Koncepcje dotyczące genezy społeczeństw bywają skrajnie odmienne. Według jednych ludzie zrzeszają się, by zyskać bezpieczeństwo – nawet kosztem wolności. Z innych wynika jednak, że prawdziwa wolność może zaistnieć dopiero w życiu społecznym
Ludzie są pojedynczymi bytami, które – przynajmniej pozornie – są wyraźnie odgraniczone od reszty środowiska. A jednak dość powszechne jest także przekonanie, że człowiek to istota społeczna, która właściwie realizuje swoje przeznaczenie jedynie w zorganizowanej grupie.
W poszukiwaniu stanu natury
Arystoteles określał nas mianem zoon politikon (gr. zwierzę polityczne), Heidegger sięgał jeszcze głębiej, gdy mówił o współbyciu, które miało być jednym z konstytutywnych składników jestestwa. Czy jednak zawsze byliśmy polityczni? Czy istniał jakiś moment, w którym człowiek był „w stanie natury”, tzn. nie został jeszcze uwikłany w sieć zależności natury prawnej, politycznej czy religijnej? A jeśli istniał, to kiedy nastąpił akt zawiązania umowy społecznej i czy w ogóle da się wskazać taki moment?
Filozofowie od lat przedstawiają kolejne koncepcje owej umowy. Żadna z nich nie zdobyła przewagi, która pozwoliłaby nazwać ją tą jedyną, słuszną. Być może zresztą wszystkie są mniej lub bardziej błędne, choć każda pozwala jednak spojrzeć na dzisiejsze społeczeństwo z krytycznym dystansem.
Wzory w niebie?
Samo myślenie o państwie czy społeczeństwie jako wyniku umowy wymaga pewnego sposobu rozumienia świata. Nie będzie tak myślał ktoś, kto państwo uważa za twór boski, którego struktura naśladuje hierarchię niebiańską, ani nikt inny, kto wzorców dla organizacji ludzkich społeczeństw poszukuje w rzeczywistości przekraczającej naszą sprawczość.
Jak pisze Barbara Anna Jelonek w artykule „Idea umowy społecznej”, „teoretycy kościelni byli niechętni wobec koncepcji państwa, które powstać miało w wyniku swobodnej decyzji ludzi. (…) Teoria umowy społecznej mogła nasuwać myśli o równości ludzi, równości doczesnej, a nie tej, która osiągalna jest dopiero przed obliczem Boga” – dodaje.
To tylko konwencja
Ojcami myślenia w kategoriach umowy społecznej nazywa się więc czasem największych przeciwników Platona i Sokratesa, a więc sofistów. Ich idee nie miały nic wspólnego z przekonaniem o istnieniu niezmiennych, przekraczających ludzką rzeczywistość wzorców. „Człowiek jest miarą wszechrzeczy, istniejących, że istnieją, a nie istniejących, że nie istnieją” – miał powiedzieć Protagoras, jeden z trzech najbardziej znanych przedstawicieli tej grupy.
Nie tylko jednak miarą, ale i w większości twórcą. Relatywizm filozofa z Abdery skutkował bowiem konwencjonalizmem, tzn. przekonaniem, że moralność, prawo czy wreszcie konstrukcja państwa mają charakter umowny. Były więc czasy, w których ludzie żyli poza państwem, a nawet – w pewnym sensie – poza społecznościami.
Historyk doktryn Lech Dubel pisze, że „dzieje ludzkości charakteryzują (…) dwa okresy: stan przedpaństwowy, w którym żyją w rozproszeniu, bez poczucia prawa, i okres zorganizowania w państwo opierające się na cnocie obywatelskości. (…) Umowa wymaga podporządkowania się i jest wyrażeniem zgody na karanie tych, którzy ją naruszają. Skoro bogowie jednakowo wyposażyli ludzi w poczucie wstydu i poczucie prawa, a umowa jest początkiem państwa, to konsekwentne jest przekonanie Protagorasa, iż demokracja jest właściwą formą rządów, która najskuteczniej egzekwuje prawa” – ocenia.
„Wojna wszystkich przeciw wszystkim”
Prawdziwy rozkwit myślenia o umowie społecznej przyszedł jednak dopiero ok. 2 tys. lat po sofistach. Jednym z najbardziej znanych myślicieli, którzy poruszali tę kwestię, był brytyjski filozof Thomas Hobbes. Punktem wyjścia dla autora Lewiatana był stan natury, czyli czas sprzed zawarcia umowy społecznej. To w nim toczy się słynna wojna wszystkich przeciw wszystkim, która może się skończyć dopiero w chwili „sygnowania” umowy społecznej.
W stanie natury człowiek nie był ograniczony żadnymi zewnętrznymi zakazami – jego istnienie sprowadzało się do „ciągłej brutalnej rywalizacji i walki o życie”, a świat był „niesprawiedliwy i bez żadnego porządku”. Takie przekonanie Hobbes argumentuje wrodzonym egoizmem oraz nieufnością w stosunku do innych, która – jego zdaniem – miała cechować wszystkich ludzi.
„Tak więc dochodzi do tego, że uważamy, iż należy ze względu na obawę wzajemną wyjść z takiego stanu i szukać sprzymierzeńców, by skoro już wojna będzie konieczna, nie była przecież wojną przeciw wszystkim, wojną bez sojuszników” – podkreślał brytyjski filozof.
Pokój w imię rozumu
W człowieku oprócz złych cech istnieje również prawo natury, które nakazuje mu dążyć do pokoju – wynika ono z czysto rozumowych przesłanek, które są wspólne całej ludzkości. Zgodnie z kolejnym prawem natury – jak pisze Lech Dubel – nie jest możliwy stan, w którym wszyscy do wszystkiego mają równe uprawnienia. „Dlatego prawo natury nakazuje, by wszyscy uprawnienia przenieśli na innych lub by się ich wyrzekli” – zaznacza.
Ludzie zrzekają się przysługującej im wolności na rzecz bezpieczeństwa, a osobą, która otrzymuje wolność, a jednocześnie kładzie na swoje barki ciężar odpowiedzialności za życie i zdrowie podwładnych, jest absolutystyczny władca. Hobbes w Lewiatanie pisał, że„państwo jest jedną osobą, której wolę należy na podstawie paktów zawartych między wieloma ludźmi uważać za wolę wszystkich ludzi, iżby mogła ona posługiwać się siłami i władzami poszczególnych jednostek dla wspólnego pokoju i wspólnej obrony”.
Akt, w którym ludzie zrzekają się istotnej części wolności na rzecz władcy, nazywa Hobbes umową społeczną. Jak łatwo dostrzec, filozof jest zwolennikiem rządów silnej ręki – tylko monarcha posiadający nieograniczoną wolność może zapanować nad chaosem wynikających z naturalnych popędów.
Teoria Hobbesa aplikowana bywa często do opisu polityki (nie tylko putinowskiej) Rosji. Ludzie nie potrzebują wolności, lecz bezpieczeństwa – powie zwolennik autorytarnych rządów, a o nie najlepiej zadba silny władca, który nie przejmuje się „wymysłami” w rodzaju praw człowieka. Podobne myślenie znajduje odzwierciedlenie w znanych rosyjskich tekstach kultury. Dostojewski wkłada krytykę wolności w usta Wielkiego Inkwizytora z przypowieści Iwana Karamazowa, który ruga samego Chrystusa za to, że dał ludziom nie to, czego potrzebują. Wariacją na temat związków autorytaryzmu, teorii Hobbesa i putinowskiej Rosji jest też głośny film Lewiatan w reżyserii Andrieja Zwiagincewa.
Waga wolności obywatelskiej
Zwolennicy umowy społecznej nie zawsze byli jednak tak radykalni jak Hobbes, a przede wszystkim nie zawsze byli zwolennikami autorytaryzmu. Myśl jednego z ideowych ojców rewolucji francuskiej – Jeana-Jacquesa Rousseau – wychodziła ze skrajnie odmiennych niż hobbesowskie założeń. Autor Wyznań miał zdecydowanie lepsze mniemanie o ludziach niż Brytyjczyk.
Zdaniem filozofa człowiekiem powodują w stanie natury „dwa czynniki wcześniejsze niż rozum: jeden z nich to gorąca troska o własną każdego pomyślność i życie, drugi to naturalna odraza do zagłady albo cierpienia każdej istoty żyjącej”. Przed umową społeczną ludzie żyją więc we względnej zgodzie. Wrodzona zdolność do rozwoju sprawia jednak, że człowiek wychodzi ze stanu natury i rozpoczyna życie społeczne, w wyniku czego „popadając w niewolę, staje się (…) słaby, lękliwy, uczy się poniżać i płaszczyć, a miękki i zniewieściały tryb życia do reszty go rozhartowuje, odbierając mu i odwagę, i siły”.
Wraz z życiem społecznym pojawia się własność, a wraz z nią ambicje i zazdrość, które zabijają przyrodzoną dobroć. „Ten, kto pierwszy ogrodził kawałek ziem, powiedział »to moje«, i znalazł ludzi dość naiwnych, by mu uwierzyć, był prawdziwym założycielem społeczeństw” – pisze Rousseau. Wobec tego dominującą pobudką ludzkich poczynań zaczyna być egoizm.
Prymat woli powszechnej
Rousseau nie poprzestaje jednak na tej pesymistycznej diagnozie i stara się stworzyć warunki do zmiany tego stanu rzeczy. Filozof pragnie – jak sam pisze – „znaleźć formę stowarzyszenia, która by broniła i chroniła całą wspólną siłą osobę i dobra każdego jej członka, i dzięki której każdy, łącząc się ze wszystkimi, słuchałby jednak tylko siebie i pozostał równie wolny jak przedtem”.
Na pierwszy rzut oka widać tu różnicę między podejściem Hobbesa i Rousseau – ten drugi nie godzi się na poświęcenie wolności w imię utemperowania ludzkich popędów. Umowa społeczna nie jest też według niego zawierana między władcą a podwładnymi, lecz między każdym poszczególnym, wolnym obywatelem.
Umowa to wprawdzie zupełne „oddanie się każdego członka ze wszystkimi jego uprawnieniami całej społeczności (communaute)”. Jak jednak dodaje Rousseau, „kiedy (…) każdy oddaje całkowicie, sytuacja jest jednakowa dla wszystkich; a kiedy sytuacja jest jednakowa dla wszystkich, nikomu na tym nie zależy, aby była uciążliwa dla innych”.
W wyniku umowy wszyscy są równi, a do rangi absolutnej władzy urasta wola powszechna. Posłuszeństwo jej nie wyklucza jednak, zdaniem filozofa, wolności – wynika ono z nakazów rozumu, a więc pozostaje w zgodzie z wolą jednostek. Wola powszechna nie jest przy tym wolą większości liczebnej, lecz wspólnym interesem wszystkich. Nie dotyczy ona każdego z osobna, lecz społeczeństwa w sensie ogólnym i abstrakcyjnym.
Przy pomocy dwu opisanych koncepcji można z dystansem spojrzeć na współczesność. Która umowa bliższa jest rządom Rosji, Chin, Szwajcarii, USA, a która obrazuje relacje między władzą a obywatelami Polski. Z pewnością odpowiedzią nie jest żadna z idei w stanie niezmąconym. Dość łatwo jednak wskazać, w których z wymienionych krajów przewagę ma koncepcja Hobbesa, a w których akcent pada na pielęgnowanie obywatelskiej wolności, czego domagał się Rousseau.