Państwo notorycznie marnuje lub zabiera nasz czas. To niezapisany nigdzie podatek, z którego często nie zdajemy sobie sprawy. Czas już skończyć z tym powszechnym i bezkarnym okradaniem obywateli!
Tak sobie stoję w tym korku. I stoję, i stoję. i stoję. Raz na jakiś czas wrzucam jedynkę i toczę się 30 m dalej. Pomiar spalania na wyświetlaczu pokazuje straszne liczby. Oczyma wyobraźni widzę, jak na trasie z Radomia do Warszawy umieram ze starości. Jak umęczonymi starcami są ci, którzy w końcu ją opuszczają. Wracają do rodzin, które już nie spodziewały się ich zobaczyć, a skrępowane żony wbijają wzrok w podłogę, bo rzeczy zaginionych w korku mężów już dawno zostały oddane, a w ich pokojach zrobiono pomieszczenia do majsterkowania.
Zerkam na kierowcę na sąsiednim pasie. Z rękami na kierownicy zastygł w bezruchu. Jakby czas się u niego zatrzymał. Ale czas się nie zatrzymał, biegnie nieubłaganie, zabierając nam kolejne cenne minuty życia.
I tak w tym korku w okolicach Białobrzegów spędziłem ponad godzinę. Wszystko przez uszkodzony most i wyłączony z tego powodu pas jezdni. Moja przerwa w życiorysie miała miejsce w okolicach sierpnia, ale jak później się dowiedziałem, utrudnienia trwały od wiosny. Dyrekcja dróg krajowych i autostrad starała się naprawić przeprawę, ale na drodze stały przeszkody instytucjonalne, m.in. procedury zamówień publicznych. Choć w pierwszym terminie przetarg został rozstrzygnięty, to trzeba go było unieważnić z przyczyn formalnych. Ostatecznie kolejny zakończono w sierpniu, umowę podpisano we wrześniu. Otwarcie pasa ruchu nastąpiło w październiku, inwestycja kosztowała 327 tys. zł.
Tyle oczywiście kosztowała GDDKiA. A ile zamknięty pas jezdni kosztował obywateli? Pomijając już zużyte paliwo podczas długotrwałego stania w miejscu, to przecież każda godzina naszego życia da się realnie przeliczyć na pieniądze.
„Jest wiele metod wyceny czasu wolnego, także na poziomie makroekonomicznym” – wyjaśnia prof. Małgorzata Bombol, ekonomistka z SGH.
„Można wyceniać czas wolny poprzez założenie, że odsprzedajemy go po określonej stawce godzinowej płacy” – tłumaczy. Popularną metodą jest też wycena subiektywna.
„Można np. w badaniach sondażowych zapytać: za jaką stawkę oddałby/-aby Pan/Pani swój weekend, urlop? Sama robiłam takie badania. Co do weekendu ludzie stosują osobiste wyceny poprzez własną stawkę godzinową mnożoną razy dwa albo trzy. Z kolei dwa tygodnie urlopu jesteśmy skłoni oddać przeciętnie za miesięczną pensję”.
6 złotych za godzinę
Chyba najprostszą metodą zaproponowaną przez prof. Bombol jest – jak to określiła – metoda produkcyjna.
„Można wycenić czas wolny poprzez kategorię PKB wytworzonego w ciągu godziny pracy na jednego zatrudnionego albo na jednego mieszkańca”.
Ponieważ stanie w korku dotyka nie tylko pracujących, ale też bezrobotnych, emerytów, rencistów i dzieci, przyjmiemy właśnie tę metodę, żeby policzyć, ile kierowcy stracili, stojąc w Białobrzegach.
Zgodnie z takimi regułami godzina czasu wolnego mieszkańca Polski kosztuje niecałe 6 zł (dokładnie 5,89 zł, ale dla ułatwienia dalszych kalkulacji zaokrąglamy).
Zatory w Białobrzegach – jak podaje prasa lokalna – tworzyły się codziennie, szczególnie w godzinach szczytu. „Stoję w tym korku od 15, jest 17.20, a przejechałem 2 km, mam jeszcze 3,5 km” – to wypowiedź kierowcy cytowana przez portal Echo Dnia.
Nawet jeśli poirytowany zmotoryzowany był świadkiem jakiejś wyjątkowej aberracji komunikacyjnej w Białobrzegach, to litościwie uznajmy, że tylko przez dwa weekendowe dni tygodnia tworzyły się korki o długości – powiedzmy – 3 km. W nich przeciętny kierowca spędzał 2 godziny. Przy uwzględnieniu jazdy „na jedynce” załóżmy, że auto, uwzględniając dystans od kolejnego, zajmowało 6 m jezdni. Wyjdzie nam, że na jednym pasie stało w korku jednocześnie ok. 500 samochodów. A jest to droga dwupasmowa. Jeśli więc nawet w każdym samochodzie siedziała tylko jedna osoba, to mamy 1 tys. osób, które tracą 2 godziny.
Zatem „oddały” 12 tys. zł tylko jednego dnia. Przez weekend – 24 tys. zł. W okresie od maja do końca września, czyli mniej więcej wtedy, kiedy utrudnienia miały miejsce, były 22 weekendy. To daje 528 tys. zł.
To oczywiście bardzo prowizoryczne, zakładające minimalistyczny (optymistyczny) wariant wyliczenia. W rzeczywistości korki tworzyły się zapewne częściej, trwały dłużej, a w wielu autach było po kilka osób. Czy 0,5 mln zł to kwota, o którą warto kruszyć kopie? Przypomnijmy: firma, która wygrała przetarg na naprawę drogi, zaoferowała, że zrobi to za 327 tys. zł.
To było oczywiście zamówienie publiczne, a więc każdy zrzucił się na tę kwotę za pośrednictwem różnego rodzaju danin – podatków, akcyz itp.
A czy czas nie jest taką samą daniną publiczną? Mówiąc ściślej – podatek czasowy, którego państwo nie mierzy, i bierze, ile tylko potrzebuje.
Oczywiście organizatorzy państwowych przetargów mają możliwość, by czas wykonania zamówienia był jednym z kryteriów wyboru wykonawcy. Różne firmy proponują cenę i termin, w którym robota zostanie wykonana. Tym sposobem państwo może wybrać oferenta, który zobowiązuje się do najszybszej pracy. Ale cóż z tego, skoro czas jest kryterium drugorzędnym! W przypadku remontu w Białobrzegach stanowił tylko 20 proc. punktacji. Cena: 60 proc. Gdyby znalazła się firma, która zobowiązałaby się do wykonania naprawy nie w ciągu miesiąca, ale dwóch tygodni, choć za wyższą cenę niż konkurenci, to i tak by przegrała. A dla podatnika to właśnie – drożej, ale dużo szybciej – mogłoby być bardziej opłacalne masowo, uwzględniając stratę czasu kierowców i pasażerów aut.
„Wszelkie decyzje makroekonomiczne są co prawda podejmowane przez ludzi i – teoretycznie – dla ludzi, ale są w dużej mierze podejmowane bezrefleksyjnie. A kogo to obchodzi, że ktoś będzie stał w korkach? – stwierdza prof. Bombol. I dodaje: – Kłóci się to z misyjnością dbania o obywateli”.
Za czym ta kolejka?
Kolejna scenka rodzajowa – miejsce akcji: warszawski szpital, ostry dyżur. Niedzielny poranek i smutni ludzie w poczekalni, którym nagły wypadek zepsuł ostatni dzień weekendu. Ambitne plany dotyczące spacerów, odwiedzin u krewnych, wizyt w muzeach itp. zepsute przez problemy ze zdrowiem.
Z każdą kolejną minutą czekania na lekarza smutek ustępuje zniecierpliwieniu, zniecierpliwienie irytacji, a irytacja wściekłości.
„Przepraszam panią bardzo, co ja mam teraz zrobić, żeby lekarz mnie przyjął?” – pyta pacjent w bardziej zaawansowanym stadium desperacji.
„Musi pan czekać” – odpowiada pielęgniarka w okienku rejestracji.
„Ale proszę pani, ja tu już czekam od godziny i inni pacjenci też, a lekarza nie ma”.
„Może jest na oddziale albo prowadzi operację. Nic panu nie poradzę, trzeba czekać, aż doktor będzie mógł państwa przyjąć”.
„Ale przecież to jest ostry dyżur!” – burzy się pacjent. Głos mężczyzny z każdą chwilą jest bardziej podniesiony. Pomstuje na szpital, służbę zdrowia – ni to w powietrze, ni to do pielęgniarki. Kobieta spokojnym, choć zmęczonym tonem tłumaczy mu, że nic nie poradzi. Po prostu – lekarzy w szpitalu jest za mało.
Personelu brak, bo za mało jest pieniędzy, ale czy ktoś się przejmuje, ile pieniędzy tracą pacjenci oczekujący w kolejkach?
Następnym naczelnym marnotrawcą czasu są koleje. Poziom punktualności (wyłączając opóźnienia poniżej 5 minut) to w naszym kraju ok. 90 proc. W pierwszym półroczu tego roku koleje obsłużyły 200 mln pasażerów. Z tego można wyciągnąć wniosek, że 20 mln doświadczyło poważniejszych opóźnień – średnio ok. 10-minutowych. A więc spółki kolejowe zmarnowały czas swoich pasażerów na sumę ok. 20 mln zł.
„Są też pozytywne przykłady. Na przykład w urzędach w Warszawie nastawienie się zmieniło. Widać, że ktoś myśli o czasie człowieka” – pociesza Małgorzata Bombol. Faktycznie z reguły w stolicy w urzędach są systemy „numerkowe”, a na spotkanie w niektórych placówkach można umówić się na konkretną godzinę przez internet.
Ekonomistka tak wyjaśnia przyczyny poprawy: „W urzędzie szybko widać frustrację obywatela. A czy ktoś dostrzega czy odczuwa frustrację ludzi stojących w korkach przy długo ciągnących się remontach?”.
Policzyć stracony czas
Jeśli spojrzeć wstecz, to nieraz fundamentalne polityczne przemiany zachodziły na skutek nieodpowiedzialnej polityki podatkowej państw. Na przykład rewolucja amerykańska wybuchła, bo mieszkańcy kolonii nie chcieli, by korona brytyjska mogła samowolnie na ich mieszkańców nakładać podatki.
Obecnie w Polsce i innych krajach demokratycznych podatki nakładane są decyzją władz pochodzących z wyborów i są jednoznacznie określone w ustawach. Niestety nie wszystkie. „Podatku czasowego” władze zabierają sobie tyle, ile im potrzeba.
Może pora na zmianę podejścia? Na pokojową i bezkrwawą rewolucję? Pierwszy krok: musimy uświadomić sobie, jak państwo, jak władze na różnych poziomach okradają nas z czasu lub lekceważą nasz czas. Drugi krok: zacząć rządzących z tego straconego naszego czasu rozliczać. Może warto zacząć od przeprowadzenia ogólnokrajowego audytu marnowania czasu, choć jak przekonuje prof. Bombol, byłoby to niezwykle kosztowne.
„Można by za to pożenić to z koncepcją spisów powszechnych. Wystarczyłoby zadać kilka dodatkowych pytań, np.: ile czasu traci Pan/Pani codziennie w korkach? To dałoby ogólne pojęcie”.
Potem stracony czas należałoby konsekwentnie uwzględniać w budżetach i w planowaniu. Do kosztów szpitali dodawać czas stracony w poczekalniach (przeliczony na złotówki), do kosztów budowy czy przebudowy dróg koszty stania w korkach itp.
Jak wyegzekwować od polityków zmianę myślenia? Najskuteczniejszym sposobem są wybory. Dlatego przy kolejnych może warto zażądać od kandydatów, żeby zadeklarowali, co zamierzają zrobić, by obniżyć „podatek czasowy”. Jeśli sami się o to nie upomnimy, to nic się nie zmieni.