„Hamza z Algierii próbował odtworzyć przepis swojej babci. Udało mu się. Skosztowanie tej potrawy, która przynosiła tyle dobrych wspomnień z domu rodzinnego, było dla niego tak emocjonalnym przeżyciem, że rozpłakał się nad talerzem” – tak o przedsiębiorstwie społecznym Kuchnia Konfliktu w rozmowie z Holistic.news opowiada inicjatorka projektu i aktywistka Jarmiła Rybicka. „W tym sensie mamy do czynienia z głębszym, być może nawet terapeutycznym procesem odkrywania na nowo swoich korzeni, swoich tradycji i swojej tożsamości u osób z doświadczeniem migracji. Migracji, która nigdy nie jest czymś łatwym”
– dodaje
Szyld mówi, że to Kuchnia Konfliktu. Ale praca Jarmiły Rybickiej i jej wielonarodowego zespołu z doświadczeniem uchodźstwa pokazuje, że to kuchnia współistnienia i pokoju. W tej restauracji i innowacyjnym przedsiębiorstwie społecznym prowadzonym przez młodą aktywistkę Warszawa spotyka Czeczenię, Nepal, Pakistan, Syrię. Tu można zjeść tadżycką jarzynową, gruziński gulasz z bakłażana czy afgański pilaw przyrządzony rękami osób, które wychowywały się na tych daniach. I pomóc uchodźcom zobaczyć, że mają realny wpływ na swoje życie i mimo trudności mogą być autorami swojego sukcesu.
ANNA WILCZYŃSKA: Przez żołądek można trafić do serc Polaków niechętnych cudzoziemcom?
JARMIŁA RYBICKA*: Z naszego doświadczenia wynika, że można. Zdarzało się, że trafiały do nas osoby niechętne uchodźcom czy takie, które wprost mówiły, że pewnie zamiast gotować przygotowujemy w lokalu bomby. Słyszeliśmy też, że cudzoziemcy w Europie nie chcą pracować i przyjeżdżają tylko na socjal, więc nasze działania są chybione. Ale po chwili te same osoby stwierdzały, że w sumie są głodne, więc dadzą nam szansę i zamówią coś do jedzenia. A my w menu tego dnia akurat mieliśmy zupę tadżycką czy placki pakistańskie – wszystko przygotowane przez osoby z tych krajów.
Smakowało?
Jedzenie smakowało i po chwili dało się zaobserwować jakąś mikroprzemianę w zachowaniu naszych klientów. Być może nie jest to wielkie przełamywanie stereotypów, ale jakaś okazja do autorefleksji i poddania w wątpliwość lęków czy założeń, które mamy na temat „obcych”.
Ale nie trzeba być za migrantami, żeby przyjść do was na lunch czy kawę. Kuchnię Konfliktu odwiedzają również osoby, które nie angażują się społecznie na rzecz uchodźców. Chcą po prostu zjeść dobry i pożywny wegetariański posiłek.
Wydaje mi się, że to jest nasza duża siła, że nie polegamy tylko na aktywistach i osobach z sektora pozarządowego. Udało nam się wyjść z lewicowej bańki i przez nasze gotowanie skłaniamy do refleksji osoby o różnorodnych poglądach na uchodźstwo i migracje. My sami nie stawiamy się na pozycji osób, które przeszły już proces przełamywania wszystkich barier. Nie twierdzimy, że jesteśmy całkowicie od tego wolni, bo każdy z nas ma w sobie jakieś uwewnętrznione stereotypy.
Tutaj, w zespole Kuchni Konfliktu, także?
Oczywiście. Ja sama, nazywając się feministką i działając z migrantami, z pewnością częściowo dzielę patriarchalne przekonania, z którymi wciąż muszę się mierzyć. Czasem wydaje mi się, że dobrze znam realia kulturowe, z których pochodzą członkowie naszej ekipy, ale wciąż jeszcze bywam zaskoczona. Cudzoziemcy między sobą też tego doświadczają, bez względu na to skąd pochodzą. Tadżycy mają pewne utarte poglądy o Czeczenach, a Ukraińcy – o Afgańczykach. W kuchni, pracując w międzynarodowym zespole, konfrontujemy te wyobrażenia z rzeczywistością. Konfrontujemy także nasze wyobrażenia o społecznych rolach kobiet i mężczyzn, bo w naszej ekipie różne osoby występują w różnych rolach.
Mężczyźni z krajów, gdzie tradycyjnie postrzega się rolę kobiet, nagle w kuchni muszą działać według poleceń dziewczyn?
Na poszczególnych zmianach wymieniamy się rolami, więc w zależności od dnia różne osoby zarządzają procesami w kuchni. Zdarza się, że kontrolę nad zmianą przejmuje nie dość, że kobieta, to jeszcze osoba bardzo młoda. Niektórzy nasi panowie musieli się z tym zmierzyć. Pamiętam, jak Sultan z Afganistanu powiedział, że z początku czuł się bardzo niekomfortowo, kiedy kuchnią kierowała kobieta w wieku jego córki.
Ale potem sprawę przemyślał i zobaczył, że jest to zupełnie normalne. Nie robiliśmy w kuchni żadnych feminizujących wykładów. Doświadczenie doprowadziło naszych pracowników do wniosku, że jako liderka kobieta może działać tak samo dobrze jak mężczyzna.
Każda osoba wnosi do zespołu swoje osobiste doświadczenia – nie tylko kulinarne, ale także życiowe. Często są to doświadczenia traumatyczne. Jak radzicie sobie z tym w Kuchni?
Oczywiście te trudne doświadczenia przewijają się w naszej pracy. Do pewnego stopnia proces gotowania narodowych i rodzinnych przepisów uchodźców i migrantów jest dla nich może nie tyle terapią, bo to za dużo powiedziane, ale jakimś rodzajem autorefleksji i możliwością powrotu do swoich korzeni w pozytywny sposób. Większość osób w naszym zespole nigdy wcześniej nie zajmowała się profesjonalnie gotowaniem. Ale pracując w kuchni, rodzą się w nich pragnienia odtworzenia przepisów, które pamiętają z domu, które są dla nich bliskie.
Takie próby się udają?
Dokładamy wszelkich starań, żeby takie próby się udawały. Na przykład Hamza z Algierii próbował odtworzyć przepis swojej babci. Udało mu się. Skosztowanie tej potrawy, która przynosiła tyle dobrych wspomnień z domu rodzinnego, było dla niego tak emocjonalnym przeżyciem, że rozpłakał się nad talerzem. W tym sensie mamy do czynienia z głębszym, być może nawet terapeutycznym procesem odkrywania na nowo swoich korzeni, swoich tradycji, swojej tożsamości u osób z doświadczeniem migracji. Migracji, która nigdy nie jest czymś łatwym.
W tym procesie do członków naszego zespołu wracają wspomnienia dobrych rzeczy. Na przykład to, że potrawę, którą danego dnia ugotowaliśmy, w ich rejonie gotowało się tylko na ramadan, w okresie największego święta. Albo że tamtą zupę przygotowywało się w ich kraju dla rodziny kobiety, którą chciało się wziąć za żonę.
Dla osób z doświadczeniem uchodźstwa jest to bardzo wzmacniający proces.
Wzmacniający i bardzo upodmiotawiający. Te osoby stają w roli przewodnika po swojej kulturze, dzielą się swoimi tradycjami i przyjmują z zadowoleniem to, że w Polsce ich dania smakują. Przy okazji opowiadają historie, które ich ukształtowały, odczuwają zainteresowanie słuchaczy i smakoszy ich dań, widzą, że ktoś chce być odbiorcą ich kultury. To z kolei odbudowuje w nich poczucie własnej wartości, sprawczości, kontroli nad własnym życiem – poczucie, które jest tłamszone w sytuacji ucieczki z kraju i ubiegania się o ochronę międzynarodową.
Menu w Kuchni Konfliktu zmienia się codziennie. Czy tak samo często zmienia się ekipa gotująca? Bo wszyscy wasi pracownicy to osoby z doświadczeniem migracji, które często nie mają pewności, jak długo będą mogły zostać w Polsce.
Na początku działalności – mimo że dokładaliśmy wszelkich starań, żeby było inaczej – rzeczywiście było nam trudniej utrzymać stały zespół i musieliśmy działać tylko w okresie wakacyjnym. Żeby się utrzymać, przygotowywaliśmy catering, obsługiwaliśmy wydarzenia i imprezy.
Mieliśmy także o wiele większe wewnętrzne problemy komunikacyjne. Rosa z Konga mówiła po francusku, Hamza z Algierii tłumaczył ją z francuskiego na polski i angielski, bo Hudża z Nepalu mówiła tylko po angielsku. Na to wszystko dziewczyny z Czeczenii rozumiały tylko po polsku i rosyjsku. Z racji tego, że sytuacja naszego przedsięwzięcia była dynamiczna i nie od razu mogliśmy zaoferować cudzoziemcom stałą pracę, mieliśmy rotację w zespole.
Jest to związane też ze specyfiką społeczności migranckiej, dla której praca w Kuchni Konfliktu to często pierwsze zatrudnienie i pierwsze kroki stawiane w Polsce.
Oczywiście. Łączy się to z niepewnością, jaka zawsze towarzyszy doświadczeniu migracji i uchodźstwa. Ale taki od początku był nasz cel – dawać pracę tym, których ze względu na niepewną sytuację nie jest łatwo zatrudnić. To przynosiło czasem nieoczekiwane zmiany. Zdarzało się, że osoby, które miały już pozwolenie na pracę i pracowały z nami jakiś czas, nie otrzymały jeszcze ostatecznej decyzji o nadaniu statusu uchodźcy i karty pobytu.
Czasem decyzja odmowna przychodziła po kilku latach od złożenia wniosku o azyl. Jedna z naszych pracownic, której dzieci od kilku lat chodziły w Polsce do szkoły i najmłodsze z nich mówiło głównie po polsku, nagle dostała decyzję o deportacji i musiała z dnia na dzień uciec do Francji. Zdarza się też, że komuś ciężko rozchoruje się starsza mama w kraju pochodzenia, więc musi wrócić na przykład do rodzinnego Kazachstanu, a potem na powrót starać się o pozwolenie na wjazd do Polski. I nie wiadomo, jak długo może trwać taka nieobecność. Może się zdarzyć, że ktoś już nigdy nie wróci, bo drugiego pozwolenia na wjazd już nie dostanie.
Od początku wasze dążenie było takie, żeby Kuchnia Konfliktu była miejscem stałej pracy dla cudzoziemców, którzy próbują ułożyć sobie życie w Polsce, czy raczej miał to być projekt tymczasowy?
Chcieliśmy, by nasza inicjatywa dawała stałe zatrudnienie i poczucie bezpieczeństwa tak kluczowe w sytuacji migracji. Dziś udało nam się zbudować stale działające przedsiębiorstwo społeczne i stworzyć w Kuchni rodzinną atmosferę. Staramy się także dawać członkom kolektywu możliwość uczestnictwa w podejmowaniu decyzji i wypracowywać wspólne wartości dla całego zespołu. Bywa to nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę różnice między nami. Mamy również stały zespół. Oczywiście pomijając różne naturalne sytuacje, gdy dołącza do nas ktoś nowy. Nie chcemy też blokować nikogo w rozwoju i kibicujemy naszym pracownikom, aby szli dalej, jeśli tylko tego chcą.
Praca w Kuchni Konfliktu jest dla niektórych trampoliną do odnalezienia swojego miejsca w rzeczywistości polskiego rynku pracy?
Ważnym założeniem Kuchni Konfliktu jest to, by osoby, które z różnych powodów lepiej sobie radzą, szybciej nauczą się języka, mają wykształcenie odpowiadające polskiemu rynkowi pracy, szły dalej, nie bały się rozpoczynać nowej pracy w swoim zawodzie, robiły kariery w innych branżach, także otwierały swoje firmy.
Z Kuchni wyszło już kilka takich osób. Jest to bardzo krzepiące, że bazując na doświadczeniu zdobytym u nas, ludzie idą do przodu. Cały czas utrzymujemy kontakt z wieloma naszymi byłymi pracownikami i trzymamy za nich kciuki. Na przykład Mohamed z Tadżykistanu, który jest uchodźcą politycznym i dziennikarzem, po kilku miesiącach pracy u nas założył pierwszy kanał niezależnej telewizji na Azję Środkową. Potrzebował Kuchni, żeby stawiać pierwsze kroki w nowej rzeczywistości, ale teraz już świetnie sobie radzi.
Jakie masz marzenia na rozwój Kuchni Konfliktu?
Moim marzeniem jest stworzenie czegoś w rodzaju inkubatora przedsiębiorczości dla osób z doświadczeniem migracji i uchodźstwa oraz wspieranie potencjału kreatywnych i odważnych dziewczyn. W pracy spotykam wiele wspaniałych osób, które mają bardzo śmiałe marzenia, ale czasem brak im pewności siebie. Często uchodźczynie powtarzają sobie, że nic z tego, co sobie wymyśliły, się nie uda, bo do niczego się nie nadają.
Patrząc na to, jak pracują, wiem, że jest inaczej. Aby iść w kierunku urzeczywistnienia tego marzenia, wystartowaliśmy z projektem krawieckim, w którym cztery uchodźczynie z Tadżykistanu i Czeczenii szyją torebki i woreczki na zakupy z materiałów z recyklingu. Cały dochód z tych przedmiotów wraca do nich i wspiera ich rodzinne budżety.
Jest to świetna forma wsparcia dla osób, które z powodu dzieci, chorób czy traumy nie mogą podjąć regularnej pracy.
Zgadza się. W ramach społeczności, z którą współpracuję, spotykam migrantki, które samotnie wychowują piątkę dzieci lub dwójkę dzieci niepełnosprawnych. Takie kobiety nie są w stanie pracować poza domem i jednocześnie opiekować się maluchami. Do nich skierowaliśmy projekt krawiecki. Jednak uchodźczy inkubator byłby czymś innym. Marzę o tym, żeby osoby chętne do otwarcia własnych inicjatyw, dostawały wsparcie i szkolenia w zakresie zakładania firmy w urzędzie, marketingu, mediów społecznościowych czy robienia zdjęć swoich produktów.
I już teraz, także dzięki twojej inicjatywie, w Warszawie można wziąć udział w targach uchodźców i uchodźczyń.
Jest to wydarzenie, podczas którego uchodźczynie i uchodźcy mogą zaprezentować swoje wytwory – głównie jedzenie i rękodzieło. Można tam znaleźć wyroby niespotykane, na przykład tadżycki wegański karmel z kiełków pszenicy. Targi są pierwszym krokiem w stronę wspierania przedsiębiorczych migrantów.
W jaki sposób ten pomysł owocuje w życiu migrantów?
Kiedy uchodźcom uda się sprzedać swoje wyroby, przynosi im to dużą satysfakcję. Pierwsze próby w prowadzeniu własnego biznesu zwiększają w nich wiarę w to, że mogą być autorami swojego sukcesu. Dlatego chcemy dalej rozwijać ten pomysł w system mentoringu i wspierać takie kreatywne osoby. To jest odwrócenie sytuacji, w której często znajdują się migranci i uchodźcy w Polsce – sytuacji, w której te osoby są tylko biernymi odbiorcami pomocy i noszą w sobie przekonanie, że są nieprzydatne i na nic nie mają wpływu. Tymczasem mają realny wpływ i mimo trudności mogą sami decydować o swoim życiu.
Jarmiła Rybicka – warszawska aktywistka, założycielka restauracji –przedsiębiorstwa społecznego Kuchnia Konfliktu, które w roli kucharzy zatrudnia osoby z doświadczeniem migracji i uchodźstwa mieszkające w Polsce.