Tolerancja, lewicowe ideały, otwartość na uchodźców – ten obrazek Skandynawii powoli staje się nieaktualny. Ale może taka strategia przynosi mniej strat niż polityka prowadzona przez lewicowe ugrupowania w innych krajach Europy
Mette Frederiksen ma 41 lat. Jest najmłodszą duńską premierką. „Była zajęta sprawami politycznymi, odkąd skończyła sześć lub siedem lat” – powiedział przed wyborami jej ojciec Flemming Frederiksen, emerytowany typograf i wieloletni działacz socjaldemokratyczny.
Premierka przedstawiła skład swojego mniejszościowego rządu pod koniec czerwca. Frederiksen przejmuje władzę po trzech latach rządów centroprawicowego bloku Larsa Løkke Rasmussena, wspieranego przez antyimigrancką Duńską Partię Ludową (DPP).
„Istnieje takie publicystyczne przekonanie, że Skandynawią zawsze rządziła lewica” – zaznacza prof. Andrzej Kubka, politolog z Uniwersytetu Gdańskiego, autor książki Modele demokracji w Skandynawii. Być może Frederiksen utworzyła rząd w dużej mierze dlatego, że jej Partia Socjaldemokratyczna sporo wygrała, wspierając prawicowe postulaty poprzedniej władzy.
Chodzi o jedne z najostrzejszych w Europie propozycje dotyczące prawa antyimigracyjnego, które były etykietką ustępującego rządu. To zakaz zakrywania twarzy w miejscach publicznych, czyli de facto noszenia przez muzułmanki burek i nikabów. Wprowadzono też kontrowersyjne prawo przewidujące konfiskowanie uchodźcom wartościowych przedmiotów tak by pokryć koszty ich utrzymania.
Opisując sytuację polityczną Danii, komentatorzy podkreślą wagę dwóch trendów. Po pierwsze, część dawnych wyborców socjaldemokratów poczuła się rozczarowana taką polityką i wolała zagłosować na skrajną lewicę. Z drugiej strony – jak zauważa Agencja Reutera – w przeciwieństwie od innych państw europejskich, w Danii nie umocniły się w minionych wyborach partie skrajnie prawicowe.
Wielki szwedzki kompromis
Do tej pory w Szwecji istniały dwa bloki – lewicowy i liberalno-konserwatywny. Retoryka antyimigracyjna weszła na scenę trzecimi drzwiami. W 2018 r. 62 miejsca w 349-osobowym Riksdagu zdobyli Szwedzcy Demokraci (SD), co doprowadziło do kilkumiesięcznego impasu w próbach tworzenia rządu; lewica wprowadziła do parlamentu 144 posłów, centroprawica jednego mniej – żaden z bloków nie był więc w stanie utworzyć samodzielnie rządu.
„Rozumiem szok po wejściu Szwedzkich Demokratów do parlamentu. (To zdanie) napisałem w gazecie »Expressen« nie w odpowiedzi na dzisiejsze wybory (w 2018 r. – red.), ale już w 2010 r. Szok, o którym wspominałem, wynikał po części z postrzegania swojego kraju jako tak bardzo »odmiennego od innych narodów europejskich – otwartego, tolerancyjnego i postępowego«” – tak sytuację skomentował pisarz Kenan Malik na łamach brytyjskiego dziennika „Guardian”.
Szwedzcy Demokraci to skrajnie prawicowa partia grająca na nastrojach antyimigracyjnych i odwołująca się do retoryki „Niech Szwecja zostanie szwedzka”. Byli nazywani przez prasę na całym świecie nazistami czy faszystami, ale poparcie dla nich w ciągu ośmiu lat (odkąd w 2010 r., zdobywając 5,7 proc. głosów, zasiedli w parlamencie) wzrosło do 17,5 proc. Wcześniej opowiadali się za wyjściem Szwecji z Unii Europejskiej, ale w tym roku zadeklarowali wycofanie się z tego postulatu – teraz chcą „reformować” Unię.
Od września 2018 r. do stycznia 2019 r. trwało w Szwecji formowanie nowego rządu – to najdłużej w historii kraju. W końcu socjaldemokracie Stefanowi Löfvenowi udało się stworzyć lewicowy gabinet poprzez pójście na „ugodę” z postrzeganymi za skandynawskie ideałami, podobnie jak zrobiła to Frederiksen w Danii.
„Socjaldemokracja zawarła sojusz z partiami przeciwnego bloku, które były ideowo najbliżej – Partią Liberalną i Partią Centrum. To bardzo znaczący kompromis. Przekroczono granicę dwóch bloków, która we wszystkich społeczeństwach skandynawskich jest głębokim podziałem” – komentuje prof. Kubka.
Plonem kompromisu była 75-punktowa umowa, do której przestrzegania zobowiązały się partie koalicyjne. Porozumienie pokazuje, że różnice dotyczące kwestii ekonomicznych pomiędzy lewicą a liberałami przestały mieć znaczenie, kiedy główną rolę odgrywa polityka dotycząca imigracji, a kolejnym czynnikiem jest wzrost znaczenia populistów.
„Szwecja pozostaje jedynym państwem nordyckim, w którym część konserwatywnych elit politycznych nadal bojkotuje wszelką współpracę z antyimigrancką prawicą i jest gotowa na międzyblokowe porozumienia, by zapobiec wpływowi Szwedzkich Demokratów na rząd” – skomentowała z kolei Justyna Gotkowska z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie.
Czy Szwecją zawsze rządziła lewica?
Socjaldemokraci rządzili Szwecją od 1932 do 1976 r. „Był to okres nieprzerwany. Prawie pół wieku pozwoliło partii socjaldemokratycznej zrealizować program gruntownej przebudowy społeczeństwa” – mówi prof. Kubka.
Szwecja również od lat przyjmowała uchodźców. Podczas kryzysu migracyjnego w 2015 r. schronienie w skandynawskim kraju w przeliczeniu na liczbę mieszkańców znalazło więcej osób niż w innych państwach. „Moja Europa przyjmuje ludzi uciekających przed wojną, moja Europa nie buduje murów” – mówił premier Stefan Löfven trzy lata temu.
„To nie jest takie państwo jak kiedyś. Jeśli chcesz znaleźć tutaj pracę, to lepiej zdejmij hidżab” – taka wskazówka padła z kolei w wyprodukowanym przez CBS minidokumencie o kryzysie migracyjnym. Szwedzi winią imigrantów za wzrost przestępczości, trwają też dyskusje nad liczbą osób, które państwo może przyjmować, oraz możliwością ich integracji.
Równość na sztandarach i szowinizm dobrobytu
„W państwach skandynawskich, równość zawsze była dominującym ideałem. Można przyjąć, że dla lewicy to też najwyższa wartość. Nie chodziło tylko o równość na płaszczyźnie ideowej, bo od lat struktura społeczna tych państw była zrównoważona. Na początku XX w. były to społeczeństwa biedne, ale również z nieliczną arystokracją, słabym podporządkowaniem klasowym, przeciwnie do reszty Europy. Bez relacji przymusu wobec niższych warstw” – komentuje prof. Kubka.
Te społeczeństwa zbudowały państwa opiekuńcze, dobrobytu społecznego, gdzie każdy mógł liczyć na świadczenia społeczne i ufać wysokiemu poziomowi bezpieczeństwa socjalnego. W socjaldemokratycznym modelu państwa opiekuńczego chodziło o utrzymanie tej istniejącej od dekad wspólnoty – odbiorcami rozwiniętej pomocy społecznej byli nie tylko najbiedniejsi, ale też przedstawiciele klasy średniej.
Gdy nasiliła się imigracji do Europy, pojawiło się pytanie: „Czy dzielić się wypracowanym dobrobytem i w jakim zakresie?”. ,,Ogólnie imigracja jest uznawana przez Skandynawów za pozytywny trend – gospodarczo i kulturowo. Ale ostatnio można mówić o odejściu od tej polityki, tradycyjnie uprawianej przecież przez socjaldemokratów, co zrobiła Frederiksen. Dlaczego? Imigracja dotyka interesów materialnych wielu warstw społecznych – w rzeczywistości najsłabszych, jeśli chodzi o dochody i zasoby majątkowe. Czują się one zagrożone. Podobnie sytuacja wygląda w innych państwach, choćby w Polsce” – komentuje prof. Kubka.
Idea państwa opiekuńczego doprowadziła do sytuacji, którą znamy z własnego podwórka. Przykładem są świadczenia socjalne proponowane przez prawicowy rząd, który naśladuje państwo opiekuńcze. Powstała agresywna narracja, pytająca: po co mamy rozdawać swoje?
To już całkiem inna Norwegia
Norwegia, postrzegana jako tradycyjnie lewicowa, rządzona latami przez socjalistyczną Partię Pracy, już drugi raz z rzędu ma prawicowy rząd. Erna Solberg sprawuje urząd premierki od 2013 r., ale po ostatnich wyborach stworzyła już rząd większościowy. Z dumą określiła swój gabinet jako „pierwszy większościowy, niesocjalistyczny od 1985 r.”.
W Norwegii nie powiódł się znany z Danii trik z próbą „przekupienia” prawicowych wyborców, żonglując polityką migracyjną. Partia Pracy, deklarująca pewne ograniczenia w tej kwestii, straciła poparcie lewicowych sympatyków, którzy oczekiwali od niej polityki wyraźnie prouchodźczej. Po wyborach w 2017 r. pozostała nadal największą partią w parlamencie rządzonym jednak przez prawicową koalicję. Procentowo otrzymała najmniej głosów – 27 proc. od 16 lat.
***
Najpierw był lipiec 2011 r. W centrum Oslo, blisko budynków rządowych, wybuchła bomba. Miała odwrócić uwagę od tego, co Anders Breivik, prawicowy ekstremista, zaplanował na wyspie Utøya, oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od stolicy. Strzelał z zimną krwią do zgromadzonej na obozie młodzieży związanej z Partią Pracy. Jak wynika z opublikowanego przez zamachowca manifestu, cel był nieprzypadkowy; padł w nim np. apel o „zwrócenie Norwegii Norwegom”. W ataku zginęło 77 osób.
„Nawet w skrajnie poprawnej politycznie, liberalnej i lewicowej Norwegii obecny jest zepchnięty do głębokiej defensywy prawicowy ekstremizm” – komentował wtedy polski „Newsweek”. Norwegowie – naród, do którego od lat ciągnęły rzesze migrantów, asymilowanych i wspieranych przez państwo – nie mógł pogodzić się z tym, że drastycznego mordu dokonał jeden z nich. Człowiek wychowany w państwie, które nie kojarzy się z przemocą.
Później przyszedł kryzys migracyjny. Retoryka antyimigracyjna, podobnie jak w innych państwach Europy, rosła w siłę. Trzeba jednak pamiętać, że norweska, nawet najbardziej antyimigracyjna prawica, jest łagodniejsza niż choćby polskie Prawo i Sprawiedliwość. W Oslo nie mówiło się twardo o zamykaniu granic, dyskusje dotyczyły raczej sposobów pomocy czy możliwości asymilacji.
Wtedy na scenę weszła Sylvi Listhaug, która wstrząsnęła norweską, stonowaną debatą publiczną. Z dnia na dzień stawała się gwiazdą polityczną w Partii Postępu (członka prawicowej koalicji rządzącej) i najbardziej znaną polityczką o antyimigranckich poglądach w kraju. Od początku jej retoryką była obrona rozsądnych ludzi, którzy po prostu chcą pewnych ograniczeń dotyczących uchodźców, a są nazywani niewrażliwymi rasistami.
Listhaug w obu rządach Erny Solberg sprawowała ważne funkcje – najpierw ministra ds. migracji i integracji, później sprawiedliwości, bezpieczeństwa wewnętrznego i imigracji. Norwegowie kręcili głowami – czy Listhaug nie jest zbyt radykalna?
W 2018 r. na swoim profilu na Facebooku oskarżyła Partię Pracy o „ochronę praw terrorystów”. Chodziło o brak poparcia dla pomysłu, by pozbawiać obywatelstwa podejrzanych o terroryzm bez wyroku sądu. W końcu Listhaung sama zrezygnowała ze stanowiska, nie chcąc dopuścić do rozłamu koalicji rządzącej i utraty władzy przez jej ugrupowanie. Obecnie pełni funkcję ministra ds. osób starszych i zdrowia publicznego.
„Można by jednak zapytać, czy nie oszukaliśmy samych siebie, że mamy najczystszą ropę, najpiękniejsze fiordy i najsłodszych, skrajnie prawicowych polityków na kontynencie” – podsumowała norweska publicystka Ellen Engelstad na łamach lewicowego magazynu „Jacobin”.
***
Być może duży błąd robi część europejskiej lewicy i liberałów. Narracja dotycząca kwestii imigracji mogłaby być bardziej ludzka i plastyczna, by lewica skończyła z kłótniami we własnym kręgu. W 2019 r. nie wystarczy już samo odwołanie do wolnościowych i demokratycznych ideałów, bo zbyt wiele z nich zostało pogrzebanych, wraz z tragedią uchodźców bitych na granicach, wegetujących w przeludnionych obozach czy próbujących przedostać się do Europy przez Morze Śródziemne.
„Nie jest od razu rasizmem czy protofaszyzmem sytuacja, gdy pewien naród mówi o ochronie swego »stylu życia« – trzeba porzucić takie uproszczenie. Jeśli tego nie zrobimy – zostawiamy pole dla pochodu przez Europę nastrojów antyimigranckich. Standardowa lewicowo-liberalna narracja w tej kwestii to arogancki moralizm. (…) Umoralniające żale liberalnej lewicy – że »Europa jest obojętna na cierpienie innych« – są rewersem antyimigranckiej przemocy” – podsumował Slavoj Žizek, słoweński filozof, marksista i krytyk kultury na łamach „Krytyki Politycznej”.