiem za każde 200 zł podwyżki pensji minimalnej pracodawca płaci 241 zł, a pracownik dostaje z tego 138 zł. Czyli państwo zabiera 43 proc. tego, co zapłaci pracodawca.
Podobnie uważają politycy opozycji. „Koszt dla pracodawcy to 2711 zł. Rząd ma z tego 1077zł. Podnosząc płacę minimalną, Jarosław Kaczyński zwiększa kasę dla rządu, ale morduje pracodawców. W końcu nie będzie miał kto zatrudniać Polaków nawet na tę płacę minimalną” – komentowała Joanna Mucha, posłanka PO, a także doktor nauk ekonomicznych. „My proponujemy obniżenie klina podatkowego. Państwo nie będzie zabierało tak dużej części tego, co płaci pracodawca. Dzięki temu pracownik zarobi nawet 600 zł więcej na rękę” – podkreślała.
O obniżenie wspomnianego klina podatkowego apelują od lat organizacje przedsiębiorców i think tanki, takie jak Centrum Adama Smitha. Sprowadza się to bowiem do tego, że dziś w Polsce praca jest opodatkowana bardziej niż alkohol. Skoro akcyza na alkohol ma ograniczać jego spożywanie, to do czego ma prowadzić wyższe opodatkowanie pracy etatowej – pyta od lat retorycznie prezydent Centrum Andrzej Sadowski.
W opublikowanej w 2017 r. pracy Who Pays for the Minimum Wage? (Kto płaci za płacę minimalną?) Peter Harasztosi i Attila Lindner przeanalizowali radykalne podwyższenie płacy minimalnej na Węgrzech w latach 2000–2002. Przed podwyżkami płaca minimalna wynosiła 35 proc. mediany płac (czyli wartości, powyżej i poniżej której jest połowa), co odpowiadało odsetkowi, jaki był w Stanach Zjednoczonych.
Po podwyżce płaca minimalna wyniosła już 55 proc. mediany i była na takim samym procentowym poziomie jak w Francji. Skończyło się to źle dla ponad 10 proc. zatrudnionych. Z 290 tys. otrzymujących płacę minimalną pracę straciło ok. 30 tys. osób.
Najważniejsze jednak to, że koszty tej operacji w trzech czwartych ponieśli klienci firm, a nie właściciele. To jest kolejny dowód, że podwyżka płacy minimalnej nie jest skutecznym lekarstwem na polepszenie podziału dochodu między pracownikami a pracodawcami.
Polska specyfika płac
Wysokość płac jest wypadkową podaży i popytu na rynku pracy. Relatywnie niski wskaźnik w Polsce wynika z faktu, że od drugiej połowy lat 90. zintensyfikowano proces otwierania polskiej gospodarki na konkurencję firm z bogatych krajów UE (w 1998 r. zniesiono większość ceł na produkty przemysłowe). Dlatego masowo zwiększyła się liczba bezrobotnych. Dziś bezrobocie w Polsce praktycznie nie istnieje, ale musimy pamiętać, że po wejściu do UE w 2004 r. 2 mln ludzi aktywnych zawodowo opuściło ją w poszukiwaniu pracy, a drugie tyle nie mogło jej znaleźć w kraju.
To niezbyt często podnoszony w debacie negatywny skutek przystąpienia Polski do Unii. Zagraniczna konkurencja utrudniła powstanie i rozwój polskich firm przemysłowych, które generują najwięcej dobrze płatnych miejsc pracy (np. w Korei Południowej średnia płaca w przemyśle jest prawie dwa razy wyższa niż w usługach). To stworzyło Polsce sytuację, w której pracodawcy nie musieli podnosić pensji pracownikom w takim stopniu jak rosła ich produktywność, bo i tak mieli nadwyżkę chętnych do pracy.
Rozwiązaniem problemu nie jest podnoszenie płacy minimalnej czy inne administracyjne próby wymuszenia na pracodawcach oddania większej części zysków pracowników. Wysoki odsetek wynagrodzeń przeznaczany dla pracowników w Korei Południowej nie wynikał z przepisów prawa, ani z pozycji związków zawodowych (należy do nich tylko 10 proc. pracowników, to jeden z najniższych wskaźników w krajach OCECD, niższy nawet niż w Polsce).
Polityka budowania silnego krajowego przemysłu doprowadziła do tego, że odsetek bezrobotnych jest tam jednym z najniższych na świecie i wynosi tylko 3 proc. Pracodawcy muszą więc dobrze zapłacić, by przyciągnąć pracowników, a wysokie pensje to kwestia wysokiej rynkowej stawki za pracę.
Rozwiązaniem nie jest też ściąganie do Polski większej ilości zagranicznych inwestycji. Z analizy Jakuba Grońca opublikowanej przez Narodowy Bank Polski w 2009 r. Determinants of the Labor Share: Evidence from a Panel of Firms (Determinanty wysokości udziału płac w dochodzie narodowym: Dowody z panelu firm) wynikało, że to właśnie zagraniczne firmy działające w Polsce oddają pracownikom najmniejszą część zarobku, znacznie mniejszą, niż polskie prywatne i państwowe spółki.
Jarosław Kaczyński chciał wystąpić w roli polskiego Aleksandra Wielkiego i jedną decyzją rozwiązać skomplikowany problem, z którym boryka się większość państw rozwiniętych. Tak prosto się nie da. Próba zmuszenia właścicieli firm do znalezienia pieniędzy na podwyżki przypomina metodę pływania polegającą na wrzucaniu delikwenta na głęboką wodę z nadzieją, że chęć przeżycia wyzwoli w nim ukrywane wcześniej zdolności (jak twierdzą zwolennicy tej metody, szybkość nauki pływania jest wprost proporcjonalna do głębokości wody).
Sukces Korei Południowej wynikał z faktu, że rządowi udało się z stworzyć z sukcesem państwową gałąź przemysłową, która skutecznie konkurowała o pracowników z prywatnym przemysłem. Powtórzenie tego jest znacznie trudniejsze niż nakazanie podzieleniem się zyskiem z pracownikami.
Dość banalne stwierdzenia, że znacznie lepszy efekt przyniosłoby obniżenia barier dla przedsiębiorczości i wspierania krajowych przedsiębiorców, są truizmem. Dziś w Polsce rząd PiS, podobnie jak jego poprzednicy, wydaje pieniądze polskich przedsiębiorców, by ściągnąć im zagraniczną konkurencję. Nazywa się to „przyciąganiem zagranicznego kapitału”. Ten zaś, jeżeli nie następuje za nim transfer technologii, bardziej szkodzi bogaceniu się kraju, niż pomaga.
„Jarosław Kaczyński, którego rząd zapłacił JP Morgan 20 baniek za otworzenie w Warszawie biura, się dziwi, że szewca, który płaci podatki na zasiłek dla Morgana, może nie być stać na zapłacenie 4 tys. swojemu pomocnikowi” – skomentował w internecie prof. Robert Gwiazdowski, prawnik i komentator życia gospodarczego.
Czarny scenariusz jest realny
Jeżeli PiS zrealizowałby swoją obietnicę wyborczą i rzeczywiście w ciągu czterech lat podniósł płacę minimalną do poziomu 4 tys. zł, to przyśpieszyłby w ten sposób i tak nadciągający kryzys. Gospodarka ma to do siebie, że rozwija się w cyklach koniunkturalnych. Czyli po okresie tłustych lat nadchodzi kilka lat spowolnienia wzrostu gospodarczego, a czasem wręcz kurczenia się gospodarki, czyli kryzysu.
Obecnie PiS, wprowadzając sztywne wydatki socjalne do budżetu, sprawił, że w czasie kryzysu będzie brakowało pieniędzy na te wydatki. Jedynym pomysłem, który ma PiS, to sięganie do kieszenie przedsiębiorców. Ci jednak, jako najbardziej odważna grupa społeczna w kraju, nie będą potulnie godzić się na te obciążenia.
W efekcie PiS doprowadzi do napięć społecznych, bo sektor budżetowy będzie żądał znacznych podwyżek wobec wzrostu płac w sektorze prywatnym. Do tego dochodzi coraz szybciej rosnąca inflacja. W Polsce wciąż występuje ryzyko plajty systemu ubezpieczeń emerytalnych, którą symbolizuje Zakład Ubezpieczeń Społecznych (nazywany przez podatników Zakładem Utylizacji Szmalu). W ostatnim czasie, co prawda, chwilowo załatano dziurę, bo ZUS zaczął płacić ponad 610 tys. obcokrajowców, ale to tylko odkłada problem reformy na kilka lat do przodu.
Problem z polskimi finansami publicznymi jest taki, że zostawione same sobie w żadnym razie się nie wyleczą. Musi dojść do całkowitej zmiany systemu. Polityka partii rządzącej całkowicie ignoruje ten problem. Warren Buffett, uważany za najlepszego inwestora na świecie, mawiał, że gdy cofa się przypływ, to widać, kto pływał w morzu nago. To metafora, która mówi: kryzys pokaże, jak solidne fundamenty ma obecna polska gospodarka.
Do takiej sytuacji dojdzie szybciej niż za 10 lat. Trudno być optymistą. Rząd, który zderzy się z kryzysem, będzie miał do wyboru radykalne obcięcie wydatków lub równie radykalną podwyżkę podatków. Może nie skończy się w Polsce to – jak straszy opozycja – Wenezuelą, ale kryzys na wzór hiszpańskiego lub greckiego w najbliższych latach jest w Polsce bardzo realny.